Gorzka opinia o polskiej armii

Bałagan, kompletne nieprzygotowanie, dowódcy, którzy kierowali się strachem o losy własnych karier. Na temat udziału naszej armii w irackim konflikcie napisano już wiele krytycznych materiałów. Dziś, sześć lat po inwazji, w rolę autorów wcielają się sami żołnierze. Doprawdy, gorzka to lektura...

Pułkownik Wojciech Hajnus, dziś już w rezerwie, to były spadochroniarz i pracownik wojskowych mediów. W sierpniu 2003 r., wraz z I zmianą Polskiego Kontyngentu Wojskowego (PKW), znalazł się w Iraku. To, co przeżył, opisał w książce pt.: "Mój Irak", która właśnie pojawiła się w księgarniach.

Relacja naocznego świadka

Hajnus już na początku nie pozostawia złudzeń, co do oceny naszego udziału w bliskowschodnim konflikcie. "Ponad 2 tysiące polskich żołnierzy wybrało się na swoją pierwszą od 1945 r. wojnę. Nieprzygotowanych i źle uzbrojonych, rzucono - wolą polityków - na wojnę, na której przyszło im odgrywać rolę okupanta" - pisze we wstępie.

To prawda, w tej politycznej ocenie nie ma nic świeżego. Ale też nie o polityczne analizy w książce Hajnusa chodzi. "Dla mnie - czytamy dalej - najsmutniejsza jest konstatacja, że bałagan, jaki panował podczas pierwszej zmiany, w pewnych służbach przetrwał do zmiany dziesiątej".

Dziennikarze, którzy relacjonowali wojnę w Iraku, nie uznają tego spostrzeżenia za szczególnie odkrywcze. Większość z nas wielokrotnie pisała o sprawach, które wojskowi decydenci najchętniej zamietliby pod dywan. Wartość cytowanej opinii wynika z faktu, że jej autor nosił mundur i na własne oczy obserwował prace sztabów tzw.: polskiej dywizji.

Ile piecyków potrzeba na zimę?

Hajnus dostał przydział do Grupy Wsparcia Władz Prowincji w Karbali - w amerykańskiej nomenklaturze: Government Support Team (GST). Jednak z bałaganem i nonszalancją przełożonych zetknął się jeszcze w Polsce. Jak wspomina: "w ciągu jednego dnia zrobiliśmy prawie wszystkie badania. (...) Po pięć osób do gabinetu, ogólne pytanie o stan zdrowia, pieczątka, wpis zdolny i... następni, proszę". Badania u psychologa trwały trzy minuty. "Zdolny do wyjazdu na misję Irak"...

Reklama

Później był kurs w Kielcach, który z zaplanowanych 2 tygodni przedłużył się do miesiąca. "Nieszczęśni wykładowcy nie bardzo wiedzieli, co mają z nami robić, więc powtarzali zajęcia, a najchętniej dawali nam dni wolne i wysyłali do domów. Tak naprawdę nikt nie wiedział, co to jest GST i jakie zadanie będzie realizować" - zdradza kulisy przygotowań naszej armii autor "Mojego Iraku".

O tym, że wojskowi decydenci nie bardzo wiedzieli, gdzie i po co wysyłają żołnierzy, jeszcze lepiej świadczy pytanie, z jakim do dowództwa kontyngentu zwrócił się Sztab Generalny Wojska Polskiego: "Ile piecyków będzie potrzeba na zimę do namiotów dla PKW Irak?"...

Zaczyna się polskie piekiełko

Już na miejscu okazało się, że lokalne dowództwo w Karbali nie miało pojęcia o przyjeździe GST. "Zaczyna się polskie piekiełko, czujemy się, jakbyśmy na ochotnika przyjechali na wycieczkę do Iraku i nie zarezerwowali sobie miejsc w hotelu" - wspomina Hajnus.

A to ledwie przedsmak kolejnych zgryzot. "Amerykanie się śmieją, że Polska to bogaty kraj, skoro stać nas na to, aby wysyłać ludzi do pracy na nieprzygotowane stanowiska" - zanotował po kilkunastu dniach pobytu w Karbali autor "Mojego Iraku". Polacy nie mieli komputerów, łączności, własnych samochodów - poruszali się "pożyczonymi" od miejscowej policji nissanami. Zaś gdy trzeba było przejąć od Amerykanów obowiązki, okazało się, że brakuje odpowiednich ludzi.

"Mnie, jako specjaliście od spraw mediów, przypadł obszar telekomunikacji. Miałem się zajmować (...) odbudową urzędów pocztowo-telekomunikacyjnych i rozbudową sieci telefonicznych w prowincji Karbala" - pisze ironicznie Hajnus, wyznając: "(...) mało mnie krew nie zalała na myśl o naszych dzielnych przełożonych, którzy od kilku miesięcy wozili tyłki po Iraku na przeróżne rekonesanse, robili zakupy w PX (amerykańskich sklepach na terenie baz) i wracali bez kompletnych informacji o zadaniach, jakie mamy realizować".

Szybko, byle dobrze wyglądało

Zadanie GST polegało na przygotowywaniu, finansowaniu (a właściwie - przekazywaniu pieniędzy) i nadzorowaniu projektów odbudowy irackiej infrastruktury. Wojskowi PR-owcy z dumą donosili o kolejnych realizacjach, epatując milionami dolarów, przeznaczonych na te cele. Lecz w tych działaniach, zdaje się, niewiele było troski o poprawę losu zwykłych Irakijczyków.

"Wybrani po wojnie przedstawiciele władzy boją się podejmować decyzje" - zapisał w swoim pamiętniku Hajnus. "Są niepewni sytuacji w Iraku, obawiają się (...), że wróci Saddam. Dlatego (...) nie chcą wydawać pieniędzy z kont saddamowskiej partii Bass". Bo wyjaśnijmy - pieniądze, które rozdysponowywał GST, nie uszczuplały amerykańskiego budżetu. Gdy skończyły się fundusze z zablokowanych kont dawnego reżimu, odbudowę finansowano ze sprzedaży irackiej ropy.

"Boją się także zawierania umów z miejscowymi kontraktorami, bo znają ich przeszłość i wiedzą, że wielu z nich to zwykli kombinatorzy i oszuści, którzy chcą zbić majątek na odradzaniu się nowej państwowości" - pisze o swoich irackich partnerach autor "Mojego Iraku". "(...) Jednak presja CPA (tymczasowy zarząd okupacyjny - dop. red.) i chęć szybkich medialnych efektów była tak duża, że władze poszczególnych prowincji musiały wydawać fundusze przydzielane im na inwestycje".

Przełamane kulturowe tabu

Często więc były to pieniądze wyrzucane w przysłowiowe błoto. Pamiętam, jak dwa lata po inwazji, oficer prasowy polskiego kontyngentu zabrał mnie do świeżo odnowionego teatrzyku, przekonując, jak ważna to była inwestycja. W mieście, w którym nie było porządnej kliniki, a większość mieszkańców nie miała dostępu do czystej wody...

Zresztą swój udział w marnowaniu funduszy mieli też sami Irakijczycy. Hajnus niezbyt przychylnie wypowiada się na temat ich mentalności, przełamując tym samym pewne tabu. Gdy jedna z gazet ujawniła, że nasi żołnierze nazywają Arabów "szuszwolami" i "brudasami", wielu reagowało oburzeniem. Autor "Mojego Iraku" nie epatuje uwłaczającymi epitetami, lecz jednocześnie nie pozwala sobie na dyktat politycznej poprawności. "Zakres prac trzeba im pokazywać palcem, stąd dotąd, sami nie wykazują żadnej inicjatywy" - pisze o Irakijczykach. "Nie wiem, skąd się bierze takie niechlujstwo".

I dalej: "Irakijczycy to dziwny naród. Z jednej strony dumny, gotowy ginąć za wiarę i przekonania, a z drugiej sprzedajny i leniwy. (...) Zdarzają się oczywiście wyjątki. W Iraku są wspaniali ludzie. Jednak im dłużej przebywam wśród nich, tym mniej ich szanuję. Nie potrafię pogodzić się z ich nieróbstwem, lenistwem, niepunktualnością, a nade wszystko - z brudem obecnym na każdej ulicy, w każdym zakątku".

Politruckie mydlenie oczu

Jednak od zaniedbania i zaniechania nie byli wolni również koalicjanci - nieustannie przypomina Hajnus, tym razem podając przykład postsaddamowskiego składu amunicji z iluzoryczną ochroną. "(...) jego widok przyprawia nas o zawrót głowy: żadnych drzwi, żadnych zabezpieczeń i tony pocisków. (...) Darmowy sklep na wolnym powietrzu dla swołoczy z całego Iraku! Ile jeszcze takich składów nikt nie pilnuje? Dziwi nas, że Amerykanie czy nasza dywizja nie zabezpieczają tego"...

To zresztą nie jedyne grzechy, które autor "Mojego Iraku" przypisuje przełożonym. Zarzuca im również obłudę, ilustrując to reakcjami na śmierć pierwszego polskiego żołnierza w Iraku, majora Hieronima Kupczyka. W "(...) TVP słuchaliśmy wypowiedzi rzecznika Sztabu Generalnego i polskich dowódców. Wszystko to było żenujące, rzygać się chciało, słuchając tych bzdur, tego politruckiego mydlenia oczu. Wzmożona czujność, wyjazdy o różnych porach i różnymi trasami to wierutne bzdury. Tak było w teorii. Praktyka była zupełnie inna".

Wspominając o śmierci Kupczyka, Hajnus cytuje również komentarze internautów z rozmaitych portali i forów: "nie jesteśmy przygotowani do działań w strefie wojny", "nie mamy sprzętu", "dowódcy, dla których ważniejsze jest właściwe noszenie kapelusza w bazie i ogolenie żołnierzy niż ich bezpieczeństwo, nie powinni się w ogóle tam znaleźć". "Boli, że aż tak prawdziwe" - przyznaje ze smutkiem autor "Mojego Iraku".

Arogancja rozbudowanych sztabów

Kolejne ataki tylko wzmogły poczucie frustracji. Gdy 20 listopada 2003 r. znów ostrzelano Camp Lima w Karbali, Hajnus zanotował: "Wydaje się, że sytuacja trochę wymyka się spod kontroli naszego dzielnego dowództwa. Babilon i karbalski hotel zamieniły się w twierdze, do minimum ograniczono wszelkie ruchy".

I nieco dalej: "(...) Coraz bardziej wkurza mnie arogancja naszych rozbudowanych sztabów, które wydzwaniają do GST z dziesiątkami pytań o sytuację w różnych rejonach prowincji. Sami siedzą w swoich twierdzach i boją się ruszyć tyłki nawet za bramę, a my mamy być ich źródłem informacji".

Warto w tym miejscu poświęcić nieco uwagi sposobowi, w jaki Hajnus i jego współpracownicy poruszali się po Iraku. Co prawda zespoły GST wyłączone były z działalności bojowej, nie oznaczało to jednak, że nie mogły być celem ataku. Teoretycznie więc przysługiwała im ochrona, w praktyce bardzo często żołnierze i pracownicy Grup Wsparcia musieli liczyć tylko na siebie. Ci z Karbali mieli do dyspozycji szybkie terenówki, podczas gdy bułgarska ochrona poruszała się leciwymi UAZ-ami. Wybór między czterema żołnierzami ochrony i jazdą 60 km/h, a dynamicznym rajdem, ale bez wsparcia - oto dylemat, przed którym każdego dnia stawało karbalskie GST.

Narracja pełna pasji

Przez Irak przewinęło się 15 tysięcy żołnierzy WP. "Ilu piętno tej niepotrzebnej wojny będzie nosiło do końca życia?" - pyta autor "Mojego Iraku". "Podczas szkolenia nikt im tak naprawdę nie uświadomił, że jadą na wojnę, gdzie będą zabijać" - pisze dalej Hajnus. "Wojnę bez linii frontu, bez widocznego wroga, którego można zastrzelić. Ta wojna to walka z cieniami, z wrogiem o stu twarzach, ukrytym wśród kupców na bazarach i przechodniów na ulicach. (...) Na taką wojnę politycy wysłali młodych chłopców, którzy chcieli zarobić parę groszy na własny ślub; oficerów, którzy traktowali tę misję jak wcześniejsze - w Libanie czy Bośni; starych dowódców, którzy za wszelką cenę chcieli otrzymać pierwsze albo kolejne gwiazdki generalskie (...)".

Czy to swoiste podsumowanie, jak i cała wymowa książki, nie są zbyt odległe od rzeczywistości? Narracja Wojciecha Hajnusa pełna jest pasji, momentami złośliwa, a czasami nadmiernie moralizatorska. Zapewne nie bez znaczenia jest też fakt, że pod koniec służby w Iraku autora poinformowano o likwidacji stanowiska, na którym pracował w Polsce. Takie doświadczenie może wywołać frustrację, ta zaś - skłaniać do wydawania przejaskrawionych ocen. Jednak Hajnusa broni charakter własnych wspomnień, będących bieżącymi zapiskami, usystematyzowanymi tylko dla potrzeb książki.

Ale swoją drogą: czy armia, która likwiduje krajowy etat żołnierza, kilka miesięcy wcześniej wysłanego na odległą wojnę, zasługuje na poważne traktowanie?

Marcin Ogdowski

Książka Wojciecha Hajnusa pt.: "Mój Irak" ukazała się nakładem wydawnictwa Zysk i S-ka.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: żołnierze | bałagan | Irak | armia
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy