Próba samobójcza, pobyt w psychiatryku. Andrzej Krzywy, jakiego nie znacie

Andrzej Krzywy /Piotr Fotek/REPORTER /East News
Reklama

Za próbę wymigania się od służby wojskowej zapłacił wysoką cenę - pobyt w zakładzie psychiatrycznym. Andrzej Krzywy pierwszy raz tak szczerze i otwarcie opowiada o swoim pełnym paradoksów życiu. W książce "Na krzywy ryj" wspomina lekcje znienawidzonej mandoliny, surowe metody wychowawcze zmarłego ojca i rozlicza się z byłymi kolegami z zespołu, których oskarża o zamach na kasę.

Łukasz Piątek, Interia: Przyznam się, że kiedy brałem do ręki książkę "Na krzywy ryj", to gdzieś z tyłu głowy siedziała mi myśl, że to pewnie kolejny poradnik gwiazdy typu "jak żyć". Po jej przeczytaniu jestem miło zaskoczony, bo to naprawdę świetny wywiad-rzeka.

Andrzej Krzywy: - Może kluczem do sukcesu jest właśnie to, że w tej książce nie ma złotych myśli, nie mówię nikomu, jak ma żyć. Sam wciąż jestem na etapie, gdzie się uczę życia. Nie ma przecież recepty na sukces, jak najlepiej przeżyć to swoje życie.

Dlaczego zdecydowałeś się napisać tę książkę?

Reklama

- Propozycje spływały od dziesięciu lat. Cały czas mi się wydawało, że to jeszcze nie pora. Miałem wrażenie, że wciąż jestem za młody, żeby pisać o całym swoim życiu. Nie do końca widziałem siebie w roli jedynego autora. Znając siebie - a jestem osobą, która bardzo dużo od siebie wymaga - pewnie siadałbym wieczorem i pisał jedną kartkę, a kolejnego dnia lądowałaby ona w koszu. Pisanie trwałoby kolejne dziesięć lat. Kiedy padła propozycja zrobienia wywiadu-rzeki uznałem, że to dobry pomysł. Ponadto w przyszłym roku mamy 30-lecie zespołu, więc to idealny moment, żeby się przypomnieć.

Ktoś miał żal do ciebie po przeczytaniu książki?

- Nie. Od samego początku wychodziłem z założenia, że to będzie zapis moich wspomnień, moje subiektywne spojrzenie na te wszystkie wydarzenia, które miały miejsce. Aczkolwiek zdaję sobie sprawę, że jeśli pojawiłyby się teraz książki kolegów z De Mono lub Daabu, to różnilibyśmy się oceną niektórych sytuacji. Każdy ma swoją optykę na daną sprawę. Na razie żadnego pozwu nie dostałem (śmiech). Ale przecież nie jestem skandalistą. Pisząc tę książkę, moim zamiarem nie było sprawienie komukolwiek przykrości.

Tytuł tej książki idealnie wpisuje się w jej treść. Mam takie wrażenie, że ty przez to swoje życie szedłeś nierzadko właśnie "na krzywy ryj", ale w pozytywnym znaczeniu. Szczęście w życiu cię nie opuszczało.

- W większości przypadków miałem to szczęście przy sobie, ale też nie zawsze, bo czasami spadałem na samo dno. W moim przypadku to właśnie porażki mnie budowały, sprawiały, że starałem się jeszcze bardziej. Faktycznie, tę moją dotychczasową drogę przez życie można w pewnym sensie spuentować, że było to robione na krzywy ryj. Być może dlatego tak się działo, że kiedy byłem młody, to życie było pewnego rodzaju improwizacją. Ja chciałem po prostu żyć i poznawać to życie. Nie interesowało mnie rozwiązanie typu: życie jest tylko po to, żeby je przeżyć.

Wiele miejsca w książce poświęcasz swojemu ojcu, który nie był - przynajmniej ja tak wywnioskowałem - ojcem czułym. Gdyby twój ojciec nie odszedł, kiedy byłeś jeszcze dzieckiem, to zostałbyś muzykiem?

- To ciekawy temat. Zastanawiałem się nad tym, ale nie doszedłem do żadnego wniosku. Kiedy jako dziecko chodziłem na lekcje mandoliny, które na początku sprawiały mi przyjemność, ale później były dla mnie największą karą, to mówiłem sobie, że nigdy w życiu nie zostanę muzykiem. Być może gdyby ojciec żył, kiedy kończyłem technikum energetyczne i robiłem maturę, to stwierdziłby, że moje miejsce nie jest na scenie. Może wysłałby mnie na politechnikę i kazał się rozwijać, żebym miał w życiu łatwiej, niż on.

- Ojciec był bardzo ambitny, dlatego już jako dorosły człowiek poszedł na studia, żeby mieć możliwość awansu. Był elektronikiem, pracownikiem w firmie Zelos produkującej czarno-białe telewizory, m.in. popularny w latach 70. model Beryl. Niewykluczone, że poszedłbym jego śladami. Pierwszy krok już przecież zrobiłem, bo uczyłem się w technikum. Nie mam pojęcia, jakby się to potoczyło. Możemy tylko gdybać. Z jednej strony ojciec chciał, żebym szedł w stronę muzyki, ale z drugiej nie miał pewności, czy to będzie najlepsze rozwiązanie z punktu widzenia radzenia sobie później w życiu.

Masz dziś do ojca jakiś żal? W książce piszesz, że dawał ci wybór: lanie kablem od żelazka lub paskiem.

- W tamtych czasach metody wychowawcze były właśnie takie: lanie. To było normalne, że ojciec brał pasek i korygował pewne zachowania. Tak było w większości polskich rodzin. Nie oznacza to, że byliśmy patologiczną rodziną. Po prostu takie były czasy. W szkole też dostawało się linijką po łapach i po łbie. Dziś nauczyciel za takie czyny odpowiadałby pewnie przed sądem. Wiele się zmieniło. Nie jestem zwolennikiem totalnego, bezstresowego wychowania, bo uważam, że jest to niedobre. Dziecko też musi znać granice. Z drugiej strony nie jestem też zwolennikiem nagminnego pokazywania dziecku, kto tu rządzi. Trzeba znaleźć ten złoty środek i kierować się rozsądkiem, bez popadania w skrajności.

- Byłem przyzwyczajony do tego, że kiedy coś przeskrobałem, to ojciec mnie lał, ale to nie oznacza, że ja biję swoje dzieci. To nie było też tak, że ojciec lał mnie, bo miał taki kaprys. Bicie było karą za zły uczynek. Dziś karą dla dziecka jest szlaban na wyjście lub na Internet. I dobrze. Zawsze będę uważał, że wszystko można załatwić rozmową.

- Wracając do twojego pytania: przez wiele lat miałem do ojca żal, ale później doszedłem do dwóch wniosków: to, kim jestem i jaki jestem - to jego ogromna zasługa. Druga rzecz: zawsze mi się wydawało, że zmuszając mnie do tej cholernej mandoliny, ojciec wymierzał mi ogromną karę. Dziś jestem mu za to bardzo wdzięczny. To właśnie on mi pokazał muzyczny kierunek. Bardzo możliwe, że dziś byśmy tutaj nie siedzieli, bo byłbym zarządcą sieci energetycznej. Te wszystkie spostrzeżenia przychodzą dopiero po latach, kiedy człowiek jest już dojrzały i na przeszłość patrzy przez inną soczewkę.

Wczesna śmierć ojca przyczyniła się do tego, że siłą rzeczy dosyć szybko musiałeś nauczyć się liczyć wyłącznie na siebie. W książce opisujesz sytuację, kiedy ciebie i twoich kolegów policja wyciągnęła w środku zimy z pociągu. Koledzy zdążyli wbiec do ruszającego pociągu, ale ty zostałeś. Piszesz, że nie miałeś wtedy do nich żalu, bo w życiu nie można być frajerem...

- Śmierć ojca uświadomiła mi, że na mnie jako na najstarszym z rodzeństwa leży obowiązek pomocy mamie. Nie chcę tego zbyt idealizować, bo byłem wtedy dziesięcioletnim kajtkiem. Nie mogłem przecież iść do pracy i utrzymywać rodziny. Miałem jednak przeświadczenie, że muszę pomóc matce, żeby ogarnąć całą naszą załogę. Musiałem i chciałem być drogowskazem dla rodzeństwa.

- Dosyć szybko dorosłem i zauważyłem, co w życiu jest ważne. Pierdoły typu gra w piłkę na podwórku schodziły na drugi plan, bo priorytetem było nakarmienie rodzeństwa i przyszykowanie go do szkoły. Musieliśmy zadbać, by mieszkanie było posprzątane, kiedy mama wracała z pracy. Te podstawy wpoił mi właśnie ojciec, co później zaprocentowało w radzeniu sobie w nowej rzeczywistości już bez niego. Czułem na sobie tę odpowiedzialność. Może dlatego, kiedy już byłem starszy i miałem znajomych hipisów, którzy brali heroinę, nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby zboczyć z tego odpowiedniego szlaku.

Nie zboczyłeś, ale powiedzmy sobie szczerze - z ciebie było niezłe ziółko. W książce aż roi się od niesamowitych anegdot z twoim udziałem. I to jest chyba właśnie w tej książce najbardziej urzekające, że nie miałeś oporów, by szczerze opowiadać o tych wszystkich historiach.

- Życie!

I to jakie życie... Sprzedawanie w Bułgarii Biseptolu jako środka antykoncepcyjnego, dwukrotny pobyt w zakładzie psychiatrycznym, próba samobójcza, przygoda z panią lekkich obyczajów o imieniu Doris zakończona pewnym uszczerbkiem na zdrowiu itd. Gdybym wyszedł teraz na ulicę i powiedział komuś, że ty jesteś bohaterem tych historii i w dodatku świadomie opisujesz te historie w książce, to pewnie ludzie wzięliby mnie za wariata: "Co?! Krzywy?! Ten miły pan od ładnych piosenek?! Niemożliwe!".

- (śmiech) Ale co ja ci mam powiedzieć? Los tak chciał. Te wszystkie historie, które wymieniłeś zapewne mogą być szokujące na pierwszy rzut oka, ale czytając książkę, nabierają nieco innego kontekstu. Chociażby ten psychiatryk i próba samobójcza. Ty już wiesz, o co chodzi, ale żeby nie zdradzać całej tej historii i nie psuć zabawy czytelnikom książki, mogę jedynie powiedzieć, że wcale nie miałem zamiaru odchodzić z tego świata, a jedynie chciałem uciec przed światem dwuletniej, obowiązkowej służby wojskowej.

To powiedz proszę jeszcze dwa słowa o Doris...

- Byliśmy młodzi...

Dobrze, że użyłeś liczby mnogiej, bo to kluczowe w tej historii...

- No tak się niefortunnie wtedy zdarzyło, że ja i chłopaki z zespołu pewnego wieczoru mocno się zaprzyjaźniliśmy z Doris. Oczywiście na początku nikt się do tego nie przyznał. Dopiero pewnego upalnego dnia na plaży prawda wyszła na jaw, że ta jednorazowa przyjaźń z Doris dla każdego z nas zakończyła się - nazwijmy to - lekkim problemem skórnym.

A wyszła na jaw bo...

- Bo tylko my siedzieliśmy na plaży w długich spodniach i zaczęliśmy się zastanawiać, dlaczego akurat tylko my... No i trzeba było sobie powiedzieć prawdę w oczy.

A teraz już tak bardziej na serio - twoja żona nie obraziła się na ciebie o tę historię z prostytutką Doris? Przecież mogłeś to odpuścić i nie pisać o tym w książce.

- Kiedy to się stało, nie byłem z nikim w związku. Byłem wolnym człowiekiem. Ta historia była przede wszystkim śmieszna. Może nie do końca pokazująca nas w dobrym świetle, ale z drugiej strony nic aż tak strasznego się nie wydarzyło, żebym musiał się czerwienić na samą myśl o tym. Żona się nie obraziła, bo doskonale rozumie, że to wszystko miało miejsce wiele lat temu. Chociaż... kiedy przeglądała książkę i czytała te historie, to mówiła wyluzowana: "No tak, znam cię". Przy fragmencie o Doris powiedziała: "A tego to akurat nigdy mi nie opowiadałeś..." (śmiech).

W książce nie pomijasz tematu pieniędzy. W latach największej popularności sprzedawało się około  trzech milionów kaset, a wy nadal nie byliście krezusami?

- Niestety większość z tych kaset to były pirackie kopie sprzedawane na bazarkach z polówek przez młodych, cwanych biznesmenów, na których w tamtych czasach nie było prawnych paragrafów. Niektórzy z nich dorobili się fortun, a my owszem, byliśmy już popularni, ale nie przekładało się to na wielkie finanse.

Więc kiedy pierwszy raz poczułeś, że wreszcie zarobiłeś na muzyce?

- Pewnie się uśmiejesz, ale kiedy jeszcze z Daabem wydaliśmy pierwszą płytę, której nakład sprzedał się w setkach tysięcy egzemplarzy i za całe wynagrodzenie kupiłem mamie automatyczną pralkę, wydawało mi się, że jestem bogaczem i ta robota ma sens. A tak szczerze, sytuacja materialna zaczęła się poprawiać w połowie lat 90. Od tamtej pory żyję przede wszystkim z koncertów. Nie mam prawa narzekać, bo to wystarczy mi na godziwe życie.

- Wiem, że i tak mam lepiej, niż większość społeczeństwa. Przecież nie jestem ślepy i dostrzegam wszechobecną biedę. Tak naprawdę wszystko zależy jak zwykle od punktu widzenia. Ja wychodzę z założenia, że nie potrzebuję mieć swojego odrzutowca, helikoptera czy najnowszego modelu Bentleya. Nie chcę za wszelką cenę, po trupach do tego dążyć. Nie jestem próżny. Nie umiem ani nie lubię szpanować. Wolę coś przeżyć podróżując po różnych zakątkach świata, doświadczać duchowych uniesień oglądając wschód słońca na plaży czy w górach, cieszyć się spotkaniem z przyjaciółmi przy dobrym jedzeniu i lampce wina, zobaczyć fajny koncert czy dobry film. To jest bogactwo, którego nikt mi nie odbierze.

- Rodzina, kapela, zdrowie - to są najważniejsze sprawy. Mam to, co mam i jestem z tego powodu szczęśliwy. Bez względu na to, ile ma się pieniędzy, to zawsze można powiedzieć, że mogłoby być ich więcej. Żyję na bieżąco, z dnia na dzień. Nie mam pochowanych worków z pieniędzmi. Zresztą nigdy tych worków za dużo nie było, bo lubiłem się dzielić. Nie jestem pazerny.

Piszesz także o tym, że dziś musisz pracować dwa razy więcej i dwa razy ciężej, niż kiedyś. Dlaczego? Przecież rozwinął się marketing, są media społecznościowe, jest Internet. Macie o wiele więcej możliwości promowania się jako zespół, niż te kilkanaście czy kilkadziesiąt lat temu. Poza tym jako De Mono jesteście już mocną marką.

- Dziś wystarczy mieć komputer z jakimś programem do robienia muzyki, by w domu samemu lub z kolegami stworzyć piosenkę. Przez to totalnie wzrosła konkurencja. I dobrze. Bo to nas motywuje do cięższej pracy. Jest mnóstwo artystów na rynku. Wypuszczają piosenki, które stają się hitami. Nam na szczęście też się to nadal udaje. Może nie zdarza się to tak często jak kiedyś, ale jednak jeśli mamy już taki strzał, to jest on grany i nie jest to wyłącznie hit na jeden sezon. Ale zanim taki singiel "zażre", to zdarza się, że w międzyczasie wydajemy dwie płyty, które przechodzą zupełnie bez echa, bo tak nasycony jest dziś rynek.

- Mówisz: media społecznościowe. Ok. Natomiast nie ma co ukrywać, że z mediów społecznościowych korzystają przeważnie ludzie młodzi, oczywiście i takich mamy wśród swoich fanów, ale naszymi słuchaczami w większości przypadków są osoby, które dawno mają za sobą gimnazjum czy liceum. Oczywiście nie chcę obrazić "młodzieży" w moim wieku, bo zdaję sobie sprawę, że oni również wiedzą, co to Facebook, Instagram czy YouTube. Ale nie śledzą ortodoksyjnie każdego wpisu o De Mono, nie czekają na newsy. Mają swoje, dorosłe życie. Realne życie. Nie to wirtualne.

Stąpasz po cienkim lodzie, bo pewnie znajdzie się ktoś, kto nie do końca wyłapie twoje intencje i będzie krótka piłka: "Jeśli temu Krzywemu tak ciężko przychodzi pisać piosenki, to niech idzie do prawdziwej roboty i wtedy zobaczy, co znaczy ciężko pracować"...

- Broń Boże nie porównuję trudów pracy muzyka do górnika, pielęgniarki, czy setki innych zawodów. Gdybym to robił, to byłbym niespełna rozumu. Nie, bo gdybym miał porównywać, to z ręką na sercu mogę powiedzieć, że w takim razie my w ogóle nie pracujemy. A nie pracujemy, bo muzyka jest naszą pasją. Ja naprawdę nie narzekam. Chodzi mi wyłącznie o to, że rynek się zmienił, że dziś trzeba się bardziej nagimnastykować. Oceniam to wyłącznie jako muzyk, który gra już ponad 30 lat. Jeśli jest potrzeba zakasać rękawy i pracować nawet trzy razy ciężej, to ja to robię z największą przyjemnością, bo kocham moją pracę.

Mówisz o sobie, że nie jesteś człowiekiem pamiętliwym, że szybko nawiązujesz kontakty, że nawet chłopaki z zespołu śmieją się z ciebie, bo kiedy wchodzicie na stację benzynową, to po kilku minutach każdy jest twoim kolegą. Zatem chcę cię zapytać, czy masz żal do Perkoza, waszego byłego gitarzysty z De Mono, który po przejściu do T. Love. powiedział, że gra w De Mono była największym obciachem w jego życiu?

- Żal to chyba złe słowo. Smutne to było. Po kilku latach wspólnej pracy, kiedy wydawało się, że jesteśmy kumplami, te słowa na pewno trochę zabolały. Może należałoby się zastanowić, czy gdyby Perkoz nie grał w De Mono, to czy później miałby okazję grać w T.Love. Jacek wcześniej grał w Azylu P. Po rozpadzie stał się technicznym w zespole Daab, więc nosił za muzykami instrumenty i rozstawiał wzmacniacze. Coś tam sobie brzdąkał w domu na gitarze, ale głównie zajmował się sprawami technicznymi. W De Mono znowu miał możliwość pokazania się jako gitarzysta. Mam wrażenie, że on to chlapnął, by pokazać, że T.Love to alternatywa, a De Mono to tylko nieistotny epizod w jego życiu. Żal? O to żalu nie mam. Żal mogę mieć o to, że grywa z drugim, tym podrabianym De Mono, nie pamiętając, a raczej nie chcąc pamiętać, jaka jest prawda. A to już nie jest fajne.

- Bo De Mono nigdy się nie rozpadło, De Mono od 30 lat trwa, nagrywa płyty, odnosi sukcesy. Nie odbył się ani jeden koncert bez mojego udziału. Ja nie umarłem, a wręcz mam się bardzo dobrze. Zatem przykładanie ręki przez Perkoza do tak dużego zamieszania to dla mnie zwykła grabież.

No właśnie - drugie De Mono. Pewnie nawet niewiele osób wie, że w Polsce na chwilę obecną są dwa zespoły De Mono. To trochę absurdalne. W czym problem?

- Nie ma dwóch zespołów De Mono. Jest jedno, w którym gram od blisko 30 lat i drugi zespół, który powstał 8 lat temu, posługujący się tą samą nazwą. Nikt nikogo z zespołu nie wyrzucał. Każdy podejmował suwerenne decyzje i w gruncie rzeczy w większości przypadków rozstawaliśmy się w zgodzie. Rotacje w kapelach są czymś naturalnym. Jeśli któryś z muzyków decyduje się odejść, to szuka się na jego miejsce innej osoby. Proste. Jeżeli zespół Marka (Kościkiewicza - przyp. red.) chce grać piosenki De Mono, ja nie mam nic przeciwko temu, tym bardziej, że on jest autorem wielu z nich. Niech grają, ale nie pod nazwą De Mono. Takie zachowanie uważam za niedopuszczalne, a tak po ludzku po prostu żenujące. Ciężko mi o tym mówić.

Liderem tego drugiego De Mono jest Marek Kościkiewicz, twój kolega z... pierwszego De Mono.

- Zgadza się.

I dochodzi do sytuacji, kiedy zespół Kościkiewicza dogaduje szczegóły z nieświadomym niczego organizatorem koncertu, nie wyprowadzając go z błędu, że to nie ty jesteś wokalistą.

- Tak bywa bardzo często. Marek przyjeżdża ze swoim zespołem na koncert i kiedy zaskoczony organizator pyta, gdzie jest Andrzej Krzywy, dowiaduje się, że Andrzej Krzywy się rozchorował i w zastępstwie jest inny wokalista. Kilka lat temu była również taka wersja, że odszedłem z zespołu, a w De Mono śpiewa inny wokalista.

Ale to brzmi jak żart...

- Brzmi, ale to niestety prawda. Zresztą opisuję to dokładnie w książce. Nie pozwoliłbym sobie na publiczne mówienie o tym, gdybym nie miał dowodów. Widziałem nawet materiały informujące o koncercie zespołu Marka, na których zamieszczane były moje zdjęcia, a piosenką promującą występ był utwór "Mija mnie czas" z przygotowywanej przez nas właśnie płyty.

- Nazywajmy rzeczy po imieniu: to robienie ludzi w balona. Tutaj nawet nie chodzi o mnie i o wycieranie sobie buzi moim nazwiskiem. Najbardziej szkoda nieświadomej publiczności, która przychodzi na koncert i nagle okazuje się, że to jednak nie ten zespół, który chcieli zobaczyć. Poziom artystyczny tych występów niestety jest bardzo niski, więc tym większe musi być rozczarowanie widowni. Nie oszukujmy się - to klasyczny przykład odcinania kuponów. I to w najgorszym wydaniu.

Można powiedzieć, że działanie na krzywy ryj.

- Ja bym się nigdy w ten sposób nie zachował i nie próbował wrócić na muzyczny rynek pod nazwą istniejącej kapeli. Przecież nazwiska Chojnacki czy Kościkiewicz to nie są anonimowe nazwiska. Oczywiście nie są tak mocne jak nazwa De Mono, ale to również rozpoznawalne marki. Być może jednak tylko ja tak uważam. Oni poszli na łatwiznę. Na łatwiznę po trupach.

Oni, czyli oprócz Marka Kościkiewicza, kto jeszcze?

- Chociażby Robert Chojnacki.

Chojnackiemu również dostało się w twojej książce. Przytaczasz sytuację, kiedy Chojnacki nagrał album z Andrzejem Piasecznym i zapłacił mu za to kilka tysięcy złotych. Płyta odniosła ogromny sukces i Chojnacki zarobił na niej o wiele więcej, ale nie pokwapił się, żeby później dodatkowo wynagrodzić Piasecznego, który śmiertelnie się na Chojnackiego obraził.

- Ale to nie jest żadna tajemnica. Tak było. Zresztą można zapytać o to Piaska, bo to on nagrywał wokale na tej płycie, która naprawdę zarobiła ogromne pieniądze.

Zanim jednak Marek Kościkiewicz zaczął koncertować znowu pod nazwą De Mono, i kiedy na wielu jego koncertach okazywało się, że "jesteś chory" i masz zastępcę, to wcześniej złożył ci propozycję rzucenia twojego De Mono i stworzenia z nim... De Mono. Zrobił nam się z tego jakiś tasiemiec...

- Żeby to zrozumieć, trzeba się cofnąć jeszcze dalej. Marek miał problemy z kręgosłupem i oficjalnie za jego zgodą przez jakiś czas graliśmy z kimś innym. Nie było żadnych problemów. Później Marek został szefem wielkiej wytwórni fonograficznej i jasno się określił: ja odchodzę, wy chłopaki grajcie sobie jak najdłużej, bo z każdego waszego koncertu i z każdej granej piosenki mam pieniądze z tantiem, więc życzę wam wszystkiego co najlepsze. I przez kilkanaście lat nie było żadnego problemu.

Aż do momentu, kiedy poprosił cię o spotkanie i złożył ofertę, o którą pytałem przed chwilą?

- Tak. Marek wypalił wprost: rzuć ten zespół w cholerę i zacznijmy grać od nowa jako De Mono. Powiedziałem mu od razu, że nie ma takiej możliwości, bo jestem lojalny wobec chłopaków z zespołu, z którymi gram przecież kilkadziesiąt lat. Tak się nie robi. Uważałem to za absurd. Marek jeszcze wówczas pisał nam niektóre teksty, więc po mojej negatywnej odpowiedzi usłyszałem od niego, że nic więcej już dla nas nie napisze. No trudno, jakoś sobie poradzimy - pomyślałem. Ale już wtedy miałem przeczucie, że to jeszcze nie koniec. Następnie od naszego zespołu odszedł Robert Chojnacki, a później Darek Krupicz. To właśnie chyba wtedy Marek zorientował się, że jest ich w sumie trzech, a nas z pierwszego składu zostało dwóch, więc można to jakoś wykorzystać. I tak zrobili. Założyli nowy zespół i nazwali go De Mono.

Twoim zdaniem Kościkiewicz stworzył waszego pół-klona z zemsty na tobie czy dla pieniędzy?

- Absolutnie był to zamach na kasę i nie są to wyłącznie moje domysły, tylko fakty. Na spotkaniu mającym na celu ugodę pozasądową, otrzymaliśmy od Marka pisemną propozycję zakończenia sporu. Za rezygnację posługiwania się przez niego nazwą De Mono, oczekiwał wypłacania mu przeze mnie i Piotrka Kubiaczyka 220 tysięcy złotych rocznie tak długo, jak będziemy z Piotrkiem kontynuowali działalność zespołu. Kiedy spytaliśmy go, a co z Chojnackim i Krupiczem, odpowiedział, że oni go nie interesują . On walczy o swoje. Taki kumpel.

O co dziś rozgrywa się ta batalia sądowa między nimi a wami?

- O nazwę. O to, czy grupa Marka może używać nazwy De Mono.

Jak długo trzeba będzie czekać na decyzję sądu?

- Pierwszy proces zakończył się naszą wygraną. Prawomocnym wyrokiem sąd orzekł, że mamy pełne prawo do posługiwania się nazwą De Mono. Trwało to sześć lat. Obecnie sąd zajmuje się tym, czy może istnieć drugi zespół posługujący się tą sama nazwą. Wiem - to może wydawać się absurdalne i w zasadzie jest absurdalne. Ile to jeszcze potrwa? Nie mam zielonego pojęcia. Przeczuwam jednak, że wyrok sądu nie będzie oznaczał końca bitwy.

Rozmawiał Łukasz Piątek


INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy