Nuklearna panika: Gdy zaginie bomba atomowa

Pracownik muzeum prezentuje makietę pierwszej radzieckiej bomby atomowej z 1949 roku /East News
Reklama

Broń jądrowa jest tak przerażającym wynalazkiem, że ludzkość, pomimo swoich autodestrukcyjnych tendencji, stara się mieć ją pod kontrolą. Nie jest to jednak takie proste. Co najmniej kilkadziesiąt głowic nuklearnych zaginęło na przestrzeni dziejów i do dziś nie wiadomo, co się z nimi stało. Czy grozi nam zatem niebezpieczeństwo?

Wizja nuklearnej apokalipsy nie jest najprzyjemniejsza. Dlatego zaskakujące jest to, że nie wiadomo, gdzie znajdują się niektóre głowice atomowe, pomimo że są bardzo niebezpieczne.

Tylko Stany Zjednoczone oficjalnie przyznały się do straty jedenastu głowic. W przypadku Rosji wciąż spekuluje się, jaka może być liczba zaginionych bomb.

Walentynkowy koszmar

Amerykanie po raz pierwszy poczuli strach przed własną bronią 14 lutego 1950 roku, kiedy bombowiec Convair B-36B z 30-kilotonową bombą atomową znalazł się w tarapatach.

Przestarzałe silniki tłokowe samolotu nagle uległy zapłonowi, co spowodowało, że załoga skierowała maszynę na słabo zaludnione wybrzeże Kolumbii Brytyjskiej, a następnie ją porzuciła. Z siedemnastu członków załogi dwanaście osób przeżyło katastrofę. Jednak strata pięciu pilotów była zaledwie początkiem kolejnych znacznie większych kłopotów. Bomba atomowa transportowana na pokładzie samolotu zniknęła. I należy podkreślić, że do dziś nie została odnaleziona.

Reklama

To hasło mrozi krew w żyłach

Inne podobne ekscesy miały miejsce w armii amerykańskiej m.in. w latach 1956, 1958 i 1961. W trakcie zimnej wojny Amerykanie stracili ponad pięćdziesiąt głowic nuklearnych, z których jedenastu nie udało się znaleźć i zabezpieczyć do dziś.

Takie wydarzenia są w armii amerykańskiej określane terminem Broken Arrow (złamana strzała). Termin ten dotyczy wypadków z bronią jądrową, które nie stanowią zagrożenia wybuchu konfliktu jądrowego, w tym zaginięcia bomb atomowych lub ich komponentów.

Gdzie są sowieckie walizki jądrowe?

W Rosji sytuacja jest nieco bardziej skomplikowana, ponieważ kraj ten nie dzieli się swoimi doświadczeniami z utratą broni jądrowej. 7 września 1997 roku na kanale CBS wyemitowano program "Sixty Minutes". Zawierał on niepokojący raport byłego rosyjskiego doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego, generała Aleksandra Liebieda, który powiedział, że w arsenale jądrowym rosyjskiej armii brakuje nawet kilkunastu bomb walizkowych, a o ich losach nikt nic nie wie.

Niepozorne zwykłe walizeczki o wymiarach 60 cm × 40 cm × 20 cm pierwotnie były przeznaczone do siania zniszczenia w amerykańskich miastach przez sowieckich agentów, mogą zostać odpalone przez praktycznie każdego w ciągu kilkudziesięciu minut. Można mieć tylko nadzieję, że nie trafiły w ręce terrorystów lub że generał się pomylił. Oficjalnie zaprzeczono utracie tej broni.

Co jeśli bomba wybuchnie?

Jakie jest zagrożenie dla świata? Bomby, które znalazły się na dnie oceanów, nie stanowią zdaniem ekspertów wysokiego ryzyka. Gorzej jest z tymi, które pozostały gdzieś na stałym lądzie. Trudno jest ocenić, czy mogą samoistnie wybuchnąć.

Amerykanie coś o tym wiedzą. Kiedy w 1961 roku bombowiec B-52 z powodu usterki technicznej musiał przedwcześnie zakończyć lot. Jedna z bomb zatonęła w bagnie niedaleko Goldsboro i nigdy nie została odnaleziona, druga opadła na spadochronie nieopodal miasteczka. Każda z bomb wodorowych miała moc 25 megaton, czyli o wiele większą niż bomby zrzucone na Hiroszimę i Nagasaki.

Kiedy amerykańscy eksperci odnaleźli drugą z bomb, z pewnością podskoczyło im ciśnienie. Ładunek prawie eksplodował! W wyniku katastrofy odpaliło pięć z sześciu detonatorów. To, że ostatni z nich "zawiódł", zapobiegło wybuchowi nuklearnemu! Pomimo wysiłków rządu USA, aby zbagatelizować całą sprawę, nie można odmówić Amerykanom ogromnego szczęścia, które tego pamiętnego dnia uratowało Stany Zjednoczone przed katastrofą.

Anna Lato


21 wiek
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy