Sebastian Mila: Wstydziłem się powiedzieć o tym, że dostałem powołanie do kadry

417 spotkań w lidze i 38 w reprezentacji Polski to dorobek, którym może poszczycić się niewielu piłkarzy w naszym kraju. Ale większość kibiców i tak zapamięta Sebastiana Milę głównie z bramki na 2:0 w meczu z Niemcami /East News
Reklama

- To jest dodatkowa presja, z którą musiałem sobie jako zawodnik poradzić. Presja mediów, kibiców, ale i taka, którą nakładałem sam na siebie, bo zaczęły mi w głowie krążyć takie myśli, że może rzeczywiście dostałem to powołanie z przypadku. Musiałem się z tym długo borykać - mówi w rozmowie z Menway Sebastian Mila.

Młodzieżowy mistrz i wicemistrz Europy, mistrz Austrii, mistrz Polski, dwukrotnie wybrany najlepszym zawodnikiem naszej ligi. Pogromca Parmy, Manchesteru City i Niemiec. Właśnie na półki za sprawą wydawnictwa SQN wchodzi jego autobiografia. Jak zawsze skromny i pełen pokory, pomimo tego, co osiągnął. W rozmowie z Menway Sebastian Mila opowiedział o presji grania dla reprezentacji, o tym, co się dzieje z zawodnikiem za granicą, kiedy wyjedzie nieprzygotowany mentalnie i o tym, że... wstydził się pochwalić powołaniem do kadry Adama Nawałki.

Reklama

Bartosz Kicior, Menway: Skąd pomysł na spisanie autobiografii akurat teraz?

Sebastian Mila: - Miałem już sporo propozycji, żeby napisać książkę i konsekwentnie je odrzucałem. W ogóle nie byłem tym zainteresowany, bo uważałem, że moja historia i ja sam nie jestem na tyle interesujący, żeby kogokolwiek to mogło zaciekawić.

- Ale pewnego dnia zadzwonił Leszek Milewski i powiedział, że ma fajny pomysł i warto byłoby to zrobić.

Wtedy już się zgodziłeś?

- Coś Ty! Od razu mu grzecznie odmówiłem...

To co się stało później?

- Zadzwonił drugi raz i przekonał mnie, żeby się spotkać, pogadać, a o ewentualnej książce pomyślimy potem. Początkowo nic z tego nie wynikło, ale Leszek zadzwonił znowu i tym razem już się zgodziłem. Teraz muszę przyznać, że jestem mega szczęśliwy.

Co było najtrudniejsze?

- Czas. Zdecydowanie czas. Bo jego akurat mam najmniej. Najgorzej było znaleźć wspólne wolne terminy, żeby spotkać się z Leszkiem. A musieliśmy się spotykać, żeby prace szły naprzód. Umawialiśmy się więc w Koszalinie, w Gdańsku, w Warszawie -  kto gdzie akurat był. Jeździliśmy za sobą po całej Polsce.

- Znalazło się też w tej książce sporo słów, na które niełatwo się było zdobyć. To drugi najtrudniejszy element, z którym musiałem się zmierzyć. W książce mówię o takich rzeczach, o których nie mówiłem nikomu, nawet rodzicom czy żonie... Choć trochę się dzięki temu oczyściłem, mam na pewno lżejszą głowę.

W zapowiedzi książki można przeczytać, że piszesz o tym, jakie to uczucie wyeliminować Manchester City z Pucharu UEFA, strzelając bramkę Davidowi Seamanowi? To jak to jest?

- Naprawdę niesamowite uczucie. Faktycznie zagłębiliśmy się w tę historię, podczas pisania książki. Przypomniałem sobie dokładnie, kto co mówił, każdy szczegół. Szukaliśmy też dokładnych informacji o tym, co się wtedy wydarzyło.

- To było coś wyjątkowego, potężny kop motywacyjny, bo gdy weszliśmy na ten stadion, przeżyliśmy szok. Zresztą szok był już w szatni, kiedy trener wypisał składy. Jesteś z Koszalina, wyjeżdżasz robić karierę i nagle spotykasz się na boisku i grasz przeciwko Nicolasowi Anelce. Wszystko się wtedy zmienia. Uczucie nie od opisania.

Jeszcze niedawno polskie drużyny, tak jak wtedy Groclin, mogły rywalizować z tymi zachodnimi - dzisiaj jesteśmy za nimi daleko w tyle. Dlaczego?

- Przede wszystkim drużyny są inaczej budowane, tu nastąpiła gigantyczna zmiana. Trzeba przyznać, że zmieniło się także zarządzanie. Wtedy mieliśmy po prostu lepsze zespoły. W Grodzisku braliśmy tylko wyróżniających się piłkarzy. Andrzej Niedzielan strzelał bramki, to przyszedł do nas. Ivica Križanac miał bardzo mocny sezon, więc go ściągnęliśmy. Przychodzili tylko najlepsi, których byliśmy w stanie pozyskać.

Ale co takiego robią zespoły z Chorwacji, Serbii, nie mówiąc już o Rosji czy Ukrainie, a czego nie robimy my?

- Każdy kraj, każdy wymieniony przykład jest inny. Rosja i Ukraina to wiadomo, pieniądze, do nich nie mamy startu. Chorwacja - dobre szkolenie, zupełnie inaczej niż u nas. Poza tym tam do Dinama (Zagrzeb - red.) ściągasz najlepszych piłkarzy w kraju. U nas to jest od razu wyjazd na Zachód. Tamte drużyny mają jakiś punkt zaczepienia, jeśli chodzi o młodych zawodników, w Polsce tego nie ma.

Skoro się już pojawił temat wyjazdu na Zachód, to co było dla ciebie największym problemem, kiedy wyjeżdżałeś z Polski do Austrii, a potem do Norwegii?

- Język! Przede wszystkim język. Po drugie zupełnie inna mentalność: wydawało mi się, że jak zagram słaby mecz czy będę miał przez chwilę słabszą formę, to zaraz znowu zacznę lepiej grać, wyjdę na następne spotkanie i zagram dobrze. Tam nie ma czegoś takiego, bo od razu ktoś inny wskakuje na twoje miejsce. Może to brzmi śmiesznie, ale nie byłem na to przygotowany. Jak ci się wydaje, że tak jest, wyobrażasz sobie, że będzie lekko i przyjemnie, to robisz na Zachodzie taką karierę jak ja. Zupełną odwrotnością jest na przykład Robert Lewandowski, który faktycznie robi karierę.

A co się stało w Norwegii? Też język stanął na przeszkodzie? Bo chyba rotacji składu aż takiej nie było.

- Nie, tam miałem po prostu słabą formę, nie ma co kręcić. Nie trafiłem z formą, nie potrafiłem się odnaleźć, grałem słabo i musiałem wrócić do Polski, żeby się odbudować. Też sporo rzeczy mnie tam zaskoczyło. Przede wszystkim takie codzienne życie, pogoda, bardzo siłowy styl ligi, styl grania drużyny. Jeśli się na to nie przygotujesz, to grasz słabo.

Dzisiaj chłopaki z Polski mają łatwiej z wyjechaniem za granicę, niż wtedy, kiedy ty jechałeś?

- Absolutnie nie mają łatwiej. Mają tak samo trudno, ale są bardziej tego świadomi. Wiesz, ja niemieckiego nauczyłem się dopiero, jak już wyjeżdżałem z Wiednia. Oni jadą przygotowani, uczą się języka, przez co przyspieszają ten proces aklimatyzacji.

Czy to jest prawda, że Polak musi za granicą pracować dwa razy ciężej niż zawodnicy, grający u siebie?

- Trzeba budować swoją markę, samo nic nie przychodzi. Owszem, trzeba dużo trenować, ale najważniejsze, to dobrze grać. Jeśli nie utrzymasz formy, to możesz pracować i pięć razy ciężej, a nie dostaniesz szansy. Granie jest kluczowe, bo dzięki temu budujesz sobie pozycję i szacunek. Tak jak Robert. Ale nie tylko: Arek Milik, Grzesiek Krychowiak, Kamil Glik, Wojtek Szczęsny. Oni pokazują, że można wyjechać za granicę, wejść na odpowiedni poziom i się tam odnaleźć. Robert na pewno przetarł szlaki, choć wcześniej jeszcze zrobił to Jurek Dudek.

Co czułeś, kiedy dostałeś dwukrotnie powołanie do kadry po długiej przerwie, a nie wszyscy kibice i komentatorzy te decyzje oceniali jako dobre? Pojawiły się głupie komentarze, że Smuda zwariował, nie ma kim grać, że Nawałka odkopuje skamieliny...

- Tak niestety było, o tym jest sporo w książce. To jest dodatkowa presja, z którą musiałem sobie jako zawodnik poradzić. Presja mediów, kibiców, ale i taka, którą nakładałem sam na siebie, bo zaczęły mi w głowie krążyć takie myśli, że może rzeczywiście dostałem to powołanie z przypadku. Musiałem się z tym długo borykać. Na szczęście miałem już wtedy tyle doświadczenia, że potrafiłem sobie z tym radzić. Nawet fajnie, że dostałem taki mobilizujący bodziec.

- W ogóle na początku myślałem, że to jakiś żart. Trener dzwoni i mówi, że nie patrzy na wiek, na metrykę, na dowód osobisty, tylko na formę i wyniki. Wstydziłem się powiedzieć komuś, że dostałem powołanie do kadry. Bałem się, że ludzie pomyślą, że zwariowałem. Ale to była prawda i dzięki trenerowi Nawałce mogłem spełnić swoje marzenia.

Co było większą presją: gra dla reprezentacji w takim wieku, kiedy wszyscy krytycy czekali tylko na twoje potknięcie czy gra przeciwko takim wielkim graczom jak Tarnat, Seaman czy McManaman?

- Generalnie w mojej piłkarskiej karierze presja zaczęła się bardzo wcześnie. Przez większość mojego życia musiałem się z nią mierzyć, a od czasów Grodziska, to była już tak ogromna, że stała się dla mnie czymś normalnym. Kiedy doszła reprezentacja, to się skumulowało, bo odpowiedzialność była o wiele większa.

- Ale wiesz co? Ja to naprawdę zawsze lubiłem. Wręcz uwielbiałem. To było miłe, motywowało mnie. Można powiedzieć, że na tę presję czekałem, chciałem jej, bo była czymś przyjemnym. Wiem, że to dziwne.

To prawda, że w klubach na co dzień zawodnicy się pilnują, a jak jadą na zgrupowanie, to puszczają im hamulce i zaczyna się bal?

- Ja sobie nie przypominam takiej sytuacji. Byłem w różnych drużynach, jeśli chodzi o reprezentację, u różnych trenerów. Czasem trochę dłużej się siedziało po meczach, czasem nie. Ale nie było to nigdy nic wielkiego. Świadomość piłkarzy w kadrze jest duża, nikt sobie nie pozwala na zbyt wiele. Jeśli ktoś się napije piwa po meczu, to nie oznacza, że idzie na całość. Zresztą w klubach też takie rzeczy się dzieją.

To skąd się bierze takie przekonanie?

- Nie mam pojęcia. Uwierz mi, w klubach czasem piłkarze robią gorsze rzeczy. W kadrze są na świeczniku i cały kraj na nich patrzy.

***Zobacz także***

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama