Szymon Kuczyński: Stęskniłem się za górami

Atlantic Puffin / fot. Daria Pawęda /materiały prasowe
Reklama

271 dni, 10 godzin i 29 minut – tyle czasu spędził na wodzie Szymon Kuczyński w samotnym rejsie dookoła świata. Żaden żeglarz nie dokonał wcześniej tej sztuki na tak małym jachcie. – Nie czuję się z tego powodu wyjątkowy. Jestem po prostu zadowolony z siebie, bo nie dość, że dotarłem do mety, to jeszcze zrobiłem to w naprawdę niezłym czasie – podkreśla.

Szymon wypłynął z Plymouth 19 sierpnia 2017 roku i ruszył w długą podróż dookoła trzech wielkich przylądków. Do Anglii wrócił w czwartek 17 maja, niemal równo po upływie dziewięciu miesięcy. Do Polski nasz niestrudzony żeglarz dopłynie 9 czerwca.

Jego "Atlantic Puffin", jacht żaglowy typu Maxus 22 o długości 6,36 m, jest najmniejszą jednostką w historii, na której udało się okrążyć świat.

Kliknij i dowiedz się więcej o przebiegu rejsu!

Reklama

Dariusz Jaroń, Interia: Jak czujesz się po tylu miesiącach na morzu?

Szymon Kuczyński: - W zasadzie dobrze. Ostatnie dni były dla mnie wyczerpujące, bo ruch statków w Kanale Angielskim jest bardzo duży, a ja przywykłem już od żeglowania w obszarach... raczej pustych. Ogólnie rzecz biorąc - jest świetnie!

Samotny rejs dookoła świata dla większości z nas brzmi jak totalna abstrakcja. Czym jest dla ciebie?

- Na pewno spełnieniem marzenia, które zawsze siedziało gdzieś w mojej głowie.

Jak mentalnie nastroiłeś się na takie wyzwanie?

- Zawsze lubiłem wyzwania, również te realizowane w samotności. Zaczęło się od samotnych wypraw rowerowych. Inna sprawa, że samotność na morzu w dzisiejszych czasach to co innego, niż chociażby 20 lat temu. W czasie rejsu miałem możliwość kontaktu z bliskimi przez telefon satelitarny. Oni wiedzieli, gdzie jestem, a ja mogłem wysyłać im wiadomości.

Zapisałeś się właśnie w historii żeglarstwa. Nie dość, że po raz drugi okrążyłeś świat, to jeszcze nikt nie dokonał tego dotąd na tak małej jednostce. Jak się z tym czujesz?

- Fajnie! Nie czuję się wyjątkowy, czy coś w tym rodzaju. Jestem po prostu zadowolony z siebie, bo nie dość, że dotarłem do mety - mimo różnych przeciwności - to jeszcze zrobiłem to w naprawdę niezłym czasie. Kiedy planowałem rejs, zakładałem, że będę płynąć dziesięć, może jedenaście miesięcy, a mimo problemów z masztem zameldowałem się na mecie po zaledwie dziewięciu miesiącach. To cieszy.

Czy świadomość, że nie będziesz zawijał do portów, jesteś zdany tylko na siebie, a w razie kłopotów pomoc dotrze dopiero po kilku dniach była największym towarzyszącym ci ciężarem?

- Niekoniecznie. Nie analizowałem tego w ten sposób, tak jak kierowca samochodu nie analizuje przed każdą jazdą ryzyka, jakie mu grozi w ruchu drogowym. Głównym obciążeniem było utrzymywanie ciągłe koncentracji, aby nie popełnić głupich błędów spowodowanych rutyną.

Przez tych dziewięć miesięcy w samotności miałeś wiele czasu dla siebie. Jak go spożytkowałeś?

- Przede wszystkim sobie pożeglowałem (śmiech). Ale faktycznie, miałem sporo czasu dla siebie. Kiedy nie zajmowało mnie życie jachtowe, mogłem czytać do woli, słuchać muzyki, oglądać co się dzieje dookoła mnie.

A co się działo?

- Na co dzień nie zauważamy zmian przyrody, która nas otacza. A ja miałem na to czas i zrobiłem z tego rodzaj rozrywki. Miałem swoje jachtowe ptaszory lecące ze mną i odpoczywające na jachcie. Niektóre nawet towarzyszyły mi na długich dystansach. Często przed dziobem skakały delfiny. Miałem spotkania z żółwiami morskimi i wielorybami, a nawet - w ostatnich tygodniach rejsu - bardzo blisko jachtu pojawiły się orki. To było jedno z najbardziej emocjonujących wydarzeń w czasie rejsu.

Były momenty zagrożenia, ryzyko, że trzeba będzie zakończyć rejs?

- Tak. Stresująca była sytuacja pod Przylądkiem Horn, kiedy odkryłem, że maszt został uszkodzony. Powodzenie rejsu stanęło pod znakiem zapytania, ponieważ istniało ryzyko, że masz może się złamać. Ten stan utrzymywał się przez dwa tygodnie, dopóki nie wypłynąłem z Cieśniny Drake’a i nie zabezpieczyłem masztu.

Najmniejsza jednostka płynąca dookoła świata to też minimalna przestrzeń do ruchu. Jak sobie z tym radziłeś? Czy odczułeś jakieś uciążliwe zmiany w swoim ciele?

- Brak ruchu dokuczał mi najbardziej. Na co dzień jestem osobą bardzo aktywną: biegam, dużo jeżdżę na rowerze. I chociaż na jachcie były sytuacje, w których trzeba było się dużo ruszać, jak przy zmianie żagli, to jednak większość ostatnich miesięcy spędziłem siedząc. Stanąć w wyprostowanej pozycji mogłem tylko na zewnątrz jachtu.

Ćwiczyłeś?

- Starałem się. Wziąłem ze sobą gumy do ćwiczeń, robiłem też podstawowe rzeczy, jak pompki, brzuszki, podciąganie.

Czego, poza ruchem, najbardziej brakowało ci przez te miesiące?

- Wbrew pozorom nie były to kontakty z bliskimi, miałem ich sporo. Poza ruchem brakowało "małych przyjemności", chociażby lodów. Tęskniłem też za górami.

Pewnie za wcześnie na pytanie o kolejne plany, ale... co przed tobą? Dość masz pewnie widoku wody?

- No właśnie nie bardzo! Najbliższe tygodnie to dopłynięcie do Polski, konkretnie do Kamienia Pomorskiego, gdzie odbędzie się oficjalne powitanie mojej skromnej osoby w kraju. Co później? Chciałbym pojechać w góry, ale w głowie już mam kolejny projekt, tym razem związany z pływaniem regatowym. Jego realizacja będzie zależała od tego, czy uda mi się zebrać odpowiednie fundusze.

Rozmawiał: Dariusz Jaroń

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy