Wykarmieni wodą. "Tu zawsze jest tragedia"

Fot. Archiwum GSP RP /materiały prasowe
Reklama

- Moja praca nigdy nie wiązała się i nie wiąże z sukcesem. Tu zawsze jest tragedia. Tylko ma swoje rozwiązanie, albo go nie ma. Co to za sukces, kiedy oddajesz rodzinie martwego człowieka? - mówi Maciej Rokus, szef Grupy Specjalnej Płetwonurków RP.

Monika Szubrycht: Woda jest większym sprzymierzeńcem policjantów czy zbrodniarzy?

Maciej Rokus: Dla mnie woda to przede wszystkim przyroda, piękno, turystyka. Podziwianie wszystkiego tego, co się wokół niej znajduje. W wodzie występuje życie. A czyim jest sprzymierzeńcem? Policjanci mają swoją rolę. Zajmują się prewencją, zaprowadzają porządek. Rozwiązują różne sprawy kryminalne. Czy zbrodniarzy? Nie uważam  tak. Ale zbrodniarze usiłują czasami ukryć dowody swojego przestępstwa i zdarza się, że ukrywają ciało w wodzie.

Reklama

- Jeżeli znajdujemy ciało, najlepiej żeby to się stało jak najszybciej od chwili utonięcia. Czas w takiej sytuacji działa na niekorzyść. Ciało ulega rozkładowi, zachodzą w nim pewne procesy. Nie zawsze jesteśmy w stanie stwierdzić po tkankach miękkich, czy było działanie osób trzecich.

- Ciało poćwiartowane, rozkawałkowane zachowuje się zupełnie inaczej od ciała spójnego. Musimy przyjąć, że nie wszystkie ofiary, o których myślimy, są przedmiotem zbrodni. Zdarzają się wypadki podczas uprawiania sportów wodnych, częściej dochodzi do utonięć. Nie jesteśmy w stanie przewidzieć rozwoju sytuacji i zagrożeń z którymi możemy się zetknąć. Często ludzie nie są przygotowani na takie zdarzenia.

Dlaczego do nich dochodzi?

- Ludzie często nie wiedzą jak poradzić sobie w sytuacji zagrożenia, jak udzielić komuś pomocy, jaki powinien być pierwszy odruch i jak go wykształcić. Nie uczestniczą w szkoleniach, nie posiadają wiedzy ani odpowiednich uprawnień. Myślą: "Jak coś się stanie to każdemu, tylko nigdy nie mnie". Oczywiście nie jesteśmy w stanie przewidzieć tego wszystkiego, co może nas spotkać, ale zawsze możemy być przygotowani.

To znaczy?

- Wystarczy kamizelka ratunkowa lub asekuracyjna. Przez te wszystkie lata zastanawiałem się, czy to przeznaczenie zabiera ludzi, czy zawiniła bezmyślność. W zasadzie w jednym przypadku miałem bardzo głęboki dylemat. W innych to był ludzki błąd. Człowiek płynął w łódce po drewno na zimę, łódka była przeładowana, nie została odpowiednio wykonana przez szkutnika, ponieważ nie posiadała komór wypornościowych. Mężczyzna miał gumowe buty, nie zabrał ze sobą kamizelki. Pojawiła się wysoka fala i silny wiatr. Łódź wywróciła się i po chwili zniknęła pod wodą, a mężczyzna utonął.

- W innym przypadku młody człowiek pomagał w żniwach. Po pracy do domu popłynął kajakiem, wcześniej spożywał alkohol. Skrócił sobie drogę przez jezioro, kajak wywrócił się. Po sześciu latach oddawaliśmy matce ciało, które znaleźliśmy na środku jeziora, 30 metrów pod wodą. Gdyby chłopak miał kamizelkę ratunkową, nic by się nie stało. Unosiłby się na wodzie i ktoś by mu pomógł, bo wielu ludzi pływało wtedy po jeziorze.

- Kolejna sprawa. Mój imiennik, Maciek, znany i lubiany w swoim miasteczku. Płynął skuterem z kolegami, a właściwie był holowany za skuterem na nartach z prędkością powyżej 40 km na godzinę. W takiej sytuacji gdy nie ma fali, ciało uderza o wodę, która przy tej prędkości staje się twarda jak beton. Po chwili od uderzenia ciało Maćka opadło na 30 metrów głębokości. Stracił życie. Koledzy zataili okoliczności, zepchnęli śledztwo na inny tor. Gdyby miał kamizelkę lub skafander asekuracyjny, nic by się nie stało. Najwyżej doszłoby do jakiegoś urazu. Miałby ogromne szanse na przeżycie.

A ta sytuacja, w której pojawiły się wątpliwości?

- Byłem biegłym w tej sprawie. Chodziło o dziecko. Chłopczyk był po głębokiej stronie nad brzegiem basenu, w dużym kompleksie wypoczynkowym. Ratownicy stali za filarem po przeciwnej stronie. Kobieta, która tam pływała, chciała przystanąć i krzyknąć, co tutaj robi, ale kiedy wysuwała głowę z wody, cofnął się o kilka kroków. Zawróciła, popłynęła w przeciwną stronę a kiedy wykonała kolejny nawrót zobaczyła pod wodą w okularkach pływackich, że dziecko leży na dnie. Krzyczała do ratowników: "Ratunku! Pomocy!", ale oni nie słyszeli, bo na basenie grała głośna muzyka. Kiedy ratownicy wreszcie ruszyli, reanimowali chłopca przez 50 minut. Nie przeżył.

- Kiedy analizowałem tę sprawę, okazało się, że jego rodzice są w ciągłym konflikcie. Na basenie był z rodzeństwem i ojcem, pływali 7 metrów od niego, w takim malutkim brodziku ze zjeżdżalnią, która  zasłaniała całą sytuację. I teraz nie wiem, czy chłopczyk zaprotestował przeciwko temu wszystkiemu i spróbował coś takiego zrobić? Czy to los, czy to był wypadek? Miałem monitoring, z perfekcyjnym obrazem, klatka po klatce, a tego momentu, gdy wpadał do wody monitoring nie zapisał. Są rzeczy, których po prostu nie rozumiem. Może kiedyś spojrzę na to przez inny pryzmat ?

W przypadku tego chłopca winą obarcza się rodziców? Nie dopilnowali go...

- Nie. Obarcza się ratowników.

Ale był z ojcem.

- Jest przepis, który mówi, że ojciec ma mieć nad dzieckiem nadzór, bo jest jego opiekunem, ale nadzór nad basenem mają ratownicy. I ich obowiązkiem nie jest stanie za filarem i ucinanie sobie pogawędek - mają na bieżąco monitorować lustro wody. Nie zrobili tego. Ojciec miał prawo spojrzeć w inną stronę, był z innymi dziećmi w tym basenie, zjeżdżalnia była moim zdaniem źle usytuowana. Zresztą ją później stamtąd usunięto. Na basenie ratownicy pilnują, żeby nikt nie utonął. Pani prokurator nie przedstawiła ojcu żadnych zarzutów i ja się ku temu przychylam.

Jak się skończyła sprawa?

- Basen zapłacił odszkodowanie - bo to jest kompleks basenowy ze zorganizowaną służbą ratowniczą. Tam się mogą różne rzeczy zdarzyć i ratownicy muszą wiedzieć, co się dzieje. Szczególnie, jak jest ich czterech, a basen ma tylko 25 m długości.

- Myślę też o przeznaczeniu... Dwa tygodnie wcześniej kobieta, która zauważyła chłopca, była z mężem na tym basenie. Mąż był na ćwiczeniach z akrobatyki i krzyczał do ratowników, żeby ściszyli muzykę, bo nie mógł porozumieć się z kolegą. Ratownicy powiedzieli, że nie mają na to wpływu. A tu powinien rządzić ratownik.

Na basenie często jest głośno.

- Na innym basenie trzy miesiące wcześniej też miałem sprawę utonięcia. Mężczyzna około 40-letni, miał dwuletnie dziecko. Poprosiłem panią prokurator, żeby pozwoliła mi porozmawiać z jego żoną. Mąż wytrzymywał pod wodą 3,5 minuty na bezdechu. Ciężko w Polsce znaleźć tak wytrenowanego człowieka, więc pytam, jak to zrobił. Okazało się, że przygotowywał się do selekcji w jednej z jednostek specjalnych. Zanurzył się przy ścianie basenu na 3 minuty i 30 sekund po czym, po kilku wdechach, przepłynął z marszu pod wodą 50 metrów. Pod koniec dystansu zasnął (mroczki płytkich wód) i opadł na dno. Ludzie wokoło pływali i nikt tego nie zauważył.

Łącznie przebywał pod wodą 9 minut. Ratownicy nie odnaleźli się w sytuacji. Nikt nie pomyślał o tym, że byłoby niemożliwością leżenie na dnie basenu w bezruchu przez tak długi czas na głębokości ok. 60 centymetrów i niewypłynięcie wbrew swojej woli na powierzchnie, bo organizm nie wytrzyma tyle czasu bez powietrza w płucach, które powoduje pływalność dodatnią. Niewyszkolenie, brak wiedzy...

Nie każdy może być ratownikiem

- Są też bardzo dobrzy ratownicy. Są świetni i niezastąpieni. Nie chcę nikogo obrazić, ale tutaj wkradło się sporo błędów.

Jak długo pracujesz przy poszukiwaniach? Co sprawiło, że wybrałeś taki zawód?

- Kiedy byłem dzieckiem, znałem pewnego człowieka, ale nawet nie wiedziałem, że jest oficerem policji. Miał bardzo piękną córkę, która pewnego dnia nie wróciła do swojego mieszkania. Trzeba było sprawdzić okoliczne stawy. Zostały zbadane prostymi metodami z pomocą nurków. Poszedłem do jego domu i powiedziałem, że według mnie dziewczyny tam nie ma. Po długim czasie znalazł ją grzybiarz w innym województwie. Miała kilka ciosów zadanych nożem.

- Potem miałem kontakt z antyterrorystami, bo jako nastoletni chłopak chodziłem na basen do szkoły policji. Zrobiłem kilka uprawnień, najpierw ratownika młodszego wodnego, płetwonurka, później nurka zawodowego, instruktora. Skończyłem studia na Akademii Ekonomicznej, ale niespecjalnie mnie to interesowało. Poznałem tam dziewczynę, zakochałem się i tak naprawdę dla niej się uczyłem. Z czasem na Uniwersytecie Śląskim studiowałem zarządzanie sytuacją kryzysową, a następnie Prawo Dowodowe na UJ, wreszcie na Akademii Marynarki Wojennej, Wydziale Nawigacji i Uzbrojenia Okrętowego. Tam zaproponowano mi, żebym prowadził zajęcia ze studentami. Ostatnio studiowałem archeologię podwodną.

A biegłym jak długo jesteś?

- Ładnych kilka lat, nie więcej niż 10. Jestem biegłym w sześciu zakresach. Dotyczą w zasadzie bezpieczeństwa nad wodą, ale też statków, rodzajów badań w wodzie z wykorzystaniem urządzeń nawigacyjnych, hydroakustycznych, zespołów nurków zawodowych, poszukiwanie osób na obszarach wodnych, na terenach trudno dostępnych, czyli bagnach, mokradłach... Jestem chyba jedynym biegłym w Polsce w prowadzeniu eksperymentu procesowego pod kątem tego, jak doszło do śmierci w wodzie. Czy osoba została do wody dostarczona nieżywa, czy w wodzie doszło do utonięcia.

Ekipa, którą dowodzisz, wraca do sprawy sprzed 18 lat - zabójstwa studentki Katarzyny - którą zajmuje się krakowskie Archiwum X. Ofiara została zamordowana, a zabójca ściągnął z niej skórę, którą odnaleziono w Wiśle. Dlaczego dalsze badania przeprowadzane są po tak długim czasie? Dlaczego jesienią?

- Myślę, że to jest tak specyficzne zabójstwo - najprawdopodobniej jedyne tego typu w Europie. Moim zdaniem takie bestialskie potraktowanie innego człowieka nie może być niczym usprawiedliwione. Człowiek nie może tak zrobić. Chyba, że jest to osoba ciężko chora. Natomiast po 30 latach, zgodnie z literą polskiego prawa, zbrodnia ulega przedawnieniu. Czasu więc nie mamy za wiele.

- Były w tej sprawie różne wątki. Niezwykle zaangażowane w tę sprawę jest krakowskie Archiwum X, z którym współpracuję. Szanuję ich, bo to bardzo dobrzy fachowcy - ludzie, którzy wiedzą co robią, zależy im i mają przychylność jednostki nadrzędnej. Mają możliwości, ogromne chęci i chcą pokazać, że takiej sprawy nie można zostawić bez słowa.

- Jest też matka, która chciałaby wiedzieć. Przy wszystkich moich sprawach zawsze padało pytanie: "Dlaczego dotknęło to mojego dziecka?". Matki często je zadają i to są bardzo ważne pytania. A ja odpowiadam uczciwie: "Bo nie miało kamizelki".

A w sprawie Katarzyny, co można powiedzieć? Że ktoś się z kimś pokłócił? Obrzędy? Rytuały? Działanie psychopaty?

- Właśnie. Matka czeka, zapętla się w tym wszystkim i też szuka odpowiedzi. Być może chce zapytać sprawcy: "Dlaczego zrobiłeś to mojej córce? Przecież nic ci nie zrobiła. A nawet jeśli miała inne poglądy niż ty, inne zdanie, czy musiałeś potraktować ją w tak okrutny sposób i dokonać tak okrutnego zabójstwa?". Nie mogę powiedzieć wszystkiego o tej sprawie, ponieważ obowiązuje mnie tajemnica biegłego. Wolno mi mówić o naszych działaniach: sprawdzamy rzekę, interesują nas ślady, nawet po tylu latach. Fachowość to jedno, doświadczenie to drugie. Ktoś coś czuje i robi to lepiej, inny robi to samo gorzej, ktoś robi coś szybciej, ktoś wolniej. Ale trzeba też mieć ogromne szczęście i wiarę.

Mówi to człowiek, który latami zdobywał wiedzę i umiejętności.

- Uczę się cały czas, niekiedy na własnych błędach. Nie będę tak zuchwały i nie powiem, że jestem nieomylny. Nie można się pasjonować szukaniem ciał, odnajdywaniem zaginionych ludzi.

Sam wybrałeś taki zawód.

- Interesują mnie klucze. Klucze do rebusów. Dlaczego czegoś nie można rozwiązać? Czego brakuje w tych zagadkach? Gdzie jest ta brakująca część, bez której w żaden sposób nie da się tego złożyć w całość, nie można niczego dopasować. To jest coś, co mnie nurtuje, czasami zabija. A nie obcowanie z martwymi ludźmi, z ciałami. Nie ukrywam, że w tych naszych wyprawach cały czas ocieram się o śmierć. Mamy z nią dużo do czynienia i chyba się już przyzwyczaiłem.

- Natomiast nie pozostaje to dla mnie bez znaczenia. To są bardzo przykre sprawy. Często zadaję sobie pytania, są trudne momenty. Nie każde oddanie rodzinie ciała jest takie samo. Czasami pojedziemy na pogrzeb, bo jak długo szukamy, to ci ludzie spędzają z nami dużo czasu, bliżej się poznajemy. Natomiast są takie sprawy, nad którymi nie jestem w stanie zapanować.

Jakie sprawy?

- Kobieta urodziła dziecko w późnym wieku - wspaniały chłopak. Jeździł na rowerze, trenował, był znakomicie umięśniony. Utonął. Matka przyszła do mnie w nocy i zapytała, czy mogłaby się pożegnać z synem. Klęczałem na piasku i prosiłem Boga, nie żeby już przestali rozmawiać, ale żeby to się skończyło. Co to za różnica, czy to jest mój syn, czy jej? Nam się tylko wydaje, że jest. To może spotkać każdego.

- Takie pożegnania są  jak rany sztyletem w serce. Zabliźniają się, ale do tego się wraca, człowiek się zastanawia. Pamiętam wiele takich sytuacji, ale ta była wyjątkowa. Może dlatego, że była druga godzina  w nocy, taka cisza... Byłem przy niej, bo ktoś w obawie o jej zdrowie nie chciał dopuścić do tego pożegnania. Zgodziłem się - w końcu mój zespół  oddawał ciało.

Wiele rodzin mówi, że dla nich najważniejsze jest odzyskanie ciała i wyjaśnienie okoliczności śmierci. Czy wtedy łatwiej jest się pożegnać? Pogodzić z tym, co się wydarzyło? Czy chodzi o to, że można dłużej się łudzić, że ta osoba żyje, bo nie została odnaleziona?

- Zdarzało się, że pewne osoby doprowadzały do tzw. samooddalenia się - opuszczały rodzinę, swoich bliskich i zmieniały miejsce pobytu. Udało się takie osoby odnaleźć - nie chciały podawać miejsca swojego pobytu, nie muszą tego robić.

- Polacy są raczej ludźmi serca, są rodzinni. Jak dochodzi do opuszczenia bliskich, to są to osoby, których dręczą psychiczno-psychologiczne problemy, depresje. Albo ktoś źle się czuje w danej grupie, czasami się mu dokucza, a jak go już nie ma, to potem okazuje się, że się go kocha i szuka. Zainteresowani odnalezieniem swoich bliskich nie zawsze przedstawiają faktyczne okoliczności tych zaginięć. Trochę się wstydzą, albo im się wydaje, że jest inaczej. Bywa, że oszukują sami siebie.

- Jeżeli kogoś nie ma kilkanaście lat, a w rodzinie wszyscy się kochali, była zgoda, potrzebowali się wzajemnie, spędzali razem czas, to jasne jest, że zachodzi prawdopodobieństwo, że dana osoba nie żyje. Matka nie zostawi dwójki dzieci. Ktoś może ulec zauroczeniu, może się kobieta zakochać, ale matka bez jakichś patologii - raczej mało możliwe, by zapomniała o dzieciach.

- Nie mając ciała nie mogę, patrząc komuś w oczy, powiedzieć, że dana osoba nie żyje, nawet kiedy jestem pewien. Na swoją córkę matka czeka do dzisiaj. Myśli, że wróci z gór albo gdzieś wyjechała. Mam przyjść do niej do domu i powiedzieć: "pani córka nie żyje", po co? Tego tematu nigdy nie poruszam, chyba że jest ciało i wtedy składamy kondolencje.

Rodziny wolą żyć nadzieją czy znać prawdę?

- Patrzę na to inaczej. Myślę, że nie chodzi o łudzenie się. Po prostu nikt tak naprawdę nie chciałby, żeby jego najbliższa osoba zmarła. Taka jest nasza natura. Nikomu nie ulżę mówiąc, że bliski nie żyje, jak nie odnaleźliśmy  jego ciała. A jak powiem, że żyje, to mogę zostać kłamcą. I na koniec usłyszeć: "A pan mi obiecał, że moje dziecko żyje. Kim pan jest?". Jestem biegłym i staram się być bezstronnym.

Co jest najtrudniejsze w twojej pracy?

- Trzy godziny temu zadzwonił pewien pan, który chciał, żebym do niego przyjechał, bo jego bliska osoba, ojciec rodziny, zaginął. Kochał wodę i nieraz, jak wypił, mówił o samobójstwie w wodzie. Kochał łowić ryby. Wypłynął łódką, do której zabrał kamienie, na środek jeziora. Znaleziono łódź, ale kto rządzi łódką na wodzie jak nie ma wioseł, ani kotwicy? Wiatr. Dlatego pierwsze pytania, które trzeba zadać brzmią: jaki był kierunek wiatru, skąd zepchnęło łódkę, gdzie mogło dojść do zdarzenia? Zakładasz ogromny areał. Dzielisz go i potem pracujesz spokojnie, wyznaczasz obiekty do sprawdzenia.

Czysta matematyka.

- Raczej tak, ale nie do końca. Intuicja, szczęście, matematyka i dobry zespół specjalistów, a bez współpracy z takimi ludźmi możemy zapomnieć, że rozwiążemy jakieś sprawy. Każdy zna swoją pracę, wykonuje ją zgodnie ze sztuką. Jeśli ktoś ma zły dzień, to lepiej się za to nie zabierać, bo jak jedno ogniwo w łańcuchu kuleje i nie spełnia swojego zadania, to łańcuch się rozlatuje i trzeba wszystko robić od nowa.

Pewien policjant powiedział, że schodzenie pod wodę jest jak chodzenie po ciemnym lesie. To dobre porównanie?

- Zależy jak je zinterpretować. Bo jeżeli ktoś schodzi pod wodę w nocy, nie ma lamp ani kompasu, nie ma o tym pojęcia, to rzeczywiście może poruszać się jak w ciemnym lesie. Może stracić orientację pod wodą i uderzyć się o wystający kawałek konaru, kłody drewna i zrobić sobie krzywdę. Natomiast osoby wyszkolone - mówię o nich "w wodzie wychowani, wodą wykarmieni" - nawet z zaślepioną maską będą się poruszały pod wodą i poradzą sobie. Tak zresztą kiedyś ćwiczyliśmy w zalanych komorach kopalni Wieliczka.

- Wzrok jest bardzo ważny, ale jeśli powiesz mi, że nie będę widział i stracę orientację gdzie jest góra, gdzie jest dół, to odpowiem, że wtedy wezmę nóż nurkowy, i zawieszę go przed sobą na sznurku zawsze pokaże mi, gdzie jest dół. Komputer wydaje znaki dźwiękowe, dzięki temu wiemy mniej więcej czy przekraczamy daną prędkość wynurzania. Najczęstszym powodem śmierci pod wodą jest błąd człowieka, rzadziej problem ze sprzętem.

Miewasz koszmary?

- Nie. Mam inne problemy, ale one wynikają z niemocy przy rozwiązywaniu trudnych spraw. Chodzisz po zamkniętym labiryncie, z którego nie ma wyjścia. I wtedy się denerwujesz, budzisz się, siadasz, myślisz. Nie mogę kogoś odnaleźć, nie mogę czegoś zrozumieć, coś mi się nie zazębia, nie mogę dotrzeć do prawdy - to mnie wykańcza.

Może niektóre sprawy po prostu potrzebują czasu?

- Na pewno czas działa na naszą niekorzyść, gdy idziemy jednym tokiem myślenia. Zawsze warto myśleć wielotorowo. Na szczęście pojawiają się nowe technologie, nowe możliwości, jest nowy sprzęt, zespół  z którym pracuję zdobywa doświadczenie.  Ale w niektórych sprawach nie o to chodzi. Są tam niesamowite kruczki, brakujące fragmenty. Są sytuacje, że sprawa idzie zupełnie w innym kierunku. Pojawiło się coś niespodziewanego, coś, czego nie można było przewidzieć, nowe osoby i wtedy jest bardzo ciężko.

- Młoda dziewczyna wsiada do samochodu na stopa, jedzie z kimś kogo nie zna, jest ufna. Kto powie, dokąd pojechali? Jasnowidz?  Jest inteligentny, ma intuicję. Niech mi powie, gdzie oni są ci wszyscy ludzie, których szukam. To są trudne pytania, które mnie dręczą. Nie umiem zrozumieć niektórych sytuacji, niektórych zaginięć. Te osoby, o których myślę, być może nie żyją, ale gdzie zostały ukryte ciała? W jakich okolicznościach doszło do śmierci? Nie są to łatwe sprawy.

- Przy zaginięciach jest zasada - nigdy nikomu nie ufaj, zawsze sprawdzaj wszystko sam krok po kroku. Wykluczaj, eliminuj, wtedy może pójdziesz do przodu.

Ale z drugiej strony trzeba przecież komuś ufać.

- Ufam tylko swojemu zespołowi. Matki mówią, że ich dziecko było najlepsze. To jest normalne, kochają swoje dzieci. A później okazuje, że ten syn wcale nie był taki dobry. Zdarzało mu się różne rzeczy robić, miał takie a takie towarzystwo, był winny komuś pieniądze, bił swoją dziewczynę. Tego mama mi nie powie. Z dwóch powodów - nie chce, bo tego nie widzi, bo miłość to zasłania, a drugi: czasem ona sama o tym nie wie.

Mamy tzw. ciemną liczbę zabójstw. Nie wiemy czy osoba, która zaginęła, została zamordowana, zginęła na skutek wypadku, czy popełniła samobójstwo. Szukasz kogoś, rozmawiasz z rodziną - matką, ojcem, może mężem. Czy rozmawiając z nimi przeczuwasz, że to może być samobójstwo?

- Jak ktoś ci coś opowiada, musisz tak go słuchać, żeby sobie wyobrazić, że tam byłeś kiedy to się działo. Jeden chłopak mówił mi, że płynął z ojcem dużym jachtem. Było kilku mężczyzn, wszyscy pijani. Musisz znaleźć to miejsce na jachcie i usiąść tam razem z nimi, przenieść się umysłem do czasu, kiedy to miało miejsce. Musisz wyczuć, czy to co on mówi mogło mieć odzwierciedlenie w rzeczywistości. Patrzę na tego człowieka, ale ja go wtedy w ogóle nie widzę - myślami potrafię być zupełnie gdzie indziej. Muszę patrzeć w oczy, by rozmówca nie poczuł się zlekceważony, ale nie jestem z nim. Jestem wtedy tam, z nimi.

Czujesz, kiedy rozmówca kłamie, chce coś zataić?

- Nie zajmuję się wyczuwaniem, nie mam takich aspiracji. Patrzę na prawa fizyki - czy to jest możliwe, czy nie. Jeżeli ktoś mi mówi, że wysadził kogoś ze skutera wodnego w połowie wyspy, a inna łódka, która płynęła po pewnym czasie, spotkała tego kogoś na końcu wyspy, to sobie wszystko szybko przeliczę. Wyspa ma kilometr długości - ile czasu jest w stanie przepłynąć ten dystans pływak średnio pływający? Jaki wtedy był wiatr? Jeżeli brakuje mi 300 metrów, to nie mógł tej osoby tam widzieć. Nie mówi prawdy. Nie mówię tego tej osobie, ale wiem, że prawda jest gdzieś indziej. Bo to jest matematyka. Znalazłem chłopaka, o którym teraz mówimy. Szukałem go 7 lat.

Czyli odniosłeś sukces.

- Moja praca nigdy nie wiązała się i nie wiąże z sukcesem. Tu zawsze jest tragedia. Tylko ma swoje rozwiązanie, albo go nie ma. Co to za sukces, kiedy oddajesz rodzinie martwego człowieka? To jest tragedia najgorsza dla kogoś. Dla zespołu ulga. To piekło się zamknęło, ale następne piekło się otwiera.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy