Na krawędzi wojny

W Syrii toczą się regularne walki między wojskiem a syryjską Wolną Armią, czyli dezerterami, którzy wypowiedzieli posłuszeństwo dyktaturze Baszara Al-Asada.

Powstanie wybuchło w marcu 2011 roku i przerodziło się w jatkę. Al-Asad, który nie musi oglądać się na Zachód i Organizację Narodów Zjednoczonych, zdecydował się ruszyć na powstańców. Zaangażował do tego wszystkie siły: od armii poczynając, na uzbrojonych bandach (służących reżimowi) kończąc. Te ostatnie Syryjczycy nazywają shabeeha, czyli złymi duchami.

Dekady strachu

Z czasem po stronie samoorganizujących się Syryjczyków (tworzących rady rewolucyjne i lokalne komitety koordynacyjne) stanęli profesjonalni żołnierze - dezerterzy z syryjskiego wojska. W ten sposób narodziła się Syryjska Wolna Armia, która zadaje coraz dotkliwsze ciosy regularnemu wojsku i służbom bezpieczeństwa. W wielu miastach toczą się regularne walki. Niektóre z nich zostały zdobyte przez powstańców.

Baszar postanowił zdławić powstanie bez względu na koszty. Naród okazał się jednak równie zdeterminowany - po dekadach strachu zjednoczył się przeciwko dyktaturze. O odwrocie nie może być mowy, a jakikolwiek kompromis jest mało prawdopodobny. W Syrii toczy się więc walka na śmierć i życie. Obserwatorzy zaczynają coraz częściej mówić o wojnie domowej, a nie o powstaniu. Larbi Sadiki z Uniwersytetu w Exeter wskazuje na cztery cechy syryjskiej rewolucji: popularyzacja, profesjonalizacja, militaryzacja i umiędzynarodowienie. Skupmy się na dwóch ostatnich.

Reklama

Partyzanckie podchody

Początkowo syryjskie powstanie przypominało spontaniczne rewolty w Tunezji i Egipcie - z tą różnicą, że przedstawiciele tamtejszego reżimu nawet nie próbowali udawać, że zależy im na pojednaniu. Dla rządzących Syrią alawitów (mniejszościowej grupy religijnej luźno związanej z szyizmem), którzy przez dekady trzymali Syryjczyków "pod butem" (większość stanowią sunnici), byłby to koniec nie tylko ich politycznych karier, lecz także zapewne i życia. Sytuacja skomplikowała się latem 2011 roku, kiedy po stronie protestujących stanęli dezerterzy, którzy wypowiedzieli posłuszeństwo reżimowi. Ich liczba stale rośnie i osiągnęła już przynajmniej kilkanaście tysięcy (sami twierdzą, że jest ich nawet czterdzieści tysięcy).

Przywódca Syryjskiej Wolnej Armii pułkownik Riad al-Asaad twierdzi, że jej celem nie jest zdobycie władzy, lecz jedynie uwolnienie Syryjczyków od dyktatorskich rządów Baszara. Przekonuje przy tym, że wśród podległych mu żołnierzy znajdują się też alawici, którzy nie chcą uczestniczyć w mordowaniu współobywateli.

Atakują z ukrycia

Rozsiani są po całym kraju, choć najwięcej jednostek mają w środkowozachodniej Syrii - w okolicach Homs oraz Hamy, gdzie reżim jest szczególnie znienawidzony. W 1982 roku wybuchło tam powstanie - podobnie tłumione jak dzisiaj. Różnica jest taka, że teraz powstał prawie cały naród. Wtedy nie było też Facebooka, Tweetera i YouTube, więc elity świata arabskiego mogły udawać, że wszystko jest w porządku. Dziś jest inaczej - ludzie na całym świecie widzą, co się dzieje na ulicach syryjskich miast i miasteczek.

Z powodu mniejszej liczebności i słabszego uzbrojenia dezerterzy muszą walczyć partyzancko - atakują regularne oddziały z ukrycia, najchętniej w miastach. Działają przeważnie małymi, szybko przemieszczającymi się grupami. Aby zachęcić innych żołnierzy do dezercji, atakują także patrole i zabijają ich dowódców. Do innych rutynowych działań Syryjskiej Wolnej Armii należy ochrona antyreżimowych demonstracji przed atakami sił rządowych.

Boje o miasta

Partyzanci uzbrojeni są głównie w kałasznikowy i granatniki RPG-7, rzadziej w amerykańskie karabiny M16, belgijskie FN FAL, niemieckie G3 czy radzieckie PK/PKS. Aby zdobyć amunicję i broń, atakują wojskowe punkty kontrolne i składy, ale kupują też uzbrojenie na czarnym rynku. W wyposażeniu Syryjskiej Wolnej Armii dominuje broń lekka, co wynika z przyjętej taktyki działania i ograniczonych możliwości, choć udało się jej również przechwycić kilka rządowych czołgów.

Najważniejszymi terenami zdobytymi przez Syryjską Wolną Armię są miejscowości znajdujące się niedaleko Damaszku, takie jak Zabadani (przy granicy z Libanem) oraz - chwilowo - Duma na północny wschód od stolicy. Boje o te miasta toczyły się na początku 2012 roku. Długotrwały sukces odniesiono jedynie w Zabadani.

Sukces partyzantów

Szturm na Dumę, będącą właściwie przedmieściem Damaszku, spotkał się ze zdecydowaną reakcją syryjskiego wojska. Panowania nad miastem nie udało się utrzymać - na przełomie stycznia i lutego wojska rządowe (liczące dwa tysiące żołnierzy i przynajmniej pięćdziesiąt czołgów) odbiły miasto, na czym szczególnie ucierpieli cywile protestujący przeciwko reżimowi - liczyli oni na sukces partyzantów.

To z pewnością nie koniec prób inwazji na Damaszek, które dziś jeszcze nie mogą się udać, ale z czasem - gdy więcej mundurowych przyłączy się do Syryjskiej Wolnej Armii - walki z pewnością obejmą także stolicę. Jedynie natychmiastowe ustąpienie Al-Asada mogłoby im zapobiec, ale na to się nie zanosi.

Międzynarodowy pat

Coraz bardziej krytykowana Rosja wciąż stoi murem za Basharem, a bez jej zgody żadne decyzje, na przykład na forum Rady Bezpieczeństwa Organizacji Narodów Zjednoczonych, w sprawie syryjskiego reżimu nie zapadną. Sojusz między Damaszkiem a Moskwą sięga czasów głębokiego komunizmu, choć dziś ma charakter nie ideologiczny, lecz handlowy. Rosja chętnie sprzedaje Syrii uzbrojenie, czego przykładem jest niedawny kontrakt na 36 myśliwców szkolno-treningowych Jak-130 (za ponad pół miliarda dolarów).

Opozycyjna Syryjska Rada Narodowa wręcz błaga Moskwę, aby zmieniła stanowisko i umożliwiła wprowadzenie przygotowanej przez Maroko rezolucji potępiającej syryjski reżim. Na razie - na próżno. Podobne stanowisko zajmują Chiny, które - ze względu na dbanie o dobre relacje z Teheranem (głównie o wymianę handlową) - nie chcą podejmować żadnych działań skierowanych przeciwko Damaszkowi.

Potępienie Waszyngtonu

Iran wspiera Syrię, ponieważ państwa te łączy wspólny wróg - Izrael. Dzięki Damaszkowi Teheran łatwiej może wpływać na sytuację w Libanie. Ten kraj jest ważnym frontem bliskowschodniej zimnej wojny, która od lat toczy się między Rijadem a Teheranem. Amerykanie i Europejczycy jawnie potępiają Baszara, a nawet wprowadzają przeciwko niemu sankcje, ale na tym kończą się ich działania - przynajmniej te oficjalne. W dobie kryzysu, po dwóch długotrwałych interwencjach zbrojnych (w Afganistanie i Iraku) oraz jednej krótkiej (w Libii), mało kto poważnie myśli o tym, aby którekolwiek z zachodnich państw - czy to samodzielnie, czy też w ramach NATO - mogło (i chciało) zbrojnie interweniować.

Przywódcy zachodnich potęg obawiają się też, że gdyby upadł reżim, do głosu doszłyby lokalne antagonizmy, które - połączone z terrorystyczną działalnością rozmaitych odnóg Al-Kaidy - sprawiłyby, że powtórzyłaby się sytuacja z Iraku, a tego nikt nie chce. Waszyngton wprawdzie od dawna potępia Syrię i chciałby, aby jej władze były mu bardziej przychylne, ale z pewnością nie zamierza tego osiągnąć zbrojnymi metodami. O tym, czy tamtejsza opozycja jest po cichu wspierana przez Amerykanów, dowiemy się nieprędko, ale można się tego spodziewać.

Dwie pieczenie

Spośród krajów regionu jedynie Arabia Saudyjska jest zainteresowana tym, żeby w Syrii nastąpiły zmiany. Jeśli do władzy doszliby sunnici, szczodry w takich sytuacjach Rijad mógłby zyskać ważnego sprzymierzeńca w regionie - w dodatku wyrwanego z orbity wpływów Iranu. Byłyby więc dwie pieczenie na jednym ogniu.

Niedawne fiasko obserwatorów misji Ligi Państw Arabskich, którzy jedynie przyglądali się masakrze, sprawiło, że pałeczkę powoli przejmuje Rada Współpracy Zatoki Perskiej. Tam najwięcej do powiedzenia mają Arabia Saudyjska i Katar. Ich rola rośnie, co z pewnością cieszy Amerykanów.

Według obrońców praw człowieka konflikt w Syrii pochłonął co najmniej siedem tysięcy ofiar. Ostatni styczniowy bilans ONZ mówił o 5,4 tysiąca zabitych. Od tego czasu nie aktualizuje się liczby ofiar, ponieważ trudno jest ją zweryfikować.

Michał Lipa

Autor jest doktorantem na Wydziale Studiów Międzynarodowych i Politycznych Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. Zajmuje się systemami politycznymi, stosunkami międzynarodowymi oraz procesami społeczno-gospodarczymi na Bliskim Wschodzie i w Afryce Północnej. Publicysta portalu Mojeopinie.pl.

Śródtytuły pochodzą od redakcji portalu INTERIA.PL

Polska Zbrojna
Dowiedz się więcej na temat: Syria | Bliski Wschód | Egipt | sztuki walki | wojsko | wojna | USA | Na krawędzi
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy