Mała stabilizacja

W Iraku jest spokojniej i bezpieczniej, więc Amerykanie pakują sprzęt i jadą do domu.

Nad Eufratem i Tygrysem przebywa jeszcze kilkadziesiąt tysięcy amerykańskich żołnierzy, którzy mają opuścić Irak do końca 2011 roku. Pozostanie tylko personel pomocniczo-szkoleniowy, wspomagający Irakijczyków. Muktada as-Sadr, lider szyickiej partyzantki, który żąda wycofania obcych wojsk, wezwał swych towarzyszy do wstrzymania ognia, aby przyspieszyć ich ewakuację. To dopiero początek budowy stabilnego państwa. Problemów jest co niemiara, a prognozy są umiarkowanie optymistyczne.

Gaszenie ognia benzyną

Po obaleniu Saddama Husajna Amerykanie rozmontowali struktury irackiego państwa, co sprawiło, że spotkali się z niespotykanym i chyba niespodziewanym oporem. Wybuchła wojna domowa.

Naprzeciw siebie stanęło wiele grup bojowników wywodzących się bodaj ze wszystkich etniczno-wyznaniowych wspólnot - zarówno Iraku, jak i krajów regionu: szyici, sunnici, Kurdowie, Arabowie, Afgańczycy, Irańczycy. Każdy chciał uszczknąć coś z irackiego tortu, kierując się wąskim, partykularnym interesem.

Reklama

Po drugiej stronie były wojska amerykańskie wspierane przez siły koalicyjne, a także tworzone z trudem siłowe struktury nowego państwa: armia, policja, służby specjalne.

Zginęło ponad sto tysięcy cywilów

W Iraku spełnił się najczarniejszy scenariusz, przed którym przestrzegali krytycy inwazji. O ile ideę obalenia irackiego dyktatora dałoby się jeszcze obronić (zapomniawszy na chwilę o ropie naftowej oraz intratnych kontaktach), o tyle trudno racjonalnie wytłumaczyć likwidację przez Amerykanów irackich struktur siłowych, których pracownicy byli członkami rozmaitych band. Zginęło ponad sto tysięcy irackich cywilów, kilkadziesiąt tysięcy powstańców, z czego znaczna część w bratobójczych walkach, a także ponad cztery tysiące żołnierzy koalicji i dziesięć tysięcy irackich mundurowych. Pentagon wydał na tę wojnę ponad 800 miliardów dolarów.

Najgoręcej było w latach 2006?2008, szczególnie w Bagdadzie i okolicach, gdzie toczyła się większość walk. Niemal codziennie jakiś patrol wjeżdżał na ukrytą minę lub obrywał pociskiem moździerzowym. W tym czasie prezydent George W. Bush przekonywał opinię publiczną, że sytuacja jest pod kontrolą, a wróg ucieka w popłochu. O tym, że w czasach operacji "Surge" było inaczej, wiedzą żołnierze nękani choćby przez bojowników Armii Mahdiego.

Walka z ekstremistami

Za najgroźniejszych przeciwników zachodnich wojsk okupujących Irak należy uznać Armię Mahdiego czy iracką Al-Kaidę, których nie udało się zlikwidować, lecz co najwyżej osłabić. Wiosną 2008 roku siły irackie (wspomagane przez oddziały koalicyjne) zadały decydujący cios szyickiej bojówce As-Sadra - przeprowadzono inwazję na jej matecznik, Basrę.

Było to równoznaczne z zakończeniem przerwania ognia, ponownie rozgorzały walki, również w Bagdadzie (w słynnym Sadr City). Osłabiony As-Sadr zarządził rozbrojenie Armii Mahdiego (pozostawił tylko jednostkę elitarną) i rozpoczął odliczanie do momentu opuszczenia Iraku przez obce wojska.

Od tego czasu sadryści skupili się na legalnej walce politycznej, co dobrze wróży na przyszłość. Zarówno w wyborach gubernatorskich z 2009 roku, jak i parlamentarnych rok później towarzysze As-Sadra startowali jako Ruch Niepodległości. W 2010 roku na 325 mandatów obsadzili - wspólnie z działaczami innych szyickich ugrupowań tworzących Iracki Sojusz Narodowy - siedemdziesiąt miejsc i stali się trzecią siłą w Radzie Reprezentantów Iraku.

Ginęli głównie muzułmanie

Iracka Al-Kaida o legalnej grze politycznej nawet nie myślała. Grupa założona przez Abu Musaba al-Zarkawiego, który zginął w 2006 roku, od początku nastawiona była na prowadzenie wojny. Jej ofiarami padli nie tylko amerykańscy żołnierze, lecz także iraccy szyici oraz ci sunnici, którzy nie chcieli się podporządkować. Nie bez powodu egipscy Bracia Muzułmanie - odcinający się od terroryzmu - podkreślają, że z rąk bojowników Al-Kaidy zginęło więcej muzułmanów niż wyznawców innych religii.

Specjalnością tej organizacji stały się spektakularne zamachy samobójcze, w których ginęło dużo ludzi, głównie cywilów, w tym dzieci, kobiet i osób starszych. Kto nie był po stronie irackiej Al-Kaidy, mógł się spodziewać najgorszego. Skutkiem był drastyczny spadek popularności i izolacja. Grupa traciła członków, niektórzy przyłączali się do nowo tworzonych sił bezpieczeństwa, część zaczęła pomagać Amerykanom. Sceptycy jednak ostrzegają, że po ewakuacji obcych wojsk terror może powrócić.

Reanimacja państwa

Pomimo ostrzeżeń nie wydaje się, aby iracka Al-Kaida ponownie nabrała wiatru w żagle. Tym bardziej że konstytucja podkreśla muzułmański charakter państwa, co odbiera jej część argumentów. Irakijczycy są zmęczeni, pragną spokoju, bezpieczeństwa oraz stabilizacji, co sprzyja legalnej walce politycznej. Nauczeni wojną domową w Algierii oraz arabską wiosną wiedzą, że zmiana na lepsze możliwa jest dzięki pokojowym metodom, a nie spektakularnym akcjom terrorystycznym.

Nowy Irak (ze względu na wewnętrzne zróżnicowanie) stał się państwem federalnym, co powinno pomóc łagodzić konflikty interesów, których w kraju heterogenicznym nie brakuje. Linie podziału są różne: od religijnych (szyici-sunnici) i etnicznych (Kurdowie-Irakijczycy) po rozgrywki klanowo-plemienne. Taka mozaika, "przyprawiona ekonomicznym sosem", może dać mieszankę wybuchową, jak w byłej Jugosławii.

Mała stabilizacja

Kluczem do małej stabilizacji jest nie tylko sprawny, dobrze opłacany i kontrolowany aparat bezpieczeństwa, lecz także przyzwoicie funkcjonujące i jak najmniej skorumpowane instytucje (o co na Bliskim Wschodzie niełatwo) - im bardziej demokratyczne, tym lepiej.

Szczególnie ważny jest parlament, którego rolą jest łagodzenie sporów. Jedną z dwóch zaplanowanych izb wyłoniono w 2010 roku (druga do dziś nie została wybrana). Nie obyło się bez kontrowersji, a nawet przemocy i ofiar. Zwyciężył świecki Narodowy Ruch Iracki, ale premierem pozostał szyita Nouri al-Maliki z islamskiego ugrupowania Dawa, sprawujący ten urząd od 2006 roku. W skład rodzącego się w bólach rządu jedności narodowej weszli przedstawiciele wszystkich liczących się partii. Przed nimi wiele trudnych zadań - odbudowa zrujnowanego kraju i rozruszanie gospodarki.

Iracki plac budowy

Irak stać na odbudowę infrastruktury i gospodarki. Dysponuje ogromnymi zasobami ropy naftowej, aczkolwiek dopiero w połowie 2009 roku osiągnięto podobne wpływy ze sprzedaży tego surowca, jak przed inwazją w 2003 roku. Nowe kontrakty sprawiły jednak, że "czarne złoto" przynosi coraz więcej tak potrzebnych krajowi funduszy.

Poprawa bezpieczeństwa i zagraniczne inwestycje sprzyjają pobudzeniu ekonomicznej aktywności Irakijczyków, szczególnie w sektorze energetycznym, budownictwie oraz handlu detalicznym. Roczny przyrost produktu krajowego brutto jeszcze niedawno wynosił około pięciu procent, choć w ostatnim czasie wykazuje tendencję malejącą. Inflacja została opanowana i waha się pomiędzy dwoma a trzema procentami. Jest to jednak chwiejna równowaga. Odbudowę kraju widać przede wszystkim w Bagdadzie. Na prowincji jest znacznie gorzej, bezrobocie wciąż (w wersji optymistycznej) przekracza piętnaście procent (dane są rozbieżne), a jedna czwarta Irakijczyków żyje w nędzy.

"Chcieliśmy dobrze"

Urzędnicy w Waszyngtonie spodziewali się, że odbudowa Iraku będzie szybsza, tańsza i łatwiejsza. Stworzyli nawet Regionalny Zespół do spraw Odbudowy, składający się z wojskowych dyplomatów oraz różnych specjalistów. Jeden z członków tej grupy Peter van Buren nie pozostawił na amerykańskich działaniach w Iraku suchej nitki.

Tytuł jego książki "Chcieliśmy dobrze. Jak przyczyniłem się do porażki w walce o serca Irakijczyków?" mówi sam za siebie. Iracki plan Marshalla - proces odbudowy infrastruktury i gospodarki - to zadanie przynajmniej na lata. Ważne, że Amerykanie, z których powodu owa odbudowa jest konieczna, inwestują nad Tygrysem i Eufratem miliardy dolarów, choć - jak podkreśla van Buren - często są to pieniądze źle wydane, a czasem wręcz wyrzucane w błoto. Irakijczycy widzą już światełko w tunelu. Mała stabilizacja może jednak przerodzić się zarówno w sukces, jak i oznaczać powrót do wojennego chaosu. Oby pojęcie "bałkanizacja" nie zostało wkrótce wyparte przez termin "irakizacja".

Michał Lipa

Autor jest doktorantem na Wydziale Studiów Międzynarodowych i Politycznych Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. Zajmuje się systemami politycznymi, stosunkami międzynarodowymi oraz procesami społeczno-gospodarczymi na Bliskim Wschodzie i w Afryce Północnej. Publicysta portalu Mojeopinie.pl.

Śródtytuły pochodzą od redakcji portalu INTERIA.PL

Polska Zbrojna
Dowiedz się więcej na temat: Amerykanie | USA | wojna | Irak
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy