Michał Zieliński: Szpital to była ostateczność

Praca korespondenta wojennego nie należy do najłatwiejszych. "Wojna jest zawsze przegrana" ujawnia nieznane dotychczas kulisy tego zawodu /Michał Zieliński /INTERIA.PL/materiały prasowe
Reklama

Fotoreporter i dziennikarz z Krakowa, jako jeden z kilku korespondentów wojennych wyjawia sekrety swojej pracy w książce "Wojna jest zawsze przegrana". Zajmuje się mniejszościami etnicznymi oraz problematyką społeczną Bliskiego Wschodu i państw postsowieckich. Jako korespondent relacjonował między innymi konflikty w Syrii, Iraku, Palestynie, Libanie oraz na Ukrainie.

Honorata Zapaśnik: W czasie wojny dziennikarz nie może liczyć na wygody. Brakuje jedzenia, czystej wody, leków. Czy zdarzyło ci się kiedyś zachorować?

Michał Zieliński: - Tak, ale tylko raz na poważnie. W Syrii pojechałem z bojownikami Syryjskich Sił Demokratycznych na pozycję w Al-Hasace, która znajduje się na pustyni. Temperatura sięgała około pięćdziesięciu stopni, w transporterze panował niesamowity zaduch. Pewnie zabrzmi to niepoważnie, ale zatrułem się benzyną, którą przesiąkło jedzenie, i nikotyną z palonych przez Kurdów papierosów. Dojechaliśmy do bazy i straciłem kontrolę nad ciałem. Nie wiedziałem, gdzie się znajduję. Nie mogłem podnieść się z materaca.

Reklama

Bojownicy próbowali ci pomóc?

- Nie mieli żadnych leków, więc zaproponowali, że zawiozą mnie do szpitala. Dla mnie to była ostateczność, bo znam miejscowe warunki. Po kilkunastu godzinach doszedłem do siebie.

Co tam robiliście?

- Jechaliśmy na pozycje kurdyjskich bojowników, którzy walczyli z tak zwanym Państwem Islamskim. Nie było to łatwe, ponieważ na pustyni granice wpływów są nie tylko trudne do określenia, ale też bardzo zmienne. Wszystkie osady wyglądają tak samo i są rozproszone na dużej przestrzeni. Ciężko jest utrzymać ten teren, za to bez trudu można się zgubić. W drodze powrotnej zobaczyliśmy na środku drogi dwa pick-upy.

- W ciemności nie dało się dostrzec, kto tam stał. Równie dobrze ten punkt kontrolny mogli utworzyć dżihadyści. Wycofanie się nie wchodziło w rachubę, bo otworzyliby do nas ogień. Podjechaliśmy bliżej i zobaczyliśmy emblematy kurdyjskiej armii. Ale to o niczym nie świadczyło. Przeciwnicy często przebierali się w ich mundury. Dopiero po chwili rozmowy okazało się, że to Kurdowie.

Dlaczego zatrzymali się właśnie tam?

- Nie mogli odpalić jednego z samochodów. Pokazuje to, jak bardzo nieprzewidywalne są te miejsca. Najniebezpieczniej robi się, gdy traci się czujność.

Twoja przygoda z dziennikarstwem zaczęła się całkiem niewinnie. Najpierw pisałeś o muzyce, potem o motocyklach. Kiedy zainteresowałeś się konfliktami zbrojnymi?

- Jak to chłopak, czytałem książki i oglądałem filmy o tematyce wojennej. Ale to nie one przyciągnęły mnie do tej pracy. Sporo podróżowałem po świecie i interesowałem się Bliskim Wschodem. To niesamowicie różnorodny region, zwłaszcza jeśli chodzi o kulturę i religię. Co chwilę można się czymś nowym zachwycić. W 2013 roku odwiedziłem ze znajomym Zachodni Brzeg Jordanu, jedną z dwóch enklaw, do których zepchnięto Palestyńczyków.

- Po tej stronie teoretycznie żyje im się łatwiej niż w Strefie Gazy ze względu na lepszą infrastrukturę. Niektórym nawet wolno pojechać do szpitala w Izraelu. Do tego wszędzie są turyści. Wokół można natknąć się na miejsca znane z Tory, Pisma Świętego czy Koranu oraz przepiękną architekturę. Właśnie tam przez przypadek po raz pierwszy zobaczyłem wojnę z bliska.

Co się wydarzyło?

- Na punkcie kontrolnym w Kalandii usłyszeliśmy strzały. Dla mnie brzmiały jak kapiszony. Dopiero później uświadomiłem sobie, że zostały oddane z kałasznikowów. Odgłosy zaczęły się zbliżać. Z budki wybiegli izraelscy żołnierze i doszło do starcia. Najpierw Palestyńczycy jak zwykle podpalili opony, później zaczęli strzelać kamieniami z proc i rzucać butelki. Przeobraziło się to w zadymę.

Dlaczego tak zareagowali?

- Wojna pomiędzy Izraelem i Palestyną trwa bardzo długo, ludzie mają jej już dosyć. Tak się złożyło, że w tym miejscu w krótkim czasie izraelscy żołnierze zabili czterech Palestyńczyków. Tego dnia odbywał się pogrzeb jednego z nich. Najprawdopodobniej chłopak zginął podczas starć. Mężczyźni przyszli prosto z cmentarza, żeby okazać gniew i wyrazić sprzeciw.

Mogłeś przez przypadek oberwać. Co zrobiłeś?

- Byłem wystraszony, bo po raz pierwszy miałem do czynienia z ryzykowną sytuacją. Stwierdziłem, że mogę się schować albo robić zdjęcia. W końcu nacisnąłem spust migawki. Nie miałem wtedy dużego doświadczenia jako fotograf, większość tych zdjęć po prostu nie wyszła. Ale jedno do dzisiaj uważam za bardzo udane. Przedstawia na oko dziewiętnastoletniego żołnierza, który zrezygnowany opiera się o mur. Koszula wyszła mu ze spodni, nakolannik opadł na buty. Na twarzy rysuje się zmęczenie. Wokół pełno kamieni i gruzu. Nad nim spalona wieżyczka obserwacyjna.

Do jakich refleksji skłoniła cię ta scena?

- Zdałem sobie sprawę, że tak naprawdę na wojnie walczą dzieci. Często są to nastolatkowie w wieku szkolnym. Nasyłamy ich na siebie i w ten sposób rozwiązujemy sprawy dorosłych.

Fragment książki
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy