Tomasz Łoziński: Malutkiego dinozaura nigdy już nie spotkam

Tomasz Łoziński w filmie z 1995 roku „Wszystko może się przytrafić” /materiały prasowe
Reklama

W życiu wszystko może się zdarzyć. Malutkiego dinozaura można spotkać - mówi z pełnym przekonaniem siedzący na ławce między starszym małżeństwem sześcioletni Tomek. Ubrany w charakterystyczną, czerwoną kurtkę chłopiec stał się głównym bohaterem wybitnego filmu dokumentalnego "Wszystko może się przytrafić" w reżyserii jego ojca Marcela Łozińskiego. Po 22 latach od zrealizowania tego niezwykłego dzieła rozmawiamy z 28-letnim Tomaszem Łozińskim.

Łukasz Piątek, Interia: Ma pan swoje ulubione miejsce w Warszawie?

Tomasz Łoziński: - Najbliższa mojemu sercu jest Stara Ochota, bo to dzielnica, w której mieszka mój ojciec. To miejsce naturalnie kojarzy mi się z dzieciństwem - jest piękne i spokojne. Oczywiście bardzo lubię również Łazienki Królewskie. Ostatnio zaczęliśmy tam grać w piłkę z bliźniakami mojego brata - Emilem i Romanem. Oni mają teraz prawie tyle lat co ja, kiedy śmigałem po tym parku na hulajnodze.

Łazienki Królewskie to dla pana taki wehikuł czasu?

Reklama

- Tak. Za każdym razem, kiedy tam wracam - a jest to dla mnie miejsce szczególne - przypominam sobie o filmie,  o ojcu, o wszystkich tych starszych osobach, z którymi wówczas rozmawiałem.

Często wraca pan myślami do tamtych rozmów?

- Powiedzmy: regularnie. Widzę tego małego Tomka, i to, jak się od niego oddalam. Film "Wszystko może się przytrafić" ciągle do mnie wraca i tak już chyba będzie do końca życia. Zawsze będę tym małym Tomkiem z filmu mojego ojca. Zdarza się i tak, że bliscy czy ludzie z otoczenia filmowego nadal zwracają się do mnie per Tomaszek. To nie stanowi dla mnie problemu, przyzwyczaiłem się.

Pana znajomi z Francji wiedzą, że wystąpił pan w dokumencie swojego ojca z 1995 roku?

-  W Paryżu niespecjalnie obracam się w środowisku filmowym, zatem niewiele osób wie. Poza tym ja o to nie zabiegam. Czasami spotkam kogoś, kto zna ojca i jego twórczość - wówczas najczęściej pada pytanie, czy to ja jestem małym Tomkiem.

Jakie były reakcje pana przyjaciół, kiedy dowiadywali się, że jest pan "Tomaszkiem"?

- Jeśli już komuś pokazywałem film, to było wąskie grono moich najbliższych przyjaciół. Reakcje były różne. Jedni się wzruszali, inni mówili, że byłem bardzo słodkim dzieckiem. Nigdy nie chciałem definiować się tym filmem i nie będę tego robił. On w pewnym sensie jest dla mnie czymś bardzo intymnym, częścią mojego dzieciństwa, i tym, kim jestem dzisiaj.

Pamiętam pan moment, kiedy dowiedział się od ojca, że wystąpi pan w jego filmie?

- Pamiętam, kiedy ojciec powiedział mi, że zagramy w "grę w przepytywanki" i nie będę musiał iść do przedszkola. Być może padło nawet słowo "film", ale jako sześciolatek nie wiedziałem, co znaczy kręcić film. Chętnie się zgodziłem, bo perspektywa opuszczenia zajęć w przedszkolu wydawała mi się bardzo kusząca. Mnie się wydaje, że ta rozmowa z ojcem miała miejsce u nas w kuchni, ale ojciec twierdzi, że to nieprawda.

Pana mama miała jakieś "ale"?

- Nie. Ojciec zawsze radził się mamy w sprawie swoich projektów. Poza tym ona miała do niego wielkie zaufanie, wspierała go i dalej to robi.

Utkwiły panu w pamięci jakieś momenty, sceny, może konkretne bodźce w trakcie realizacji?

- Jeśli mowa o zapamiętaniu bodźców, których bym wówczas doświadczył, to niestety nie, bo byłem zbyt mały, żeby to w sobie schować i trzymać przez kilkadziesiąt lat. Natomiast dziś szczególną uwagę zwracam na muzykę tego filmu. Jest niesamowita. Duże wrażenie robi na mnie również dedykacja na końcu filmu. Być może mój ojciec, kiedy widzi chłopca z hulajnogą lub w czerwonej kurtce, wraca pamięcią do pojedynczych chwil, których ja dziś niestety aż tak szczegółowo nie widzę.

Jak długo trwała realizacja filmu?

- Mieliśmy dziesięć dni zdjęciowych, a potem czekało tatę i jego ekipę wiele miesięcy montażu. W sumie realizacja trwała pól roku. Nagrano około 25 godzin rozmów. Proces nagrywania był dla mnie bardzo intensywny. Po czterech dniach powiedziałem tacie, że mam dosyć i że chcę wracać domu, bo to bardzo męczące.

- "Powiem ci smutną prawdę" - oświadczył mi tata. - "To nie jest tylko zabawa w przepytywanki, ale ciężka praca całej ekipy filmowej, dlatego musimy skończyć ten film". Powiedziałem mu wtedy: "Jesteś okrutny!". No i zaczęły się negocjacje. Ktoś z produkcji zabrał mnie na lody, potem dostałem rower...

Zastanawiałem się, w jaki sposób udało się tak dobrze zarejestrować dźwięk, skoro nikogo z ekipy filmowej przy panu nie było, ale zauważyłem, że miał pan na wysokości ramion ukryte w kurtce niewielkie mikrofony. Zatem zapytam o pracę operatora, bo oglądając film ma się wrażenie, że sceny nagrywane są z ukrycia.

- Zdjęcia robione były na bardzo długiej optyce, stąd poczucie intymności. Operator nam nie przeszkadzał, a to bardzo ważne podczas rozmowy z drugą osobą. Ja dziś mogę mówić o intymności, ale wtedy mnie jako sześciolatka nie obchodziło, dlaczego operator jest prawie niewidoczny, bo po prostu podchodziłem do obcych osób i zadawałem im różne pytania, nie myśląc o tym, po co to wszystko jest robione i jaki ma sens.

Osoby, z którymi pan rozmawiał były przypadkowe?

- Tak, zwykli spacerowicze. Tylko dwie osoby były "podstawione". Podstawione w tym sensie, że ojciec w swoich dokumentach czasami "namaszcza" bohaterów, których życiowe historie w jakiś sposób go intrygują, dlatego decyduje się zaangażować ich w film. Zresztą, gdyby tata miał miesiąc na realizację i nieskończoną ilość taśmy, to na pewno prędzej czy później trafilibyśmy w parku na takie osoby. On to nazywa zagęszczaniem rzeczywistości. Mowa o panu Wiesiu, który był również głównym bohaterem filmu dokumentalnego mojego brata Pawła pt. "Taka historia", oraz o kobiecie z dworca. Oczywiście to nie byli aktorzy, lecz autentyczne osoby z prawdziwymi historiami, jednak na potrzeby filmu - nazwijmy to - dowiezione na plan. Reszta moich rozmówców naprawdę była po prostu z tego parku.

Czy ci ludzie byli informowani o nagrywaniu filmu przed czy po rozmowach?

- W większości przypadków dopiero po. Natomiast czasami wyrywało mi się na samym początku: "Dzień dobry, jestem Tomek Łoziński, proszę pomachać, bo tam jest kamera".

Dzieci są zazwyczaj nieśmiałe w kontakcie z obcymi osobami. Pan nie miał z tym problemu?

- Tata dlatego zrobił ten film, bo zauważył, że byłem ciekawskim dzieckiem, które szybko nawiązywało kontakt z obcymi ludźmi. Jako dokumentalista sam chciał zadać te wszystkie pytania, ale wiedział, że on nie otrzymałby od nich odpowiedzi, a ja owszem.

Zdarzało się, że ojciec namawiał pana, żeby wrócił pan do swojego rozmówcy i kontynuował pogawędkę, bo jego zdaniem rozmowa - mówiąc kolokwialnie - kleiła się?

- Nie. Jak już wcześniej wspomniałem - tego materiału było 25 godzin, z czego ojciec zrobił 39 minut. Pamiętam jedynie, że pod koniec zdjęć tata musiał mnie bardzo zachęcać, żebym podchodził do ludzi i w ogóle zaczynał gadać. Mnie powoli zaczynało to nudzić i stawałem się coraz bardziej wybredny. Ojciec szukał czegoś, co mnie w tych ludziach zaintryguje.

- Przychodziliśmy rano do parku, a ja nie miałem ochoty na jakiekolwiek rozmowy. Mówiłem, że teraz to nie, że oni nie są ciekawi. Wtedy tata szukał sposobów, żeby mnie jakoś przekonać. Wskazywał mi jakiegoś pana i mówił: "Zobacz, ten pan jest biedny...". "Biedny? Jak to? Skąd wiesz?". "Ma podartą koszulę...". "Super, to biegnę".

- No i podbiegałem do starszego pana pytając go wprost, czy ma dziurę w koszuli. Ta scena zresztą znalazła się w filmie.

W jednej ze scen rozmawia pan ze starszą kobietą, która opowiada panu o tym, jak wojna pokrzyżowała jej życiowe plany. Pan odpowiada: "Wojna pokrzyżowała plany jak swastyka, taki znak". Skąd sześciolatek kojarzył swastykę z wojną?

- Mieliśmy w domu komiks "Spiegelmana Maus". Na jego okładce była ogromna swastyka. Któregoś dnia zapytałem ojca, co to w ogóle jest. Później już wiedziałem, że ten symbol kojarzy się z wojną, a wojna z czymś złym. Zresztą, to był częsty temat w naszym domu, bo tata jest Żydem.

Dużo scen, które z pańskiego punktów widzenia były interesujące, z jakichś powodów nie znalazło się w filmie?

- Była taka jedna rozmowa z młodymi ludźmi. Tata jednak uznał, że była ona nieciekawa i nie pasowała do reszty. Trudno mi powiedzieć, czy były jakieś interesujące momenty, które z jakiegoś powodu w filmie się nie znalazły, bo niestety nie pamiętam.

Zdarzały się jakieś niemiłe sytuacje?

- Ci ludzie z reguły byli bardzo mili. Może czasami trochę zdziwieni. I niestety w wielu przypadkach bardzo smutni i samotni. Nasze rozmowy były ciepłe. Powiedziałbym nawet, że czułe. Czasami myślałem sobie, jakby to było, gdybym był w ich wieku i któregoś razu podszedłby do mnie taki mały chłopiec z jakimś dziwnym pytaniem. Wydaje mi się, że byłbym wtedy szczęśliwy choć przez chwilę. Zadawałem proste, ale ważne pytania, nie zdając sobie sprawy z ich wagi. Starsi ludzie, zwłaszcza samotni, mają tyle rzeczy do opowiedzenia...

Którąś z tych osób lub rozmów szczególnie pan zapamiętał?

- Pana Ignacego. Tak pięknie i czule opowiadał o swojej nieżyjącej żonie. Mówił, że ona wcale nie odeszła, że ciągle czuje jej obecność w domu, słyszy ją i widzi, choć jej tam przecież wcale nie ma. Cudowny człowiek. Pamiętam również pana, który pytał mnie czy wiem która ręka jest lewa, a która prawa, bo przecież powinienem wiedzieć, skoro modlę się do Pana Boga. Nie rozumiałem o czym mówi, bo ja się nie modliłem.

W późniejszych latach interesował się pan losem tych ludzi?

- Byłem dzieckiem, więc siłą rzeczy nie wiedziałem, co oni robią. Wiem, że dzieci pana Ignacego były w kontakcie z tatą. Kilka lat później od mojego brata Pawła dowiedziałem się, że Wiesio wylądował w szpitalu, później z niego uciekł. Prawdopodobnie wszyscy ci ludzie, których spotykałem na ławkach w Łazienkach Królewskich niestety już nie żyją.

"Wszystko może się przytrafić" to film bardziej o przemijaniu czy o samotności?

- Ten film jest opowiadaniem o spotkaniu w pewnym sensie dwóch różnych światów - kogoś, kto dopiero zaczyna przygodę z życiem, człowieka szczęśliwie naiwnego, żyjącego w bezpiecznej bańce, nieświadomego, ale i ciekawego, z kimś, kto jest już na końcu tej drogi. Można chyba powiedzieć o retrospekcji życia, jakiej dokonują moi rozmówcy. Rodzina, przemijanie, starość, stosunek do śmierci - wiele historii przez duże H. Prawdziwe i potężne emocje. Z tych wszystkich pogawędek tata zrobił film, który - jeśli nie zabrzmi to górnolotnie i zbyt banalnie - jest po prostu filmem o życiu.

W filmie jedna z osób tłumaczy panu, że w życiu liczy się przede wszystkim zdrowie. Pan nie zastanawiając się zbyt długo dodaje z entuzjazmem: "Zdrowie i pieniądze!". Jak po 22 latach skomentowałby pan tamte słowa sześciolatka?

- Trzeba przyznać, że to była konkretna odpowiedź. Dziś uważam, że faktycznie zdrowie jest na pierwszym miejscu. Pieniądze są ważne, ale traktuję je w kategoriach narzędzi do bycia niezależnym i wolnym. Choć z drugiej strony można się zastanawiać, czy słowa - pieniądze i wolność - wzajemnie się nie wykluczają. Z dzisiejszej perspektywy myślę sobie, że to ta pani w białym kapeluszu miała rację mówiąc: "Najważniejsza w życiu jest akceptacja". Podpisuję się pod tym.

I pan siebie zaakceptował?

- Dziś już mogę powiedzieć, że tak. Czasami słyszę głosy różnych ludzi, że są bardzo zdziwieni, dlaczego z tego małego, bystrego chłopca nie wyrósł jakiś genialny matematyk albo filmowiec. Nie pasuje im obraz dorosłego Tomka, bo przecież sześcioletni Tomaszek na hulajnodze był taki słodki, naiwny, żeby nie powiedzieć niewinny. I w zasadzie mam gdzieś z tyłu głowy tę myśl, że powinienem dziś stanąć na wysokości tego chłopca. Na wysokości oczekiwań ludzi, którzy w 1995 roku zachwycali się małym Tomkiem. Ale co zrobić?

Tytuł filmu nawiązuje do konkretnej rozmowy w parku, kiedy pan tam z pełnym przekonaniem i wiarą mówi, że w życiu może się wszystko przytrafić. Że można nawet spotkać małego dinozaura. Czuł pan później rozczarowanie, że tak wcale nie jest?

- Zdecydowanie tak. Miałem piękne i beztroskie dzieciństwo. Zawdzięczałem to cudownym rodzicom, którzy zapewniali mi poczucie bezpieczeństwa, dawali szczęście. Wtedy nic złego mnie nie spotkało i byłem przekonany, że tak właśnie wygląda świat, że nie ma się czym przejmować, bo przecież... No właśnie... Wszystko może się przytrafić. Ale mówiąc to, myślałem wyłącznie o pozytywnych rzeczach. Kiedy rozmawiałem z jakimś panem o wojnie, to z całym przekonaniem mówiłem, że się z nim zgadzam i rozumiem co mówi, że również dużo "przeszedłem", bo przecież w grze wideo też rozwalam różne czołgi czy samoloty i przechodzę do następnej planszy.

- Starałem się jak najdłużej zostać w tym moim idealnym świecie. Później jednak musiałem, jak każdy z nas spojrzeć w oczy rzeczywistości. Mam jednak to szczęście, że ona na razie nie daje mi jakoś bardzo popalić. Aczkolwiek wiem, że nic nie jest dane raz na zawsze, bo wystarczy się rozejrzeć, jak wielu ludzi dookoła nas cierpi. Chyba najciężej jest się pogodzić w dorosłym życiu, że tę dziecięcą beztroskość gubi się gdzieś po drodze na etapie dorastania. Dziś wiem, że tego malutkiego dinozaura prawdopodobnie nigdy już nie spotkam.  

Po 12 latach wraca pan wspólnie z ojcem na te same ławki do Łazienek Królewskich, gdzie powstaje kolejny dokument z pańskim udziałem "A gdyby tak się stało". Tyle, że tam już nikogo nie ma, ławki są puste.

- Ten drugi film miał wyglądać zupełnie inaczej. Plan był taki, że prowadzę w nim dialog z ojcem. Teraz mogę powiedzieć, że chyba nie stanąłem na wysokości zadania zmierzenia się 18-letniego Tomasza z 6-letnim Tomkiem. Było mi o tyle trudno, że nie miałem już w sobie tej dziecięcej spontaniczności. Zwracałem uwagę na kamerę, widziałem ekipę filmową. Nie czułem tych wszystkich emocji tak spontanicznie, jak miało to miejsce 12 lat wcześniej, czyli w '95 roku.

Na końcu filmu "A gdyby tak się stało" prowadzi pan dialog z samym sobą - z małym Tomkiem. Mówi pan: "Coś po drodze zgubiłem...".

- Naiwność i beztroska. Tę łatwość i lekkość po prostu bycia sobą. Nie umiałbym dziś podejść do kogoś i zapytać, czy boisz się umrzeć. Bo kim ja jestem, by o to pytać? Przychodzę po 12 latach jako 18-latek do tego samego parku, rozglądam się i stwierdzam, że faktycznie coś zgubiłem. A może należałoby powiedzieć, że... zderzyłem się z rzeczywistością. "Ale jak to? To już? To jest ta rzeczywistość?".

Dziś optymistycznie czy raczej pesymistycznie patrzy pan na świat? Pytam osobę, która mieszka we Francji - kraju, na który co jakiś czas zwrócone są oczy całego świata z uwagi na zamachy terrorystyczne.

- Chyba w "Mistrzu i Małgorzacie" jest taki dialog między pesymistą a optymistą. Ten pierwszy mówi: "Stary, nie mogłoby być gorzej". Na to optymista: "No co ty, oczywiście, że tak". Z natury jestem bardzo optymistyczny. Kiedy wstaję rano, to czuję energię do działania, do życia, do realizowania się. W Paryżu mieszkam w dzielnicy, która nazywa się "Złota Kropla". Na ulicy tuż obok jest 37 różnych narodowości. Francja ma swoją historię związaną z imigracją, która czasami z punktu widzenia Polski jest nie do końca dobrze rozumiana. Francja ma swoją przeszłość kolonialną, o czym się często zapomina. Przyjeżdżają do mnie znajomi z Polski i wskazując palcem na czarnoskórych mówią: ''Przecież to nie są Francuzi". Otóż są. Mieszkają tu od pięciu pokoleń. Stary, oni są bardziej francuscy niż ja. Świat, w którym żyjemy jest skomplikowany i być może nawet przerażający, ale jeżeli mowa o Europie, to patrząc na skalę tego, co działo się w XX wieku, myślę że mimo wszystko nie jest coraz gorzej, jak niektórzy twierdzą.

Czuje się pan bardziej Francuzem czy Polakiem?

- Być może zabrzmi to kontrowersyjnie, ale powiem w ten sposób: zależy kiedy. Bo jak czasami patrzę na to, co się dzieje w Polsce, to mam ochotę powiedzieć, że nie czuję się specjalnie Polakiem. Chyba pół na pół.

I kiedy patrzy pan na Polskę, to co pana denerwuje?

- Tak naprawdę to wszystko mnie trochę przeraża. Mam wrażenie, że ten kraj, który przez tyle lat tak bardzo walczył o wolność i demokrację, dziś nieco się pogubił. Zupełnie niezrozumiałe jest dla mnie, jak Polska zachowała się w sprawie uchodźców. Wystarczy przecież pojechać na północ Francji, żeby przekonać się, jak wielu naszych rodaków tam żyje. Polacy szukali pomocy podczas wojny, ale i wyjeżdżali już we współczesnych czasach - choćby do Wielkiej Brytanii, bo mieli taką możliwość. No więc halo! Nie jestem w stanie tego zrozumieć, bo przecież integracja Polski z Europą naprawdę się udała. To bardzo pomogło Polsce, i co ważniejsze - Polska bardzo skutecznie umiała się w tym odnaleźć. Kiedy widzę w Polsce faszystowskie marsze, to naprawdę się boję.

- Mam wrażenie, że debata polityczna w Polsce, na poziomie obywateli, bardzo się skrystalizowała. Niedawno w Warszawie byłem świadkiem rozmowy o programie 500+. Jeden z obecnych powiedział, że głosował na PiS i że uważa tę reformę za słuszną. Od razu zrobiła się niemiła atmosfera i wszyscy się od niego odwrócili. Myślę, że metody polityczne PiS-u są demagogiczne i populistyczne, ale z drugiej strony jest przecież prawdziwy problem z pomocą społeczną w tym kraju.

- W końcu, trzeba też przyznać, że próba stłamszenia mediów, mianowanie sędziów Trybunału Konstytucyjnego, zamieszanie wokół Sądu Najwyższego, zagrożenie w trójpodziale władzy, próby zakazu aborcji, różne skandale wokół Macierewicza, wypowiedzi Waszczykowskiego - to wszystko się wydaje nierealne, a niestety tak dziś wygląda Polska. To przykre.

Porozmawiajmy trochę o tym, czym się pan dziś zajmuje.

- Pracuję w agencji komunikacji, która specjalizuje się w sztuce współczesnej. Od wielu lat mieszkam w Paryżu. W sumie większą część życia spędziłem we Francji. Kiedy jeszcze chodziłem do szkoły, wyjechałem z mamą na kilka lat do Moskwy, bo tego od niej wymagała praca. Po powrocie trochę mieszkałem w Polsce u ojca, ale kiedy zbliżała się matura, znowu wróciłem do Paryża.

Nie ma pan dziś w sobie pokusy mówiąc najogólniej - bycia sławnym? Przecież wystąpił pan w filmie, który w głosowaniu internautów został wybrany najlepszym polskim dokumentem 100-lecia.

- Nie dostrzegam powodów, dla których miałbym być sławny. Wystąpiłem w dokumencie mojego ojca, a trzeba zaznaczyć, że film dokumentalny to nisza. To, jak ten film wygląda, to przede wszystkim zasługa mojego ojca. Ja byłem zwykłym dzieciakiem, które akurat miało szczęście mieć tatę reżysera. Po prostu taki byłem. Nie miało dla mnie znaczenia, czy podchodzę do ludzi i zagaduję, kiedy gdzieś w oddali jest kamera, czy jej nie ma.

- Ojciec pokazywał mi, że w życiu są ważniejsze sprawy, niż pokazywanie się za wszelką cenę w telewizji. Pamiętam, kiedy zmarł Kieślowski, który przyjaźnił się z tatą. Poproszono tatę o wywiad do telewizji, żeby porozmawiać o Kieślowskim. Ojciec nie chciał o tym słyszeć. Wychodził z założenia, że śmierć jego wielkiego przyjaciela nie jest tematem do publicznej debaty. Ja wtedy nie potrafiłem tego zrozumieć. Przychodziłem do ojca i mówiłem: "Ale to przecież telewizja. Wszyscy cię zobaczą. Każdy chciałby być na twoim miejscu". Dopiero po wielu latach uświadomiłem sobie, że sława sama w sobie nie ma żadnego sensu. Jest próżnością. Po filmie "Wszystko może się przytrafić" podobno pojawiały się dla mnie propozycje wystąpienia w reklamach, ale ojciec dbał o to, żeby sodówka nie uderzyła mi do głowy. I dziś jestem mu za to wdzięczny.

Często odwiedza pan tatę w Polsce?

- Staram się jak najczęściej. Średnio jestem w Polsce co dwa miesiące, ale bywa i tak, że nie mogę już wytrzymać, więc kupuję bilet i przylatuję choćby na chwilę. Lubię przyjeżdżać do Polski. Dla mnie to ogromna radość, kiedy całą rodziną Łozińskich możemy pospacerować po Agrykoli. Staram się jak najczęściej kolekcjonować takie momenty.

Gdzie jest pana dom?

- Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. We Francji spędziłem większość swojego życia, ale w Polsce mam rodzinę. Mieszkam obecnie w Paryżu, bo tutaj mam pracę, ale to nie jest też tak, że coś mnie tu trzyma. Ciągnie mnie do miejsc, do których chcę wracać z uwagi na bliskich mi ludzi. A czy to będzie Paryż, Warszawa, Berlin czy Nowy Jork, to nie ma dla mnie większego znaczenia. Mam 28 lat i sporo życia przed sobą. Chyba nie ma sensu zakładać sobie, co i gdzie się będzie robić za 5, 10 czy 15 lat.

Bo przecież "wszystko może się przytrafić"...

- I to jest chyba w tym wszystkim najfajniejsze, że życie może być jednocześnie skomplikowane, ale również bardzo proste i piękne. Miałem w życiu bardzo dużo szczęścia, bo rodzice otaczali mnie wielką miłością. Uczyli wrażliwości, pokazywali, co jest ważne. Patrzę na ten film jak na medal, który dostałem od mojego taty. I bez względu na to, co się przytrafi, ja zawsze będę go przy sobie nosił.

Rozmawiał Łukasz Piątek

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy