Wiedźmin z młotem Thora

Policjanci kryminalni czasami przechodzą na drugą stronę barykady. Trafiają przez to do więzienia albo psychiatryka. Rozmawiam z nimi o tym, dlaczego ludzie przekraczają granice i jaką cenę za to płacą - mówi Patryk Vega o swojej książce "Złe psy. Po ciemnej stronie mocy".

Przeczytaj fragment książki Patryka Vegi - reżysera i scenarzysty. Twórcy popularnych filmów i seriali ("Pitbull", "Służby specjalne", "Prawdziwe psy"), który siedział przy jednym stole z policjantami i gangsterami. Zna ich świat od najczarniejszej strony.

Opowiada komisarz Oliwer Nowakowski, Wydział do Walki z Przestępczością Narkotykową.

Nie da się być skutecznym w Wydziale Kryminalnym i pozostać nieskażonym. Kiedy byłem młody i wlazłem do tej roboty, miałem swoje wyobrażenia i ideały. Ale wystarczyło parę chwil, żebym je stracił. Dziś wypierdalam ludziom drzwi, jak trzeba, biję, zastraszam. Trudno zachować wiarę w człowieka, kiedy stykasz się z tym całym gównem.

Reklama

Pamiętasz, od czego się zaczęło? Kojarzysz jakiś konkretny moment?

Sytuacje, które ci zmieniają widzenie świata? Jedna zaczęła się od tego, że przyszła kobieta i powiedziała, że jej mąż zaginął. Był taksówkarzem, wyjechał gdzieś w Polskę i dwa dni już go nie ma. No, ale dalej tłumaczy, że jeszcze nie będzie tego zgłaszała, bo jest z nim kontakt - w sensie, że wysyła je SMS-y, tylko nie odbiera telefonu. No i jak się wieczorem nie odezwie, to przyjdzie i to zgłosi.

Przyszła drugi raz i powiedziała, że mąż jeszcze nie wrócił do domu i nadal nie odbiera telefonu. Co prawda wysyła jej cały czas te SMS-y, ale dotąd było tak, że jak do niej pisał, to wszystko było bardzo poprawnie językowo - ze wszystkimi "ć", "ź", "ą", "ę" i tak dalej. A teraz w tych SMS-ach są straszne błędy i ją to niepokoi, czuje, że coś jest nie tak.

Posprawdzaliśmy, co się dało, ale nic nie wychodziło. To był piątek, a ja w weekend miałem dyżur. Byłem na zmianie tylko ja i naczelnik. Zaczęliśmy grzebać przy tym jeszcze bardziej i doszliśmy do tego, gdzie dokładnie ten gość pracuje. To była korporacja taksówkowa. Pojechaliśmy tam i ściągnęliśmy wszystkie nagrania z dyspozytorni. Okazało się, że jeden klient dzwonił w czwartek całe popołudnie i mówił, że chce tego Maćka, który jeździ nową audicą, a dokładnie: białym A6, i że chce w jakiś daleki kurs pojechać. No to babka w dyspozytorni mu mówi, że nie ma czegoś takiego, że on sobie życzy takiego i takiego kierowcę. Starała się mu wytłumaczyć, że jedzie pierwszy z postoju albo pierwszy, który jest aktualnie wolny. Maciek teraz ma gdzieś kurs i dziękujemy.

Facet się rozłączył, ale za jakiś czas znowu zadzwonił. Tych telefonów było łącznie kilkanaście. W końcu udało mu się trafić na tego Maćka i umówił się z nim na Gocławiu. Pojechaliśmy pod ten adres z kumplem, a tam się okazało, że od dwóch lat to mieszkanie wynajmują jakieś dwie dziewczyny. Zarzekały się, że na ten adres nikt nie zamawiał żadnej taksówki, no i nie znają gościa, który tam dzwonił. Jadąc pod adres, nie chciało nam się wierzyć, że tak łatwo pójdzie, że ktoś zamówił na swój adres taksówkę, ale musieliśmy to sprawdzić i była nadzieja, że posuniemy się o krok dalej. Niestety.

A komórka, z której dzwoniono, już była nieaktywna?

Tak, komórka, z której dzwonił klient, była nieaktywna, a komórka taksówkarza logowała nam się pod Poznaniem. Ale on zamawiał kurs na Poznań właśnie.

Z Warszawy do Poznania chciał taksówką jechać?

Tak, a kierowca oprócz telefonu miał jeszcze tablet, w którym była nawigacja. Od korporacji dostał. I ten tablet nam się cały czas logował w Warszawie, na Pradze Południe. No i tu już nam coś bardzo nie pasowało.

Zaczęliśmy sprawdzać billingi - doszliśmy do tego, gdzie ten gość wcześniej dzwonił (ten, który wydzwaniał do dyspozytorni). Okazało się, że dzwonił do jakiejś firmy od chwilówek i brał tam pożyczkę. No to ściągnęliśmy na przesłuchanie gościa z tej firmy. Puściliśmy nagranie z korporacji i spytaliśmy, czy to ten sam człowiek. Powiedział, że tak, i zaczął nam opisywać, jak on wyglądał, potem podał nam też numer jego mieszkania, bo to właśnie w jego mieszkaniu udzielał mu pożyczki. To było to samo miejsce, w którym byliśmy wcześniej, tylko blok naprzeciwko. Mieszkanie należało do jakiejś kobiety.

Pojechaliśmy do tego mieszkania chyba we czterech, bo nastawieni byliśmy na gruby temat. Przyszła też właścicielka z kluczami i od razu przyniosła dokumenty - prawdziwe dane tego gościa. Sprawdziliśmy go i okazało się, że to facet z Grójca, poszukiwany już od pół roku za jakieś wyłudzenia, kredyty i tego typu sprawy.

Weszliśmy do bloku, a po otworzeniu drzwi od korytarza i zrobieniu kilku kroków od razu poczuliśmy z kumplem smród trupa. Babka, jak zobaczyła, że wyciągamy z kabury klamki, to nie wiedziała, gdzie się schować. Ale nam ten zapach mówił sam za siebie - że nie ma żartów. Kazaliśmy jej dać nam klucze i powiedzieliśmy, żeby się schowała za mur, bo nie wiadomo, co się będzie działo.

Otworzyliśmy drzwi do mieszkania - jak buchnął smród, to już byliśmy pewni, że tam jest trup. No ale patrzymy - podłoga ładnie umyta, czyściutko, posprzątane. Wchodzimy z kumplem powoli i widzimy, że jest krew na ścianie, przy drzwiach. Taka duża plama. Idziemy dalej. W środku nikogo. W ostatnim pokoju tylko dywan zwinięty. To już nawet nie podchodziliśmy, bo wiedzieliśmy, co jest grane. Od razu zadzwoniliśmy po techników. Potem się okazało, że tam był zawinięty ten taksówkarz - miał na głowie zaciśniętą reklamówkę. Ze trzy albo cztery dni już tak leżał.

Co było dalej?

Zaczęliśmy szukać tego klienta. Ustaliliśmy, że mieszkanie wynajmował on, jego laska i jeszcze ich kolega. Babka, do której należał ten kwadrat, powiedziała nam, że zawsze były problemy z płatnością. Podobno dzwonił do niej ten typ i mówił: "kochaniutka, kochaniutka, za tydzień zapłacę, bo nie mam pieniędzy". "Kochaniutka", "kochaniutki" to był w ogóle taki tekst, którym się zwracał do wszystkich. Jak już wszystko było podane na talerzu, sprawę przejął terror. Czarni zgarnęli ich z innego mieszkania, które też wynajmowali.

Okazało się, że było tak: poszukiwani zamówili taksówkę pod blok naprzeciwko. Przed budynek zeszła ta laska z jakąś ciężką walizą i zapytała, czy kierowca nie pomógłby jej znieść drugiej, bo jej chłopak wyszedł do sklepu. No i on wszedł z nią do mieszkania. Wziął jeszcze ze sobą tablet, który znaleźliśmy potem pod łóżkiem.

Po wejściu do mieszkania zaczęli się z nim szarpać, jeden z mężczyzn walnął go butelką w łeb, a drugi zarzucił mu na niego reklamówkę i zaczęli go dusić. Potem zabrali kluczyki, zawinęli ciało w dywan, posprzątali ładnie kwadrat i odjechali audicą.

Najpierw polecieli na Poznań - dlatego ten telefon się tam logował. Potem gdzieś pod Poznaniem sprzedali to A6 za jakieś osiemnaście-dwadzieścia tysięcy, a warte było grubo ponad sto.

Czyli kupujący wiedział, że samochód jest z przestępstwa?

Wiedział na bank. Nie jestem teraz w stanie dokładnie powiedzieć, ale podobno na Ukrainę lub do Rosji poszedł. A taksówkarz prawdopodobnie kredyt wziął na ten samochód. Tak że żona została bez męża, za to z długami.

Okazało się też, że zabójca jeździł dłuższy czas z tym taksówkarzem. Robili nawet takie kursy po pięćdziesiąt-sto kilometrów za Warszawę. Czasem na prywatnych telefonach się łączyli. Musieli mieć do siebie zaufanie.

To dlaczego wtedy dzwonił do korporacji, a nie do niego na komórkę?

Nie wiem - był pijany? Może nie mógł znaleźć jego numeru prywatnego?

Ale dlaczego go zabili?

Po prostu ciągle nie mieli pieniędzy. Nawet ta właścicielka mówiła, że bez przerwy nie mieli kasy na mieszkanie, a jeszcze potrafili do niej zadzwonić i marudzić, że ta laska na podpaski nie ma i żeby jej pożyczyła pięćdziesiąt złotych. Podejrzewam, że ich przycisnęło i liczyli, że... jakoś inaczej to zrobią, być może nie planowali zabójstwa, tylko chcieli faceta obić i zabrać A6, ale coś poszło nie po ich myśli i już nie było odwrotu.

A miałeś jakieś nietypowe sprawy?

Był sobie taki gość, który wyglądał jak Wiedźmin - długie blond włosy, kolczyk w uchu - facet w ogóle uważał, że jest elfem, i fascynował się tymi wszystkimi historiami, właśnie Wiedźmina, Thora, wikingów i tak dalej. Nadaliśmy mu ksywę Wiking.

Gość był z Marek, jego ojciec miał jakąś klinikę okulistyczną. W każdym razie miał pieniądze, i to całkiem dobre. Syn był trochę za głupi na studia, więc go wysłał do jakiegoś tam studium. W międzyczasie Wiking poznał na imprezie dziewczynę z Targówka, która też się bawiła w elfy i tego typu rzeczy. Kiedy miał urodziny, to ona kupiła mu młot Thora, taki kamień na trzonku, okręcony sznurami.

Ojciec tej laski był doktorem historii starożytnej i od początku mu nie przypasił przyszły zięć. Cały czas robił wszystko, żeby ich rozdzielić, ale to była miłość jak z bajki. Ale w końcu laska poznała innego gościa, jakiegoś studenta medycyny. Ten student miał ojca, który był ordynatorem w jednym ze szpitali, co potem okazało się istotne. W każdym razie - sytuacja była taka, że ona się spotykała z tym drugim gościem za plecami Wiedźmina.

Ten się w końcu dowiedział, ale był tak w niej zakochany, że powiedział: "Dobra - możesz mieć drugiego, ale ja chcę być twoim przyjacielem. Raz na jakiś czas będę do ciebie przychodził".

Jak zbliżała się ich trzecia niby rocznica, bo już nie do końca byli parą, to zadzwonił do niej, żeby się umówić na kawę czy coś takiego. Dziewczyna się zgodziła. Przyszedł wieczór, gość wsiadł na rower i pojechał do niej z Marek na Targówek. Do roweru przywiązał sobie taśmą klejącą ten młot Thora, a do plecaka wsadził różę, którą pomalował sprayem na czarno. Miał jej to dać na pożegnanie, bo chciał się z nią definitywnie rozstać.

No i przyjechał na miejsce, zadzwonił domofonem, ona zeszła i zaczęli rozmawiać. W końcu Wiking powiedział, że męczy go taki "związek" i w prezencie na rozstanie chce jej dać czarną różę. A ona na to, żeby w takim razie ją przytulił na koniec. Ale w tym samym momencie w oknie stanął ten jej drugi fagas.

Wiking, jak to zobaczył, dostał takiej nerwicy, że wyciągnął z kieszeni zwykłą kartę, jak do bankomatu, którą jak poskładasz, to wychodzi z niej nóż. No i kilka razy uderzył ją tym nożykiem w szyję. Tamten gość zbiegł i zaczął się z nim szarpać. I wtedy Wiking oderwał swój młot od roweru i j*b kolesia w łeb. Facet padł od razu.

Po jednym ciosie?

Po jednym ciosie. Taki dobry młot był. No i jeszcze jej tym młotem przywalił. Po wszystkim zawinął się na rower i poszedł w długą. Był pewien, że ją zabił. Na szczęście ktoś z sąsiadów wychodził z klatki schodowej i wezwał policję i pogotowie.

Ten gość, który dostał młotem, po chwili odzyskał przytomność, a że był studentem medycyny, wiedział, jak się zachować i jak udzielić pierwszej pomocy. Zdjął koszulkę, zaczął dziewczynie tamować krew i zadzwonił do swojego ojca. Ojciec od razu w samochód i do szpitala, szykować już dla niej blok operacyjny. Założyli jej ileś tam szwów, dziewczyna przeżyła.

Później zaczęła się nasza robota. Wiking był pewny, że zabił tę dziewczynę, i pojechał jeszcze do znajomego, żeby mu to opowiedzieć - trochę spanikował i nie wiedział, co ma robić.

W Warszawie?

Tak. Ten znajomy przyleciał od razu do nas, powiedział nam, że nie chce być później w to zamieszany i tak dalej. A my pilnowaliśmy dziewczyny tydzień albo dwa tygodnie w szpitalu non stop, dzień i noc.

Jawnie czy nie?

Jawnie - my i dzielnicowi. Bo ten Wiking uciekł z Warszawy i po kilkunastu dniach się dowiedział, że ona jednak żyje. Na początku zaczął płakać, że tego żałuje, ale jak się dowiedział, że dziewczyna żyje, to coś mu się odmieniło i powiedział, że ją za**bie. No i wtedy już na sztywno siedzieliśmy w szpitalu.

Szukaliśmy gościa wszędzie, gdzie się tylko dało. Pojechaliśmy do jego szkoły i jak tylko pokazaliśmy zdjęcie, to nawet sekretarki - takie młode laski - od razu powiedziały, że w końcu może go zamkniemy, bo nie mogą z nim wytrzymać. Podobno nachodził nawet jedną sekretarkę i chciał się z nią za wszelką cenę umówić.

Wiking, jak się dowiedział, że go szukamy, uciekł do Krakowa, ale potem jednak wrócił do Warszawy.

Próbowaliście go po telefonie złapać?

Tak. Co prawda karty zmieniał, wachlował telefonami, nie było łatwo go namierzyć. W końcu, po jakichś dwóch tygodniach, dostaliśmy cynk, że może być u siebie w domu. Ktoś zadzwonił, że żaluzje poopuszczane w dzień, ale widać, że światło się świeci, i tym podobne tematy. No to mówimy: dobra - bierzemy czarnych i lecimy do niego na chatę. A naczelnik do nas: - Broń Boże, tylko nie czarnych, zróbcie to sami, bo nie wiadomo, czy tam na pewno jest.

Pojechaliśmy zatem na cztery samochody. A gość mieszkał na samym rogu, tak że jakby uciekał, miał możliwość wiać praktycznie w cztery strony. Obstawiliśmy pół tego osiedla. Przyjechała realizacja i zaczęliśmy teren odgradzać taśmami, żeby nam nikt nie podchodził. Bo wiesz, nagle się gapiów naszło, zaczęli jakieś telefony wyjmować, filmować, każdy sensacji szukał.

Dobra, w końcu wchodzimy, nie ma na co czekać. Realizacja wywaliła drzwi i cisza. Poszły petardy - cicho, nie ma nic. Przeszukali piwnicę, chatę - nie ma gościa. Nagle patrzę, a on wlazł na górę, na dach. To było takie piętro z poddaszem, nie jakiś duży dom. No a ten stoi na dachu, wiatr wieje, te kłaki mu tak latają... Mówię do chłopaków, żeby szli za nim na górę. Ale zanim do niego dobiegli, to on tym swoim nożykiem z karty łapy sobie pociął. W dodatku wzdłuż, a nie w poprzek - i to jeszcze po dwie, trzy krechy.

Nasi podchodzą, temu krew tryska i jeszcze mówi, żeby nie podchodzić, bo będzie skakał. A tam nie było nawet jak poduchy postawić. No to mówimy: dobra, i co teraz? Chłopaków na ten dach ze czterech weszło, my stoimy na dole, gapie coraz bardziej napierają... Nagle Wiking zaczął włosami wywijać jak na jakimś koncercie rockowym i wyć jak rockandrollowiec. To był taki ryk w stylu: "Kuuu****aaaa! Whroooouuuu!". Patrzymy na siebie, realizacja na nas. Myślimy: no, je**ięty po prostu, i to nieźle.

Jeden z chłopaków na dachu oddał wszystko - broń, sprzęt - został tylko w kominiarce i zaczął gadać z gościem. W końcu podszedł do niego, chcąc zrobić opatrunek, pociągnął Wikinga na siebie, dźwignię mu założył, no i go chłopaki spętali. Wrzuciliśmy go w karetkę i polecieliśmy do szpitala.

Jak mu zszyli ręce, przyszliśmy do niego - ja i jeden kumpel, który miał takie trochę dłuższe rude włosy. No i ten do nas zaczął taką poezją gadać, w stylu: "Wiesz, ty to wyglądasz jak prawdziwy wiking. Dobry z ciebie człowiek...", i dalej na tej zasadzie. A ten mój kumpel mówi: "wiesz, że oglądałem Wikingów?". No i zaczęliśmy z nim normalnie rozmawiać, żeby go trochę uspokoić.

O tym serialu Wikingowie?

Tak, on nam zaczął jakieś bajki opowiadać, że w Polsce byli wikingowie, że on tam jeździł na jakieś wycieczki, szukał ich śladów i tak dalej.

No ale lekarze powiedzieli, że go trzeba do wariatkowa przewieźć. Wsiedliśmy więc w karetkę i polecieliśmy z nim do psychiatryka. Tam już ciężko się z nim gadało. Jeszcze gapił się na ciebie cały czas z taką powagą i wzrok miał taki, że ciężko było na niego w ogóle patrzeć. Po prostu paraliżował tym wzrokiem. Widać było, że coś z deklem ma nie do końca.

Już mieliśmy się zwijać, lekarze go zabierają, a on nagle mówi do nas: - Panowie, wy jesteście porządnymi ludźmi. Chodźcie ze mną do łazienki. - Tego kumpla mojego złapał za rękę. - Ty wyglądasz najbardziej porządnie z tego towarzystwa. Chodź ze mną.

- No co, potrzymać ci mam czy jak? Ręce cię tak bolą od tego podcinania żył, że sam nie dasz rady?

- Nie, chodź, coś ci powiem.

No to wchodzi z nim do kibla, a chłopak wyciąga plik banknotów - dwa tysiące złotych, które skitrał w gaciach. Kumpel pyta, skąd to ma. A ten: - Miałem na wszelki wypadek, bo spałem pod mostem, w hotelach, po ludziach - musiałem mieć pieniądze. Wam ufam, tym lekarzom to nie i czuję, że te pieniądze się tu rozpłyną.

Więc zabezpieczyliśmy tę kasę. Później jakoś tak było, że kilka dni posiedział w szpitalu i dopiero jak przeszedł badania, dostał trzy miechy sanek, czyli aresztu tymczasowego.

Czyli stwierdzili, że jest stabilny?

Tak - że chyba jednak jest w miarę normalny, a przynajmniej na tyle, że był poczytalny podczas jego "miłosnego wyskoku".

 

---

Fragment książki Patryka Vegi "Złe psy. Po ciemnej stronie mocy". Wydawnictwo Otwarte. Premiera: 21 października 2015. 

Gwiazdki pochodzą od redakcji

 

INTERIA.PL/materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy