Dziennikarz na wojnie

Po zmroku pod halę odlotów, gdzie koczowaliśmy z nepalskim maoistą, podjechały dwa wielkie jeepy. Wysypało się z nich kilkunastu uzbrojonych po zęby mężczyzn w kamizelkach kuloodpornych. Byli to polscy komandosi; oznajmili, że ambasador Ryszard Krystosik zaprasza mnie na kolację. Cóż było robić? Powierzyłem swój los komandosom, uprzednio pożegnawszy maoistę, który na koniec przyglądał mi się z ogromnym szacunkiem, ponieważ takiej obstawy nie wysyła się po byle kogo.

Mały fokker zwalnia, przechyla się na lewe skrzydło i nurkuje ostro w dół, jakby po niewidzialnej spirali. Robimy uniki przed ostrzałem? Wpadliśmy w korkociąg? Szukam wzrokiem stewardesy, na jej twarzy znajdę odpowiedź. Ale dziewczyna w eleganckim czerwonym kostiumie Royal Jordanian wydaje się zrelaksowana. W czarnym toczku na głowie, przypięta pasami siedzi na krzesełku, dodaje nam otuchy uśmiechem.

Dziobem prosto w ziemię

Tak samo uśmiechała się godzinę temu, kiedy pilot oznajmiał przez głośnik, że w okolicy lotniska był small arms fire incident, co w niczym nam nie zagraża, lecz ze względu na wojskowe procedury musimy trochę polatać na ośmiu tysiącach metrów.

Jeszcze kilka kółek i przebijamy warstwę chmur; teraz wiruje pod nami terminal, jakiś hangar i kilka wraków samolotów przed nim. Terminal, hangar, wraki, terminal, hangar, wraki, terminal... Zaraz wbijemy się dziobem w ziemię i rozpadniemy na tysiąc kawałków. Ale nie - w ostatniej chwili pilot wyprostowuje stery i idealnie trafia kołami w pas.

Reklama

Mam ochotę bić brawo, jak pasażerowie lotów czarterowych do ciepłych krajów, samemu jednak głupio, a nikt inny do oklasków się nie pali. Zresztą, jak potem wyjaśni mi szpakowaty pilot, który na tej trasie dorabia do emerytury, takie spiralne lądowanie to nic wielkiego, w zasadzie rutyna.

- Prawdziwym geniuszem wykazali się tutaj dwaj Belgowie za sterami transportowca DHL-u, którzy zaraz po starcie, na dwóch tysiącach metrów, dostali rakietę ziemia-powietrze w lewe skrzydło - opowiada. - To była rosyjska strieła. Airbus stracił pół skrzydła i wszystkie stery. Płonął. Piloci kierowali nim, przerzucając siłę ciągu między silnikami... tylko to byli w stanie kontrolować. Ale posadzili maszynę. To było coś!

Wrażenie lekkiej dekadencji

Lądując normalnie, tak jak na Okęciu, samoloty już wiele kilometrów od pasa schodzą na tyle nisko, że znajdują się w zasięgu rakiet. Dlatego do Bagdadu leci się na wysokości dziesięciu tysięcy metrów dokładnie nad samo lotnisko, i dopiero stamtąd wariacką spiralą w dół (albo zaraz po starcie - spiralą w górę). Lotnisko jest w samym środku Camp Victory, największej bazy wojsk USA w Iraku, więc tak manewrującego samolotu rakiety dosięgnąć nie powinny.

- Przynajmniej teoretycznie, bo airbusa DHL-u trafili - szpakowaty pilot kończy krótki wykład, gdyż z luku wysypują się już nasze bagaże.

Objuczeni ruszamy spacerkiem w stronę terminalu. Nikt się nie spieszy. Jest przyjemnie: wieje lekki wiaterek, słońce świeci.

Hala przylotów straszy pustką, wydaje się większa, niż jest w rzeczywistości. Lotnisko przyjmuje codziennie tylko dwa samoloty z Ammanu. Dla kilkudziesięciu pasażerów nie opłaca się włączać światła, panuje półmrok. Opuszczone punkty odpraw, zdezelowane poczekalnie i odklejające się od sufitu kasetony sprawiają wrażenie lekkiej dekadencji.

Jeśli ktoś nie zdawał sobie sprawy, gdzie przyleciał, na tym ponurym lotnisku dostaje ostateczne ostrzeżenie. A już za chwilę, po odprawie paszportowej, musi zmierzyć się z pierwszym wielkim dylematem: jak dojechać do centrum?

Może zlitują się na widok dzieci...

Droga z lotniska uchodziła przez lata za najniebezpieczniejszą w całym Iraku. Czyhali na niej porywacze, zdalnie detonowane bomby oraz szybkie, czarne limuzyny, które znienacka ostrzeliwały wyprzedzane auta (Amerykanie nazywali takie ataki drive-by shooting). Zawsze zachodziłem w głowę, jak to możliwe, że najpotężniejsza armia świata nie potrafi zabezpieczyć dwudziestu kilometrów autostrady. Była to prawdopodobnie największa zagadka wojny w Iraku.

Przed halą przylotów czekały taksówki, ale korzystali z nich tylko Irakijczycy. Obcokrajowcy bali się drive-by shooting i porwań. Chodziła plotka, że taksówkarze mają układ z porywaczami i wystawiają im swoich pasażerów.

Niektórzy cudzoziemcy wynajmowali firmy ochroniarskie. Przejażdżka z obstawą kosztowała nawet trzy tysiące dolarów, a wcale nie była taka bezpieczna. Ostentacyjna obecność ochroniarzy prowokowała wszystkich, którzy chcieliby się ochranianemu dobrać do skóry. Z tego względu, a także z tej banalnej przyczyny, że koszt ochrony przekraczał budżet skromnego dziennikarza z Polski, wybierałem prostszą metodę transportu. Z lotniska woził mnie Tahsin, mój tłumacz. Kładłem się na tylnym siedzeniu jego starego, wysłużonego peugeota 206 i prawie nie było mnie widać. Tahsin zwiększał jeszcze poziom bezpieczeństwa, zabierając swoje kilkuletnie dzieci. Choć wiele razy protestowałem, pozostał nieugięty.

- Terroryści, jak zobaczą małe dzieci, zlitują się i strzelać nie będą - wyjaśniał.

Na szczęście dziwna logika Tahsina nigdy nie została przetestowana w praktyce.

Przejażdżka nosorożcem

Problem dojazdu do centrum znikał, jeśli ktoś przyleciał do Bagdadu wojskowym herculesem, na zaproszenie armii USA. Wtedy człowiek całkowicie zwolniony był z myślenia, kalkulowania, strachu - od razu wpadał w tryby amerykańskiej machiny wojennej. Autobus zabierał go z płyty lotniska do miasteczka namiotowego Camp Striker, gdzie wydawano mu koc i przydział do jednego z wielkich namiotów. Tam czekał - razem z żołnierzami - na miejsce w helikopterze.

Trasa przelotowa z lotniska do Zielonej Strefy, ufortyfikowanego centrum Bagdadu, była bardzo oblegana. Na lot, który trwał parę minut, czekało się czasami parę dni. Jeśli komuś się spieszyło, mógł zapisać się na konwój nosorożców (rhinos), które kursowały każdej nocy.

Nosorożec to wojenny autobus, który przypomina wielką, żelazną trumnę ze ścianami grubymi na kilka centymetrów. Jakby pancerza było mało, wszyscy pasażerowie musieli siedzieć w kamizelkach kuloodpornych i kewlarowych hełmach. Tablica na przystanku nosorożców lakonicznie ostrzegała: No body armour, no kevlar? No rhino ride!

Godzina odjazdu była tajemnicą, należało czekać w pogotowiu. Tamtej nocy, kiedy jechałem nosorożcem, konwój pojawił się po drugiej. Do czekających na przystanku pasażerów wyszedł Kevin, brytyjski najemnik o wyglądzie seryjnego zabójcy, który czas wolny między kolejnymi morderstwami spędza na siłowni i w gabinetach tatuażu.

- Przez Czerwoną Strefę (Red Zone - tak Amerykanie nazywali Irak poza swoimi bazami) jedziemy tylko piętnaście minut - powiedział. - Jeśli zostaniemy trafieni, zachować spokój i nie opuszczać miejsc. Ta bryka kosztowała parę ładnych dolarów i mogą w nią walić nawet z granatników, a wy zapuszkowani w środku bezpiecznie czekacie na odsiecz. Bez paniki, jestem po waszej stronie, hahaha... Any questions? (...)

Po prośbie do ambasady

Łóżko polowe w Camp Striker, nosorożec lub helikopter przysługiwały tylko dziennikarzom, którym pobyt w Iraku organizowała armia USA. Tamtego poranka w styczniu 2005 roku, kiedy pożegnałem szpakowatego pilota i stewardesę w czarnym toczku, musiałem radzić sobie sam. Dżamala już nie było (relację z jego egzekucji opublikowała w internecie grupa Ansar as-Sunna), a Tahsina jeszcze nie znałem.

Siedziałem na chodniku przed halą przylotów zupełnie bez pomysłu, co robić dalej. Dla zabicia czasu gawędziłem z nepalskim najemnikiem, który stał tam na straży. Łamaną angielszczyzną przekonywał mnie, że przewodniczący Mao miał rację, niestety jego myśl polityczna została w Chinach i Nepalu wypaczona. Dopiero następne pokolenie maoistów przywróci na świecie sprawiedliwość.

Co jakiś czas próbowałem dodzwonić się do polskiej ambasady, żeby wysłali po mnie jakiegoś zaufanego irackiego kierowcę. Ale konsekwentnie nikt nie odpowiadał. W rozpaczy wybrałem numer polskiej bazy w Diwaniji. Tam ktoś odebrał, lecz w słuchawce strasznie trzeszczało. Najwyraźniej "Mariusz Zawadzki" przekręciło się na "major Zawadzki", bo tak mnie tytułowali. Połączenie się zaraz zerwało, ale zdążyłem wykrzyczeć, żeby przekazali moją prośbę ambasadzie.

Kierownica w jednej ręce, karabin w drugiej

Spokojnie wróciłem do dyskusji o maoizmie, bo nic więcej zrobić nie mogłem. Minęła kolejna godzina, kiedy zadzwoniła komórka. To Ambasada! Wreszcie! Głos w słuchawce był mocno zirytowany:

- Dzień dobry, panie majorze. Dlaczego Warszawa znowu przysyła nam kogoś bez żadnej zapowiedzi i konsultacji?! Czy wy tam naprawdę nie rozumiecie, że...

Z najwyższym trudem udało mi się przerwać głosowi i wyjaśnić, że nie jestem majorem, tylko zwykłym cywilem. Po chwili konsternacji głos odezwał się znowu:

- Jesteśmy teraz zajęci, ale proszę nigdzie się nie ruszać, przyjedziemy po pana wieczorem!

Po zmroku pod halę odlotów, gdzie koczowaliśmy z nepalskim maoistą, podjechały dwa wielkie jeepy. Wysypało się z nich kilkunastu uzbrojonych po zęby mężczyzn w kamizelkach kuloodpornych. Byli to polscy komandosi; oznajmili, że ambasador Ryszard Krystosik zaprasza mnie na kolację. Cóż było robić? Powierzyłem swój los komandosom, uprzednio pożegnawszy maoistę, który na koniec przyglądał mi się z ogromnym szacunkiem, ponieważ takiej obstawy nie wysyła się po byle kogo.

Ulice Bagdadu spowiła tamtego wieczora mgła; całe miasto przypominało gigantyczny plan zdjęciowy kiczowatego horroru. Panowały ciemności, bo jak zwykle nie było prądu. Uczciwi ludzie bali się po zmroku chodzić po ulicach, dlatego pojedyncze postaci, które z rzadka majaczyły we mgle, alarmowały komandosów. Kierowca w jednej ręce trzymał kierownicę, a w drugiej karabin.

"Witamy w Bagdadzie"

W ambasadzie był już dziennikarz z TVN-u. Ambasador Krystosik poruszył niebo i ziemię, żeby staropolskiej gościnności stało się zadość, i w wymarłym Bagdadzie znalazł pizzerię, która dostarczyła nam kolację. Przy pizzy rozmawialiśmy głównie o polskich prezenterkach telewizyjnych. Kolega z TVN-u po kolei wyliczał, które zmieniły stację, fryzurę albo męża. Takie wieści nie docierały do odciętej od świata irackiej placówki. Kiedy o prezenterkach wiedziałem już wszystko, nieśmiało poprosiłem o podrzucenie do hotelu.

Ambasador Krystosik, jak zawsze uprzejmy i uczynny, postanowił odwieźć mnie osobiście. Wyruszyliśmy z tymi samymi komandosami, których poznałem na lotnisku. Nakazał im eskortować mnie aż do samej recepcji. Było to niepotrzebne, bo już kilkaset metrów przed Sheratonem stali iraccy ochroniarze. A nawet niewskazane, bo widząc grupkę uzbrojonych mężczyzn wypadających z jeepa ochroniarze musieli wpaść w nerwowość. Przeklinałem ojcowską troskliwość ambasadora. Bałem się, że zaraz dojdzie do przypadkowej strzelaniny i następnego dnia znajdę się w gazecie nie jako autor artykułu, tylko jako jego bohater.

Spięcie polsko-irackie udało się wszakże rozładować bez użycia broni palnej i po kilku minutach stałem już w recepcji Sheratona. Tym razem bez problemu dostałem pokój z bezpiecznymi oknami na rzekę i Zieloną Strefę. Mogłem nawet wybrać sobie piętro.

Hotel, prawie pusty, podupadł. Z trzystu siedmiu pokojów ledwie trzydzieści było zajętych. Kursowała tylko jedna winda, spuszczono wodę w basenie, internet nie działał, restaurację zamknięto, a w holu walały się kawały obtłuczonego marmuru. Obcokrajowcy uciekli pół roku temu, kiedy zaczęły się porwania.

- Welcome in Baghdad, sir! - powiedział portier z profesjonalnym uśmiechem, bardzo podobnym do uśmiechu stewardesy w czarnym toczku, wręczając mi klucz.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Mariusza Zawadzkiego "Nowy wspaniały Irak", która ukazała się nakładem wydawnictwa WAB.

Śródtytuły pochodzą od redakcji portalu INTERIA.PL.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Irak | literatura | dziennikarze | wojna | ambasada
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy