Generał z Czerwonych Beretów

Generałowi Włodzimierzowi Potasińskiemu podlegał najmniejszy rodzaj sił zbrojnych Rzeczpospolitej. Ale była to największa perła w koronie naszej armii - wojska specjalne.

- Niedowierzanie... - odpowiada, pytany o pierwszą reakcję na wieść o tragedii pod Smoleńskiem, ppłk Ryszard Jankowski, bliski współpracownik generała z krakowskiego Dowództwa Wojsk Specjalnych.

- Gdy najpierw dostaliśmy po linii wojskowej informację o awarii Tupolewa, nie mieliśmy jeszcze złych przeczuć - relacjonuje Jankowski. - Ale gdy przyszła wiadomość o pożarze, byliśmy już najgorszych myśli. Telefon generała milczał, ale przez chwilę łudziliśmy się, że może jednak szef tym samolotem nie poleciał. Niestety, chwilę później jego kierowca potwierdził nam, że generał wsiadł do rządowej tutki...

Reklama

Człowiek, dla którego warto pracować

Przygnębienie - to słowo, które najlepiej oddaje atmosferę, jaka panuje teraz w popularnym "dewuesie". To najmniejsze z dowództw w polskiej armii, więc dla żadnej z pracujących tam osób gen. Potasiński nie był nieosiągalnym, przechadzającym się po niedostępnych korytarzach VIP-em.

Zresztą, sam generał nigdy nie budował dystansu, o czym niedawno przekonał się jeden z majorów. Zapytany przez przypadkowo spotkanego dowódcę, jak długo pracuje w DWS, odpowiedział: dwa tygodnie. - To czemu nie był Pan jeszcze u mnie na kawie? - dopytywał się szczerze zdziwiony Potasiński.

- Szef nie odgradzał się od ludzi - potwierdza ppłk Jankowski. - Do jego gabinetu mógł wpaść każdy, kto miał coś ważnego i ciekawego do zakomunikowania. W wojsku ważna jest hierarchia, ale generał potrafił wprowadzić do niej trochę luzu.

Kraków, Lublin, Tomaszów, Irak

- Znał ludzi z imienia, znał imiona ich żon, dzieci - dodaje nasz rozmówca. - Gdy pytał o sprawy osobiste, nie robił tego pro forma. Widać było, że rzeczywiście się tym przejmuje. Dla takiego człowieka warto było wracać w poniedziałek do pracy, choć większość z nas dojeżdżała do dowództwa po kilkaset kilometrów. Bardzo będzie nam go brakowało...

Na taką opinię Potasiński pracował przez ponad 30 lat służby w armii. Do linii trafił po szkole oficerskiej w 1980 roku - jako dowódca plutonu szturmowego w 6. Brygadzie Powietrznodesantowej. W "Czerwonych Beretach" był też dowódcą jednego z batalionów.

Z macierzystą brygadą rozstał się na rzecz jednostki w Lublinie, a później - w Tomaszowie Mazowieckim, gdzie został dowódcą kolejnej elitarnej formacji - 25. Brygady Kawalerii Powietrznej. W międzyczasie zaliczył też misję w Syrii, a w 2004 roku, podczas III zmiany polskiego kontyngentu w Iraku, dowodził jedną z brygad Wielonarodowej Dywizji Centrum-Południe.

Tajemniczy uśmiech generała

- Wiedziałem, że był spadochroniarzem, cieszyłem się więc, że będę miał takiego dowódcę - wspomina kpt Marcin Gil z 6. Brygady Powietrznodesantowej, który w Iraku dowodził wówczas kompanią. - Nam, żołnierzom, Potasiński pokazał się z jak najlepszej strony. Szkoda tylko, że generał, z przyczyn rodzinnych, musiał wcześniej zjechać do kraju.

Jednak nie minął rok i gen. Potasiński wrócił nad Eufrat i Tygrys, tym razem jako zastępca dowódcy V zmiany. To właśnie wówczas miałem okazję go poznać. Gestu, którym obdarzył mnie i kilku kolegów, nie zapomnę długo. A chodziło o... bigos i pierogi, którymi - z polecenia generała - uraczono nas, gdy po kilku tygodniach współpracy zorganizowano spotkanie dowództwa dywizji z dziennikarzami.

Pamiętam, że mieliśmy już serdecznie dość jedzenia serwowanego przez Amerykanów, więc na widok polskich specjałów oszaleliśmy z radości.

Zapytany o to, skąd wojskowy kucharz wytrzasnął produkty trzy tysiące kilometrów od Polski, Potasiński uśmiechnął się tylko tajemniczo...

Tekst i zdjęcie: Marcin Ogdowski

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: wojsko | jankowski | generał
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy