Profesor Niczego nie chce zgrywać mądrali

Bartłomiej Szczęśniak w roli Profesora Niczego /Adrian Błachut /materiały prasowe
Reklama

Chociaż nie jest polonistą, a tytuł profesora - jak sam podkreśla - zdobył nigdy, wielu maturzystów nie wyobraża sobie przygotowań do egzaminu z języka polskiego bez jego streszczeń. Na co dzień wiele mówi i pisze o lekturach szkolnych, tym razem Profesor Niczego opowiadał głównie o sobie.

Profesor Niczego to kolejne obok Masochisty internetowe wcielenie Miecia Mietczyńskiego, a właściwie Bartłomieja Szczęśniaka - popularnego youtubera, bezlitosnego krytyka słabych filmów, a także specjalisty od pełnych humoru i ironii streszczeń szkolnych lektur.

I właśnie omówienia lektur i autorski przegląd epok literackich są tematem książki pt. "Wykłady Profesora Niczego", która dopiero co ukazała się na rynku.

Z jej autorem spotkaliśmy się przed paroma dniami w Warszawie, żeby dowiedzieć się dlaczego chłopak, który w szkole unikał lektur, dziś dokładnie je analizuje i w skondensowanej i zabawnej formie wypuszcza w świat. 

Reklama

Dariusz Jaroń, Interia: Według twoich koleżanek z liceum wasza polonistka musi być w szoku, że wziąłeś się za lektury...

Bartłomiej Szczęśniak: No tak, nie byłem jakimś wielkim fanem lektur w szkole. Pamiętam, że jak zmieniłem liceum ze sportowego na zwykłe miałem zamiar ostro zabrać się za naukę. Wziąłem do ręki pierwszą lekturę, czyli "Cierpienia młodego Wertera", przeczytałem i podziękowałem za dalsze czytanie.

Niechęć do tej książki została do dziś. Oberwało się jej w "Wykładach Profesora Niczego".

- To było pierwsze streszczenie jakie zrobiłem i lektura, która najbardziej zapadła mi w pamięć w negatywnym tego słowa znaczeniu. Straszna sprawa...

Miałeś problemy z językiem polskim?

- Nie, to nie tak.

Czyli byłeś zdolnym uczniem, któremu się nie chce?

- Lubiłem język polski, lubiłem pisać wypracowania, kiedy mieliśmy dowolność w dobieraniu tematów. Nie dorabiałbym do tego specjalnej ideologii, bo miałem 16-17 lat, ale przerabianie lektur nie miało dla mnie zbyt wiele wspólnego z kreatywnością, a takie rzeczy zawsze mi się podobały.

Lubiłeś którąś z lektur? W książce kilka nawet polecasz...

- W liceum nie za bardzo. Dopiero jak ten program zacząłem robić, odkryłem te lektury na nowo.

No właśnie, pierwszy był program. Spontanicznie zabrałeś się za omawianie lektur, bo nie wygląda na to, że od dziecka o tym marzyłeś?

- Decyzja była spontaniczna, ale trochę zainspirował mnie filmik znaleziony na YouTube. Chyba za pomocą klocków lego jakiś Niemiec opowiadał o "Hamlecie". Ja go nie rozumiałem, może co dwudzieste słowo złapałem, ale sam pomysł mi się spodobał, bo to było zabawne. Przejrzałem polskiego YT i nie znalazłem niczego podobnego, uznałem, że jest pole do popisu.

Trafiłeś idealnie.

- Chociaż na początku zamiar był zupełnie inny. To miały być filmiki dla osób, które już czytały lektury i rozumieją kontekst, dlatego to ich będzie bawić. Okazało się, że licealiści traktują te nagrania jako źródło wiedzy.

To dobrze?

- Dla mnie lepiej. To jest dość duża grupa docelowa.

Zdarzały się pretensje, kiedy ktoś zbyt dosłownie potraktował twój filmik?

- Nigdy nie odpowiadałem za to, czy ktoś zbyt dosłownie potraktuje żart. Chociaż w nowych odcinkach celowo nie ma dezinformacji, bo w starszych świadomie mówiłem jakąś głupotę, licząc na to, że odbiorca zrozumie, że to jest ironia. Bezpośrednio nikt nie zgłaszał pretensji, ale w komentarzach wychodziło, że niektóre osoby odbierają to co mówię dosłownie. Doszło do mnie, że powinienem większą odpowiedzialność brać za te nagrania.

I z rozrywki skręciłeś w edukację...

- Starając się zostawiać w tym co robię jak najwięcej rozrywki. Postanowiłem bardziej się do tego przykładać i nie opowiadać głupot. A przynajmniej staram się tego nie robić.

Trudniej nagrać program czy napisać książkę?

- Przy filmie jest dużo więcej pracy. Najpierw trzeba napisać scenariusz, potem jest nagranie, a na koniec montaż. A książkę "wystarczy" napisać. To 33 procent pracy nad filmikiem.

Ale na filmach możesz więcej rzeczy pokazać. Miny w książce nie zrobisz...

- Dlatego też na co dzień robię filmiki, bo mam większe możliwości wyrażania różnych rzeczy. Natomiast jak pytasz o sam nawał pracy, książkę zrobić łatwiej.

Czytasz sobie lekturę, miejscami potwornie nudną, a potem przekładasz ją na luźny język, pełen skojarzeń, humoru i niuansów. Jak ta robota wygląda od kuchni?

- Obecnie czytając lekturę przygotowuję scenariusz odcinka, żeby nie tracić chronologii. Wcześniej najpierw czytałem całość, przez co umykały mi pewne rzeczy i poprawna kolejność. Teraz po każdym rozdziale robię notatki. Nie mówię przy nagraniu jeden do jednego z tego, co napisałem w scenariuszu, ale wiele żartów wymyślam wcześniej, nie jestem na tyle błyskotliwy, żeby robić to na poczekaniu.

Są książki, z których nie zamierzasz się śmiać?

- Za niektóre się nie chwycę. Do "Kamieni na szaniec", "Medalionów" czy "Innego świata" taka konwencja po prostu nie pasuje. Każdy ma indywidualną granicę używania poczucia humoru, ja na przykład nie wziąłbym się za wesołą opowieść o Powstaniu Warszawskim, ale jak ktoś inny ma na to ochotę, jego sprawa.

Przez niektóre lektury trudno przebrnąć. Dla ciebie to też bywa męką czy traktujesz czytanie szkolnych książek jako obowiązek zawodowy?

- Nie mam na co narzekać, miewałem dużo gorsze prace w życiu. A czytanie tych książek to w gruncie rzeczy bardzo przyjemne zajęcie. Lubię to robić, chociaż gdybym miał się temu oddawać dla samego siebie, pewnie byłoby inaczej.

Która książką cię najbardziej zmęczyła?

- Możliwe, że "Dżuma". Bardzo fajnie mi się czytało pierwszy tom "Potopu", drugi nawet też, ale trzeci strasznie mnie zmęczył, wyjątkowo przewidywalny był. "Chłopi" mi się też nie podobali, generalnie nie lubię tych starszych książek, gdzie język jest mocno archaiczny. Dzisiaj wolę czytać dramaty niż prozę, dużo śmieszniej można je przerobić.

Masz w ogóle czas na książki spoza listy lektur?

- Staram się mieć. W wakacje miałem trochę więcej wolnego czasu, z Witkacym się bliżej zapoznałem. Teraz wróciłem do lektur, są nowi maturzyści, szukają i potrzebują streszczeń.

Skąd bierzesz rekwizyty? Pytam szczególnie o krasnala...

- Mieszkając w Anglii wynajmowałem pokój od chłopaka, który miał krasnala ogrodowego w salonie. Bawiło mnie to, wykorzystałem go w nagraniach. To nie miał być stały punkt programu, ale się spodobał ludziom, więc został.

Aż go rozbiłeś.

- Przypadkowo, to nie było zamierzone. Kolega się trochę zdenerwował. Krasnal był od jego byłej dziewczyny. Było mu przykro, ale nie nakrzyczał na mnie specjalnie.

Grono pedagogiczne reaguje jakoś na twoje streszczenia?

- Zdarza się. Pod koniec ostatniego roku szkolnego odezwał się do mnie polonista. Pisał, że pierwsza klasa, której był wychowawcą, kończy liceum. Pytał, czy nagrałbym film z pozdrowieniami dla klasy. Nagrałem.

Uczniowie piszą zdecydowanie częściej?

- I zaczepiają na ulicy. Tekst przeważnie jest ten sam "zdałem dzięki tobie maturę". Przyzwyczaiłem się do tego typu wiadomości. Jednego maila od pewnej dziewczyny pamiętam do dziś, bo szczególnie mnie rozbawił. Zaczynał się podobnie, że jestem super i pomogłem jej na maturze. Okazało się, że dostała temat w stylu "zagrożenia dla współczesnej mowy" i podała mnie jako szkodliwy przykład. Taka pasywna agresja z jej strony (śmiech).

Chodziło jej o bluzgi?

- Chyba tak. Nie odpisałem na tego maila.

Wiesz jak jej poszło?

- Napisała, że dostała 100 procent.

Kolejny dobry uczynek zaliczony...

- Dokładnie. Najważniejszy jest końcowy efekt.

Serio można odpuścić sobie czytanie lektur, a potem zobaczyć twoje filmiki i zdać maturę?

- Opierając się na tych najnowszych, to myślę, że nawet na czwórkę. Ze starszymi byłoby trudniej, tam więcej było ironii, ale jakąś dwójkę czy, przy wyższym poziomie kreatywności, trójkę dałoby się wyjąć. W ostatnich streszczeniach, np. w "Balladynie", staram się zmieścić wszystko, może poza jakimiś drobiazgami.

Dużą masz klasyczną konkurencję?

- Jest chyba z dziesięć kanałów na YT z normalnymi streszczeniami.

Poczuciem humoru i dystansem łatwiej jednak trafić do uczniów...

- Czymś ich trzeba zachęcić. Zwykłe tłumaczenie lektur dzieci mają w szkole, nie będą wracać do domu i odpalać YT, żeby szukać polonistek, które im powiedzą to samo. To jest fajne, kiedy kogoś nie było na lekcji albo ma kompletnie beznadziejnego nauczyciela, który nie potrafi przekazać wiedzy. Ja natomiast nie jestem polonistą i nie zamierzam go udawać. Mogę tylko spróbować czymś młodzież przekupić, żeby zwróciła na te książki uwagę.

Profesor Niczego to jedna ze stworzonych przez ciebie postaci w sieci. Jak wypada na tle innych pod względem zainteresowania, odbioru, tego jak możesz z tego żyć?

- Odbiór jest dość dobry, jestem zadowolony z wyświetleń i zaangażowania widzów. A postać powstała z czasem. Na początku byłem inaczej ubrany, inaczej mówiłem, nie pamiętam nawet, czy jakoś się przedstawiałem. A Profesor Niczego? Przyjemnie mi się to skojarzyło. Z jednej strony Nietzsche, z drugiej strony... nic. Żart słowny.

Skoro mówimy o tworzeniu postaci. Na imię masz Bartek, a na książce jest Mieciu...

- Ksywę Mietek dostałem jeszcze w podstawówce. Mam na nazwisko Szczęśniak i kiedyś trener na zajęciach piłkarskich dla żartu powiedział na mnie Mietek Szcześniak. I ten Mietek się w szkole przyjął. Jak zakładałem 5,5 roku temu kanał na YouTube uznałem, że trzeba mieć ksywę, bo wszyscy mieli ksywy. Nie wiem, czy dzisiaj zrobiłbym podobnie, pewnie posłużyłbym się prawdziwym imieniem i nazwiskiem. Wtedy wpisałem Miecia Mietczyńskiego, i tak już zostało.

Na okładce też.

- To był wspólna decyzja moja i wydawnictwa. Uznaliśmy, że nie ma co teraz ludziom mieszać, skoro tak długo posługuję się pseudonimem. Mogliby się pogubić. Na drugiej stronie w prawach autorskich jest Bartłomiej Szczęśniak, także trochę człowieczeństwa zachowałem.

Czyli to nie jest tak, że się przed kimś ukrywasz? Np. przed urzędem skarbowym?

- Nie, nie... Odprowadzam podatki, działam legalnie. Zabieg był celowy, bo ja też nie mam problemu z tym, że mojego prawdziwego nazwiska nie ma na okładce.

Spodziewałeś się w najśmielszych snach, że cała ta zabawa pójdzie w stronę edukacji i będziesz pomagał uczniom zdać maturę?

- Absolutnie nie. Tak jak mówiłem, to miał być program raczej dla starszych odbiorców, znających kontekst...

I pewnie z myślą o nich kręciłeś chociażby streszczenie "Krzyżaków". Książka na jego tle jest momentami bardzo poważna, z niej się naprawdę można czegoś nauczyć...

- Takie było założenie, żeby młody człowiek, jak już wyda na nią pieniądze, coś z tego wyniósł, a nie zaczytywał się tylko w żartach o cyckach. To nie jest oczywiście książka naukowa, ale jak taki uczeń przeczyta coś o Dostojewskim, który miał cholernie ciekawą biografię, może uzna, że to ciekawy typ i sięgnie po "Zbrodnię i karę". Jak jedna osoba dojdzie do takiego wniosku, to będzie dla mnie sukces.

Musiałeś się mocno pilnować z wulgaryzmami?

- Nie jakoś specjalnie, chociaż chciałem, żeby było lżej niż w filmikach. Papier inaczej reaguje na przekleństwa, nie wydaje mi się, że można rzucać mięsem w druku w ramach przecinków, tak jak w mowie potocznej.

Gdyby ten nauczyciel, który dostał od ciebie filmik z pozdrowieniami dla klasy, poprosił o próbę zachęcenia licealistów do czytania lektur, podjąłbyś się tego?

- Pewnie tak...

Pytam, bo mam wrażenie, że to co robisz w sieci, czy pisząc książkę, może być skuteczne, natomiast gdybyś zaczął agitować za czytaniem, uczniowie przestaliby cię słuchać...

- Nie znam się, ale wydaje mi się, że młodzież trzeba tak pokierować, żeby sama chciała to zrobić. Młodego człowieka trzeba zainteresować, a nie nachalnie mówić "masz przeczytać Mickiewicza, bo ja jestem starszy od ciebie i wiem lepiej". To nie działa. Jak robiłem streszczenie "Hamleta", powiedziałem, że jest spoko, czyta się szybko i generalnie fajnie by było, jakby moi widzowie najpierw przeczytali, a potem zobaczyli streszczenie. Sądząc po komentarzach, jakaś grupa ludzi tak zrobiła. Nie można się za bardzo wymądrzać, bo młodzi nie będą cię szanowali.

Od razu wyłapią fałsz.

- Dokładnie. Nie wiem czy nagranie przeze mnie krótkiego materiału pt. "czytajcie lektury" coś by dało, bo dla dzieciaków byłbym na tej samej pozycji co nauczyciel.

Co roku mamy dyskusję nt. fatalnego poziomu czytelnictwa w Polsce, ale powtarzanie przez mądre głowy, że kto nie czyta, ten głupi, do niczego nie prowadzi.

- Skłaniam się do tego, co chyba Krzysiek Gonciarz powiedział kiedyś na swoim vlogu. Czytanie książek jest po prostu rodzajem rozrywki, jaką uskuteczniamy. Ktoś czyta książki, inny ogląda filmy, co nie znaczy, że ten pierwszy jest mądrzejszy. A niektórzy to niepotrzebnie rozdmuchują.

Pytanie, jakie książki czytamy?

- Oczywiście. Są książki naukowe, które poszerzają naszą wiedzę, a tu ktoś czyta romanse i kryminały i myśli, że jest zajebisty, bo czyta książki. Jak ten fanpage "Nie czytasz, nie idę z tobą do łóżka". Absurd straszny. Książki czytać warto, ale nie każdy lubi.

Co zrobisz jak ci się lektury skończą?

- Mam świadomość, że to się kiedyś stanie. Chciałbym zrobić humorystyczne streszczenie np. "Pięćdziesięciu twarzy Greya", ale też myślę o poważniejszych rzeczach. Miałem pomysł, żeby zrobić smutne streszczenie "Roku 1984" Orwella. Może w przyszłym roku.

Krótkie przesłanie od Profesora Niczego do dzieciaczków na koniec?

- Nie chciałbym startować z pozycji mentora, dlatego nie będę zgrywał mądrali.

Rozmawiał: Dariusz Jaroń

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy