Złomiarze XXI wieku. Tak wygląda ich praca...

Złom to ich sposób na życie, więc nie obruszają się, gdy ktoś nazywa ich "złomiarzami". Po prostu robią swoje. Prowadzona przez nich firma stanowi swego rodzaju "czyściec" dla złomowanych przedmiotów. Mają one tu swój ostatni przystanek przed przetopieniem w hucie. Jak wygląda praca polskiego złomiarza XXI wieku? Zapraszamy na małą wyprawę na Śląsk...

Stal, aluminium, miedź, ołów - to waluta, którą obracają bracia Olesiowie, współwłaściciele firmy Olmet, kontynuatorzy biznesu, który w 1993 roku założył ich ojciec Andrzej. To on dwadzieścia jeden lat temu skosił trawę i na małym wydzierżawionym placyku założył skup złomu.

"Tata, co ty?! W złomiarza się będziesz bawił" - dziwił się wówczas starszy syn, Przemysław, dziś prezes zarządu Olmetu i prawa ręka ojca. Początki - jak to zwykle bywa - nie były łatwe. Biuro firmy mieściło się w wozie Drzymały, a wagę trzeba było odpłatnie wypożyczać od sąsiadującej firmy. Z czasem jednak firma rozrastała się i Andrzej Oleś zaczął wykupować sąsiednie grunty kawałeczek po kawałeczku. Dziś jego firma zajmuje łącznie 10 hektarów powierzchni i zatrudnia 150 pracowników.

Reklama

Tarnowskie Góry, Rybnik, Mszana i Chorzów - tu mieszczą się oddziały Olmetu. Nic dziwnego, że rodzinę Olesiów uważa się na Śląsku za prawdziwych złomowych potentatów. - Nikt nie rozbiera więcej lokomotyw i wagonów niż my. Przejmujemy je ze spółek kolejowych, a także rozbieramy składy na terenie całej Polski. Mamy wyspecjalizowanych pracowników, a także pierwszą na świecie maszynę przeznaczoną wyłącznie do cięcia lokomotyw - opowiada z dumą Przemysław Oleś.

Rozmawiamy w biurze firmy, w jej głównej siedzibie, w Tarnowskich Górach. Z mieszczącego się na pierwszym piętrze pomieszczenia roztacza się surowy, industrialny widok. Nad wielkimi stertami złomu górują gigantyczne maszyny, które całymi dniami przenoszą, sortują i układają całe to żelastwo.

- Fuchsy, mamy ich dwanaście. Te maszyny są w naszej pracy niezbędne, firma złomowa po prostu nie mogłaby bez nich funkcjonować. Na każdym etapie wykonują robotę, której człowiek nie wykonałby gołymi rękami. Jedna kosztuje 300-500 tysięcy euro. U nas pracuje ok. 25 tysięcy godzin, czyli 8 lat. Potem sprzedajemy ją dalej i kupujemy na jej miejsce nowego Fuchsa - tłumaczy starszy z braci i dodaje, że w przyszłości chciałby znacznie unowocześnić park maszynowy. Dźwigi spalinowe zastąpić hybrydowymi.

- Czysta ekonomia. Taki elektryczny dźwig oznacza dla nas nawet o 70 procent mniejsze koszty eksploatacji. Hybrydy są właściwie bezobsługowe, nie trzeba zmieniać oleju, wymieniać świec, tankować - tłumaczy Janusz Wojewodzic, dyrektor ds. inwestycji w firmie i prawdziwy pasjonat różnego rodzaju maszyn, chodząca encyklopedia techniczna.

Zna od podszewki każde urządzenie na terenie zakładu. Często sugeruje producentom poprawki w konstrukcjach, które później trafiają do Olmetu. Tak było choćby w przypadku najdroższego urządzenia, zakupionego dotychczas przez firmę - praso-nożyc, o wartości 11 milionów złotych!

- Mamy zdecydowanie najnowocześniejsze urządzenie tego typu w Polsce. Przerabia złomy konstrukcyjne, elementy wagonów i szyn. Spłaszcza, ucina, tnie na paski. Nacisk na nóż to 1000 ton, a przerób takiej maszyny to 40-85 ton na godzinę. Od lat 70. nie było w naszym kraju niczego większego. Dostawca urządzenia, firma Henschel w trakcie II wojny światowej produkowała czołgi. M.in. słynne "Tygrysy" - zaznacza Wojewodzic.

Chwilę później proponuje nam wycieczkę po terenie złomowiska. Swoje pierwsze kroki kierujemy właśnie do maszyny Henschela. Trzeba przyznać, że bestia robi wrażenie. Jest wielka jak dom jednorodzinny i cholernie głośna. Wchodzimy do środka, przechodząc nad "basenem", gdzie wyrzucane są pocięte i zmielone kawałki metalu. Będąc wewnątrz maszyny dokładnie słyszymy, jak pracują poszczególne podzespoły, jak chrzęści zgniatany z ogromną siłą metal.

Tych potwornych odgłosów nie da się słuchać zbyt długo, więc kierujemy się wyżej, na "dach" maszyny. To tam zlokalizowana jest mała wieżyczka, w której mieści się panel sterowania gigantem. Specjalnie przeszkolony pracownik za pomocą dwóch "joysticków" odpowiada za okiełznanie pożeracza złomu. Praca nie jest ciężka, ale wymaga kwalifikacji i sporego skupienia. Po jakimś czasie jednak dochodzi się do wprawy.

Jeden z Fuchsów nabiera leżący na stercie złom swoim chwytakiem i ładuje bezpośrednio na blat komory zgniatającej, podczas gdy wewnątrz trwa jeszcze proces szatkowania poprzedniej porcji. Gdy już się zakończy, blat odsuwa się i złom wpada do komory. Następnie jest "upychany" tak, by na zewnątrz nic nie wystawało. Następnie następuje zamknięcie komory szatkującej i cała zabawa zaczyna się od początku. 

Idziemy dalej, w stronę kolejnych maszyn. Mijamy gigantyczne elementy tajemniczych konstrukcji, szyny kolejowe, górnicze wózki, pocięte i zmiażdżone samochody. Naszym kolejnym przystankiem jest strzępiarka.

- Jest 14 takich maszyn w Polsce. Nasza jest bardzo wydajna. Wystarczy jedna minuta i samochód znika. Tak potrafimy przerobić 5000 ton złomu miesięcznie. Po przygodzie ze strzępiarką czasem nawet nie widać, jaki kolor miał samochód, który został wyrzucony na taśmę. Kiedyś wrzuciliśmy tam dość skorodowanego "malucha" z 1975 roku. Zostały po nim dwie kupki stali i trochę piachu - śmieje się Wojewodzic.

Śmiech przerywa nasze rozmowy jeszcze wiele razy. Zwłaszcza gdy bracia Olesiowie opowiadają anegdoty o swojej pracy. Widać, że lubią to zajęcie.

- Nie obrażamy się, gdy nazywają nas "złomiarzami", już do tego przywykliśmy. To naprawdę fajny biznes. Jednego dnia przyjedzie do nas przysłowiowy zbieracz "Edi" z wózkiem, żeby uzbierać na wino, a drugiego klient z kopalni dostarczy 25 ton odpadów. Cały czas coś się dzieje - przyznają zgodnie.

Wydarzeniem na złomowisku jest każde ciekawe znalezisko. A takie oczywiście zdarzają się często, bo ludzie wyrzucają nieraz prawdziwe skarby. Tuż przy oknach biura stoją poustawiane w rządek stare radia z lat 50. i 60., drewniane telewizory z kineskopem za szklaną szybką i inne relikty przeszłości. Ale to oczywiście nie wszystko.

- Trafiają się przeróżne rzeczy. Od saturatorów, przez maszyny szewskie, zdobione świeczniki, aż po sztucery i bagnety z czasów wojny. O proszę, tutaj mamy zakazany przez konwencję genewską bagnet, ząbkowany tak, by rozrywał ciało wroga. Na froncie za takie coś nie czekał nawet sąd polowy, tylko od razu była kula w łeb - opowiada Przemysław Oleś, pokazując złomowe znaleziska.

Bagnet to jednak nic przy okazie, który oglądamy chwilę później. W hali narzędziowej, przy placu, gdzie na rozbiórkę czekają zezłomowane samochody, stoi najprawdziwszy wóz strażacki! Czerwony jelcz jest całkowicie sprawny i jak na ponad 30-letnią maszynę nie wygląda najgorzej. Brak mu tylko przedniej szyby. To efekt manewrowania jednego z pracowników. Ale ten defekt wcale nie ujmuje jelczowi uroku. Stoi w gotowości, choć wszyscy pracownicy przyznają zgodnie, że woleliby go nigdy nie używać. W pamięci mają bowiem wielki pożar, jaki wybuchł na złomowisku trzy lata temu.

- To było dokładnie w dzień kobiet. 8 marca 2011 roku. Pożarł wybuchł około dwudziestej. Prawdopodobnie od jakiejś iskry zapalił się złom. Ogromna sterta złomu, w której co chwila coś wybuchało. Na miejsce pożaru zjechali strażacy z całego powiatu, my do gaszenia zaangażowaliśmy też naszych pracowników. Zebraliśmy ziemię ze śniegiem z okolicznych pól i sypaliśmy w ogień. Pracowaliśmy całą noc. Moi ludzie bez masek tlenowych co minutę mieli meldować się na CB, że jeszcze żyją. Zużyliśmy 1000 ton błota, w końcu następnego dnia o 14 udało się okiełznać pożar - wspomina Przemysław Oleś, choć do tamtych chwil wraca już niechętnie.


Nieprzyjemnie bywa także, gdy w ich skupie pojawiają się klienci z towarem niewiadomego pochodzenia. Dlatego firma nie skupuje już szyn kolejowych czy włazów kanalizacyjnych. Resztę "dostawców" pracownicy skupu mają obowiązek spisać z dokumentów, z czego niezmiernie zadowolona jest policja. Czasem, gdy coś zostanie skradzione, odnajduje się na złomie, a w dodatku wiadomo od razu, kto daną rzecz spieniężył.

Nieuczciwi klienci to nie tylko złodzieje złomu kolejowego. To także sprzedawcy... katalizatorów.

- Jak się okazuje, Polak potrafi podrobić nawet złom! Krajowi spece opracowali niezwykle sprytny proceder i teraz produkują elementy przypominające katalizatory, ale nie zawierające cennej platyny. My już nabrać się nie damy, ale Niemcy, do których trafiały katalizatory z Polski, byli w szoku - zdradza Przemysław Oleś.

Złomowy, rodzinny biznes wciąż się rozwija. Oprócz inwestycji stricte branżowych Olesiowie inwestują także w inne dziedziny. Wspierają akcje lokalnego oddziału straży pożarnej, zaopatrują w części uczestników rajdu "Złombol", a także nie pozostają obojętni na piękno kobiecego ciała. Od czterech lat wydają polski odpowiednik słynnego kalendarza Pirelli. Zdjęcia do trzech pierwszych edycji robione były w otoczeniu surowego złomu. Dopiero w ostatniej edycji zerwano z tą tradycją i postawiono na ujęcia na łonie natury.

- Fotografowaliśmy w Piwnicznej i okolicach, bo otworzyliśmy tam hotel. Okolica nas urzekła, stąd ta nagła zmiana - tłumaczy Przemysław Oleś.

Czy przedsięwzięcia, w które angażuje się firma, przyniosą zmianę postrzegania złomiarzy? Ciężko się tego spodziewać, bo branża uważana jest za kłopotliwą i konfliktową.

- Kiedyś od jednej z urzędniczki usłyszałem: "Z wami złomiarzami to zawsze jest problem" i to chyba określa nastawienie ludzi do nas. Ale my nie przejmujemy się tym. Pracujemy uczciwie i robimy swoje. Być może za kolejne dwadzieścia lat, gdy w firmie pracować będą nasze dzieci, coś się odmieni - uśmiecha się Przemysław, złomiarski potentat ze Śląska.

R.W.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Biznes | operator | Jelcz
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy