Piotr Andrews: Nie chcę już robić zdjęć na wojnie

Piotr Andrews, światowej sławy polski fotograf, opowiada o niebezpiecznej i często niedocenianej pracy fotoreportera wojennego. Twierdzi, że choć zrobił "mnóstwo krwawych, dramatycznych zdjęć. Potrafił fotografować 500 ciał naraz. I na nic to nie wpłynęło. Nie miało znaczenia. Świat się kręcił się dalej."

Podobno, aby zrobić dobre zdjęcie, trzeba podejść jak najbliżej fotografowanego obiektu. Zgadza się pan z tym?

- Nie. Odległość musi być bezpieczna dla fotografującego. Ja także bardzo lubię robić zdjęcia szerokim kątem, oczywiście nie zawsze...

Ale na Haiti, w byłym Związku Radzieckim, w Afryce, Iraku, Afganistanie zło oglądał pan z bardzo bliska. Był pan fotoreporterem wojennym.

- Nie lubię się nazywać fotografem wojennym. Wszyscy jesteśmy fotografami i raz na jakiś czas uwieczniamy konflikt. Fotograf wojenny... Brzmi nieznośnie pompatycznie. Ale tak, z bliska widziałem wiele tragedii.

Reklama

A obiecał pan mamie, że nie wyjedzie w miejsca objęte konfliktem...

- Ja w ogóle nie miałem być fotografem. Wyjechałem z Polski na początku lat osiemdziesiątych, by podróżować po świecie. Wtedy pomyślałem, że zajęcie to będzie takim "paszportem" do odwiedzania różnych krajów. W dodatku ktoś mi za to zapłaci. A to było bardzo istotne. Moja mama w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych pracowała w Centralnej Agencji Fotograficznej. Widziała mnóstwo zdjęć z rejonów objętych konfliktem.

- Kiedy w 1982 roku powiedziałem jej, że chcę być fotografem, bardzo się przestraszyła. W tym czasie Izrael przeprowadził inwazję na Liban, na Bejrut. Mama prosiła bym jej obiecał, że nie pojadę na wojnę. Obiecałem. Zapewniłem, że będę uwieczniał codzienność Kanady, w której wówczas żyłem.

Nie interesowały pana wojny?

- Wtedy nie. Pracowałem wówczas w Montrealu w "Montreal Gazette". 9 listopada 1989 roku przyleciał tam z wizytą Lech Wałęsa - jeszcze nie prezydent, ale przewodniczący związku zawodowego. To, co się działo wówczas w Europie, m.in. okrągły stół w Polsce, przyciągało światowe media. Zainteresowanie tą wizytą było olbrzymie. Byłem w redakcji chyba jedyną mówiącą po polsku osobą, więc koledzy poprosili, bym rozmawiał z Wałęsą. I tak, zamiast robić zdjęcia, pytałem w imieniu moich kolegów i swoim o to, co się dzieje w Europie.

Ta rozmowa zrobiła na panu wrażenie?

- Wróciłem do redakcji, a w mojej głowie zaczęły się kłębić myśli. Tego samego wieczoru byłem ze znajomymi w barze i oglądaliśmy w telewizji upadek muru berlińskiego. Pomyślałem sobie: "K...a, co ja tutaj robię? Co ja teraz robię w Kanadzie, gdy upada system w miejscu, w którym się wychowałem?". Następnego dnia albo po dwóch dniach, nie pamiętam dokładnie, poleciałem do Berlina i sfotografowałem resztki tego, co się tam działo. Wróciłem do Montrealu. Mój fotoreportaż z Berlina został opublikowany. A ja już nie mogłem się odnaleźć w Kanadzie.

Wtedy złamał pan obietnicę?

- Złożyłem podanie o pracę do agencji Associated Press. Powiedzieli, że zatrudnią mnie, ale pod warunkiem, że od razu polecę do Związku Radzieckiego. Wylądowałem w Wilnie w 1990 roku.

Zrobił pan tam swoje pierwsze "wojenne" zdjęcia.

- Wykonałem je 11 stycznia 1991 roku, gdy Rosjanie ostrzelali Dom Prasy w Wilnie. Moje zdjęcie z tamtego wydarzenia pojawiło się na dziesiątkach okładek gazet na całym świecie. Stałem się w firmie specjalistą od konfliktów i zacząłem pracować na swoje nazwisko.

Pracował pan na nie między innymi w Moskwie.

- W połowie 1991 roku przeszedłem do Reutera. Po urlopie, który spędziłem w Montrealu, wróciłem do Warszawy. Nocowałem u znajomych, gdy do drzwi zapukał sąsiad, zresztą - też znajomy. "Słuchaj", mówi, "w Rosji jest pucz wojskowy!". Złapałem więc swój sprzęt fotograficzny i bagaż i poleciałem do Moskwy. Udaliśmy się tam z ekipą sześciu fotografów z Polski.

- Pucz wojskowy trwał. Moje pierwsze zdjęcie, które zrobiłem następnego dnia, było na czołowej stronie dziennika "International Herald Tribune". To była fotografia nowego przywódcy Rosji Borysa Jelcyna. Od tego momentu chwytałem aparatem wszystkie konflikty, jakie miały miejsce w rozpadającym się Związku Radzieckim. Ale robiłem też inne zdjęcia: reportaże z Syberii, Morza Kaspijskiego. Zwiedziłem wówczas cały były Związek Radziecki.

Nazwisko Andrews stawało się już marką. Pana zdjęcia trafiały na okładki gazet na całym świecie. Wtedy pojawia się Bang Bang Club.

- Wyjechałem z Rosji i trafiłem do RPA. Tam pracował mój przyjaciel David Brauchli, który razem z Kenem Oosterbroekiem, Gregiem Marinovichem, João Silvą, Garym Bernardem, Kevinem Carterem i Jamesem Nachtwey’em tworzyli Bang Bang Club. Dołączyłem do nich i zostaliśmy naprawdę dobrymi przyjaciółmi. Codziennie byliśmy na przedmieściach Johanesburga, codziennie wspólnie widzieliśmy przemoc i codziennie wspólnie ją fotografowaliśmy. Zrobiliśmy wówczas bardzo, bardzo dużo zdjęć.

Wkrótce stracił tam pan swojego przyjaciela.

- Po raz pierwszy spotkałem się twarzą w twarz ze śmiercią kogoś bliskiego - Kena Oosterbroeka. Został zabity jakieś 30 m ode mnie. Pamiętam, że pojechałem do szpitala, w którym nikogo nie mogłem znaleźć. Wszedłem do sali, w której stały nosze. Na nich przykryte ciało. Wystawały tylko buty. Wiedziałem, że to buty Kena. Nie zrobiłem wówczas zdjęcia.

Myślał pan wtedy, by wrócić do fotografowania meczów w Montrealu?

- Nie. Zrobiłem jeszcze wiele krwawych zdjęć. Zginęło jeszcze wielu moich przyjaciół. Musiałbym użyć obu rąk, by policzyć wszystkich. Zginęli, gdy wykonywali swoją pracę. Nie myślałem jednak, by to rzucić, choć coraz częściej przekonywałem się o tym, że nikt nie jest niezniszczalny. Trzeba brać pod uwagę, że to może być ten dzień i ta godzina.

Czy były w pana życiu takie momenty, że ten dzień i ta godzina były blisko?

- Było wiele takich chwil. Jedna z nich wydarzyła się w Sarajewie. Tego dnia poszedłem z kolegą na kawę. W mieście od kilku tygodni nic się nie działo, było spokojnie, dało się wyczuć optymizm. Spacerowaliśmy, fotografowaliśmy codzienne życie mieszkańców. Zdążyliśmy minąć wejście na rynek i popularny targ, doszliśmy do katedry, kiedy w miejscu, w którym byliśmy kilka minut wcześniej, wybuchł moździerz.

- W Iraku, dzień po śmierci Tarasa Protsyuka, jechałem jeepem. Przy drodze płonął iracki czołg. Przede mną przemieszczał się batalion czołgów. Jak się później okazało, jeden z pierwszych czołgistów rzucił do tej płonącej przy drodze maszyny granat. Zapytałem kapitana, z którym jechałem, czy mogę zrobić zdjęcia. Powiedział, że tak. Nasz pojazd zatrzymał się 6 m od płonącego pojazdu. Zacząłem go fotografować, byłem już bardzo blisko niego, kiedy nagle pomyślałem: "coś tu jest nie tak". Cofnąłem się i wróciłem do samochodu. Czołg wyleciał wówczas w powietrze. W środku był zapas amunicji... Mnóstwo, takich niebezpiecznych sytuacji było mnóstwo.

Jak pan się znalazł w Klinice Stresu Bojowego?

- Zaczęło się po jakichś 20 latach pracy.

Miał pan depresję?

- Nie. Moje objawy polegały na tym, że lepiej mi było TAM niż tu. To było na przełomie lat 2010 i 2011, gdy wróciłem z Afganistanu. Poleciałem tam, by fotografować m.in. pracę zespołu MEDEVAC. Tak się złożyło, że tydzień wcześniej mój przyjaciel João Silva stracił obie nogi, ponieważ wszedł na minę. To mną wstrząsnęło. Zacząłem się zastanawiać, czy to wszystko ma sens. Ale poleciałem do Afganistanu.

- Latałem z załogami MEDEVAC-a po sześć godzin dziennie przez długie tygodnie. Non stop adrenalina, non stop coś się działo, żołnierze fantastyczni, bo przynosili życie, a nie śmierć. A lądowali w miejscach, gdzie śmierć tylko czekała. Wróciłem do Polski bardzo tym wszystkim naładowany. Nie mogłem się odnaleźć w "normalnej" rzeczywistości. Myślałem wówczas, że nie dzieje się tutaj nic atrakcyjnego, ważnego.

- Tusk, Kaczyński... Fotografowanie tego... Kogo to obchodzi? Na pewno nie mnie - tak wówczas myślałem. Wtedy też uwagę zwrócili mi moi szefowie. "Za długo wracasz do rzeczywistości", mówili. Poczułem, że muszę z kimś porozmawiać i poszedłem do Kliniki Stresu Bojowego na Szaserów w Warszawie. Tam spędziłem sześć tygodni. Przeszedłem terapię, którą na ogół przechodzą weterani albo ludzie, który mieli traumatyczne doświadczenia. To było bardzo pomocne.

Co się zmieniło po terapii?

- Uświadomiłem sobie, że nie chcę już robić tego, co robiłem. Uważam, że moje zdjęcia przestały cokolwiek wnosić. Nic nie zmieniają.

A wcześniej zmieniały?

- Nie jestem pewien, ale wydaje mi się, że raz w życiu dzięki swojemu zdjęciu zmieniłem bieg historii. To była ta sytuacja w Sarajewie, gdy omal nie straciłem życia, kiedy wybuchł moździerz, 28 sierpnia 1995 roku. Zginęło prawie 40 osób. Zdjęcie, które zrobiłem podczas masakry, było na pierwszych stronach bardzo wielu gazet na całym świecie. Po tę fotografię przyszli do mnie ludzie z amerykańskiej ambasady w Sarajewie.

- Dwa dni później rozpoczęły się natowskie naloty. Był to początek końca wojny. Opinia publiczna zobaczyła, co się dzieje na Bałkanach. Te zdjęcia zostały też nominowane do nagrody Pulitzera. Nigdy więcej nie udało mi się zrobić fotografii, które byłyby w jakiś sposób znaczące dla świata. Choć zrobiłem potem mnóstwo krwawych, dramatycznych zdjęć. Potrafiłem fotografować 500 ciał naraz. I na nic to nie wpłynęło. Nie miało znaczenia. Świat się kręcił się dalej.

Przecież pokazywał pan ludziom zło, które dzieje się na świecie. To jest ważne!

- Widzi pani zdjęcia tego co się dzieje w Syrii, a potem kolejne, z innego rejonu świata. Patrzy pani na kilkanaście takich ujęć dziennie. To się zlewa. Nie widać sytuacji, widać masakrę. Przekazywanie informacji stało się tak szybkie, że straciło dla mnie sens, odbiorcy nie są w stanie tego przetrawić, przerobić, zapamiętać. Tych fotografii wybuchów bomb jest niezliczona liczba. Tu bomba, tam bomba...

- Lawiny nie da się zatrzymać. Każdy, kto ma aparat i konto na Facebooku, może powiedzieć: pokazuję wam, jak to wygląda. Ale czy pokazuje prawdę? Ufam sprawdzonym agencjom z reputacją. Ale nie wierzę we wszystko co widzę na Facebooku czy Twitterze.

Tej ostrożności, rozsądku i opanowania nauczyli pana żołnierze GROM-u?

- Ha, ha. Pewnie tak. Chyba mamy podobne cechy charakteru. Operatorzy GROM-u i ja stosujemy zasadę ryzyka kontrolowanego. Nie ma robienia rzeczy "na hurra".

Uwiecznia pan ich od ponad 20 lat.

- Fotografuję i się przyjaźnię. Zaczęło się na początku lat dziewięćdziesiątych, na Haiti.

Poznał pan tam płk. Petelickiego. Otrzymał pan zgodę na fotografowanie, zaufanie...

Nie. Zgodę zdobyłem, ale zdobywanie zaufania trwało znacznie dłużej. Nie podszedłem do płk. Petelickiego z żądaniem: chcę porobić wam zdjęcia. Zapytałem: czy mogę?. Ustaliłem warunki, których się trzymałem. Fotografowałem tam, gdzie pozwolił mi na to Petelicki, nigdzie indziej. Wszystkie zdjęcia, jakie zrobiłem, pokazywałem dowódcy. On wybierał te, które mogłem zatrzymać i pokazać. Resztę zabierał. Tak pracuję z GROM-em do dziś.

Czy operatorzy GROM-u to wdzięczni modele do fotografowania?

- Nie. Są bardzo trudni. Szczególnie młodzi operatorzy nie lubią, gdy robi się im zdjęcia. Trzeba zdobyć zaufanie każdego z nich.

Jak to się robi?

- Wrócę do Haiti. Otrzymałem zgodę od Petelickiego, ale na co dzień trzymałem się z żołnierzami. Od czasu do czasu rozmawiałem z pułkownikiem, ale to, co mówili żołnierze, nigdy nie doszło do jego uszu. I odwrotnie.

Ile czasu spędza pan z nimi, by zrobić serię zdjęć?

- Kilka dni, czasem kilka godzin. Nie chcę im mieszać w harmonogramie zajęć. Nie wchodzę w paradę. Pytam ich, gdzie mogę być, żeby nie oberwać w głowę.

Co pan fotografuje teraz, skoro nie konflikty...

Najchętniej śluby. Chcę robić zdjęcia ludzi szczęśliwych. Kiedyś pytano mnie: jakie zdjęcia pan robi? Odpowiadałem nieco ironicznie: martwej natury. I takich zdjęć dzisiaj robić już nie chcę.

Polska Zbrojna
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy