Patryk Vega: Dziś przestępcy kominiarki zamienili na krawaty i garnitury

Twórca jednego z najlepszych polskich filmów ostatnich lat. Zanim nakręcił legendarnego i kultowego dziś „Pitbulla”, pracował jako „sekretarka”, parząc kawę znanemu producentowi filmowemu. I kto wie, jak potoczyłaby się jego kariera, gdyby nie spontaniczne spotkanie jego mamy ze spacerującą po parku Małgorzatą Foremniak. Zapraszamy do naszej rozmowy z reżyserem Patrykiem Vegą.

Łukasz Piątek: Kim chciał pan zostać, będąc dzieckiem?

Patryk Vega: - Wielokrotnie zmieniałem pomysł na siebie. Myślę, że brak męskiego wzorca - bo ojca nie miałem - przyczynił się w dużej mierze do tego, co robię dzisiaj. Matka wpajała mi od najmłodszych lat, że jestem najlepszy w każdej dziedzinie. Z jednej strony wydaje się, że buduje to w dziecku poczucie wartości, ale z drugiej wywiera ogromną presję. Najpierw chciałem zostać Maradoną, ale szybko się okazało, że brakuje mi umiejętności.

- Potem widziałem się na scenie jako wokalista zespołu rockowego, jednak gra na gitarze to nie był mój konik. Miałem też pomysły wizjonerskie, marzyłem na przykład, że wybuduję tor wyścigowy dla samochodów na pustyni. Skłamałbym, że robienie filmów było cyniczne, bo od czasów szkoły podstawowej latały mi przed oczami pomysły na sceny i obrazy. Miałem potrzebę fabularyzować życie, szukać w nim historii. Zorientowałem się, że mam do tego jakiś talent, że mnie to kręci. Ale punkt wyjścia sprowadzał się do chęci odniesienia sukcesu w społeczeństwie.

Reklama

Myślałem, że chciał pan zostać policjantem...

- Po obejrzeniu w wieku czternastu lat "Milczenia owiec" bardzo chciałem zostać kimś na wzór agentki Starling. W tym celu wybrałem się na egzamin wstępny na resocjalizację, chcąc później pracować z socjopatami. Niestety na egzamin się spóźniłem.

Więc skąd u pana fascynacja policją? A może nie policją, lecz gangsterami?

- Od najmłodszych lat miałem potrzebę udowadniania sobie, że jestem stuprocentowym facetem, więc biłem się częściej niż moi rówieśnicy, wkręcałem się w nieciekawe środowiska. Byłem na bakier z prawem. Przy kręceniu "Prawdziwych psów" uświadomiłem sobie, że praca przy tym dokumencie dostarczyła mi znacznie silniejszej dawki adrenaliny, ale w sposób całkowicie legalny, bez narażania się na konsekwencje prawne.  Te ostre historie, akcje policyjne niedostępne dla zwykłego śmiertelnika, pochłonęły mnie bez reszty.

Jak w ogóle zaczęła się pana przygoda z branżą filmową? Przecież z wykształcenia jest pan socjologiem.

- Jestem samoukiem. W momencie, kiedy podjąłem decyzję, że będę reżyserem, poszedłem na egzamin do Łódzkiej Szkoły Filmowej tylko po to, żeby się przekonać, iż nie chcę tam spędzić kolejnych pięciu lat. W moim mniemaniu egzamin nie rozstrzygał o zdolnościach manualnych. Żeby być reżyserem, trzeba znać trzy rzeczy: inscenizację, prowadzenie aktora i montaż. Łódzka "filmówka" nie uczyła montażu i prowadzenia aktora.

- Były zajęcia z inscenizacji, ale raczej teatralnej. Mój egzamin zakończył się na  nieprzyjemnej dyskusji z panią z komisji. Oczywiście do szkoły się nie dostałem. Wcześniej zostałem wpisany do Księgi Rekordów Guinnessa jako najmłodszy twórca profesjonalnych czołówek komputerowych. W Łodzi pytali mnie, dlaczego nie aplikowałem na animację, lecz pcham się na reżyserię. Dla mnie animacja była tylko namiastką kina. Niektórzy mieli poczucie, że obrażam w ten sposób Rybczyńskiego.

Nie przyjmują pana do łódzkiej filmówki. Co dalej z panem się dzieje?

- Zacząłem pisać scenariusze, spóźniłem się na wspomniany egzamin z resocjalizacji i... miałem rok przerwy. W tym czasie powstał mój scenariusz do filmu, w którym chciałem obsadzić Małgorzatę Foremniak. Nie znałem jej, nie miałem żadnych kontaktów z ludźmi z branży filmowej. To był taki kaprys. Pewnego dnia moja mama spotkała Małgosię w parku, kiedy ta spacerowała z dzieckiem. Mama podeszła do niej i powiedziała, że syn pisze scenariusze, i żeby nie była zdziwiona, jak za kilka lat zaproponuje jej rolę w filmie. Małgosia szeroko się uśmiechnęła i powiedziała, żebym przyjechał ze scenariuszem do teatru, gdzie wówczas występowała.

- Ubrałem marynarkę, wziąłem różę i niezwykle stremowany pojechałem tam. Małgosia przekazała tekst producentowi, któremu zrzedła mina. Był zszokowany dialogami. Zapytał mnie, co chcę zrobić z tym scenariuszem. Odpowiedziałem, że chcę na nim zarobić milion dolarów i dostać Oscara. Pokiwał głową i... zatrudnił mnie jako sekretarkę. Tym producentem był Waldemar Dziki, który kręcił wtedy "Pierwszy milion". Do serialu wziął grupę scenarzystów, którzy wspólnie z Markiem Millerem pisali scenariusze.

- Ja, jako ta sekretarka, zapytałem, czy mogę w nocy rozpisać na próbę jakieś streszczenie. Tym sposobem wygryzłem grupę scenarzystów, bo przejmowałem kolejne treatmenty i koniec końców napisałem scenariusz serial sam. Następnie uczyłem się w szkole reportażu, którą prowadził Marek Miller - z wykształcenia socjolog. To była bardzo praktyczna szkoła, oparta na relacji mistrz - czeladnik. Zbieraliśmy materiały do projektów dla naszych wykładowców. Sprowadzało się to m.in. do tego, że miesiąc spędziłem w Oświęcimiu w gabinecie Rudolfa Hessa, czytając relacje więźniów. Dla młodego człowieka takie doświadczenie było kompletnie innym niż standardowe wchodzeniem w zawód.

I wtedy przyszedł pierwszy sukces w postaci dokumentu "Prawdziwe psy".

- I tutaj znowu z pomocą przyszła mama, która przyjaźniła się z kochanką oficera w wydziale zabójstw. Miałem swój scenariusz, który był kalką "Czerwonego smoka" i "Leona zawodowca", ale potrzebowałem świeżego spojrzenia na kilka scen. Skorzystałem z możliwości i udałem się do wydziału zabójstw, żeby poprosić policjantów o opinię konkretnych fragmentów scenariusza.

- Wchodzę na komendę i widzę płaczących policjantów przesłuchujących matkę Michałka utopionego w Wiśle. W wejściu stoi akwarium z rybkami, a tuż obok skarbonka z napisem "Teraz wszyscy mamy dla kogo żyć". Nad stołem wisi cytat "I ujrzał Pan pracę naszą i był zadowolony, a zapytawszy o zarobki nasze, usiadł i zapłakał". Po godzinie rozmowy z tymi facetami wywaliłem do kosza swój scenariusz. Wiedziałem, że chcę zrobić film o nich. Nie miałem pojęcia, że tak od kuchni wygląda praca policjanta z wydziału zabójstw. To był dla mnie szok i zarazem ekscytacja.

"Prawdziwe psy" zrobił pan będąc filmowym młokosem.

- Zamierzałem zrealizować film fabularny, ale że byłem młody, bez doświadczenia, to uznano, że nie poradzę sobie z tą formą. Stanęło na tym, że zrobiliśmy dokument, dostałem reżysera, a sam byłem pomysłodawcą i realizatorem. Spędziłem z tymi policjantami trzy lata, co było dla mnie niesamowitym przeżyciem i doświadczeniem.

Później przyszedł czas na kultowego dziś "Pitbulla", którego nakręcił pan jeszcze przed trzydziestką.

- O ten film zabiegałem przez prawie sześć lat, bo próby realizacji "Pitbulla" podejmowałem od dwudziestego roku życia. Miałem dobraną obsadę - co ciekawe inną niż tę finalną - ale brakowało pieniędzy i projekt upadł.

- Powiedziałem sobie, że jeśli w ciągu roku nie zrobię tego filmu, to poszukam sobie innego zawodu. Miałem tylko długi i poczucie wiecznego niespełnienia, więc to był ostatni moment, żeby wziąć się w garść. Udało mi się zrobić ten debiut dzięki Tomkowi Kurzewskiemu i Waldemarowi Dzikiemu - człowiekowi, który zatrudnił mnie jako sekretarkę. Producenci podejrzewali chyba, że nikt nie wybierze się do kina, więc postanowili, że zrobimy także serial, żeby chociaż wyjść na zero.

Na czym pana zdaniem polega fenomen "Pitbulla" jako filmu i serialu?

- Powiedzmy sobie szczerze: to nie było wejście smoka. Film po premierze został fatalnie odebrany. Frekwencja nie była satysfakcjonująca, ale mówimy o czasach, kiedy ludzie nie chodzili do kina na polskie filmy. Poza tym trzeba pamiętać, że "Pitbull" "zderzył się" ze śmiercią papieża. Prasa także nie była nam przychylna. Również z uwagi na ilość przekleństw serial był emitowany po godzinie 22, związku z czym również w telewizji to nie był na początku sukcesem frekwencyjnym.

- Stał się nim na skutek kolejnych powtórek i  następnych serii, gdzie na przestrzeni lat "Pitbulla" zobaczyło ponad 30 milionów ludzi. Oczywiście gros z tych ludzi się powtarza, bo są to fani, którzy oglądają serial kilkadziesiąt razy. Tak czy inaczej liczba fanów jest imponująca. "Pitbull" oparł się próbie czasu i stał się kultowym serialem policyjnym. Był autentyczny, szorstki, brudny, bez lukru. Niektórzy od razu go pokochali, inni musieli do niego dojrzeć.

"Pitbull" to świetne kreacje aktorskie - chociażby Andrzeja Grabowskiego, ale także dbałość o każdy detal. Marcin Dorociński mówił, że niektóre sceny powtarzano nawet 30 razy, bo obscenicznie dążył pan do doskonałości. To klucz do sukcesu?

- Myślę, że nie ma jednego klucza do "Pitbulla". To, co istotne, to poczucie humoru biorące się z polskiej przaśności. Tamci policjanci nie byli superbohaterami, którzy jeździli wypasionymi brykami. To byli w pewnym sensie ostatni żyjący romantycy - gliniarze, którzy nie mieli w pracy drukarki, sprzętu, a nawet benzyny w radiowozach. Mimo to na przekór całej rzeczywistości robili świetną robotę. Istotną rzeczą jest także realizm.

- Szukając swojego charakteru pisma, bałem się na początku, że zostanę zaszufladkowany jako specjalista od kina policyjnego, a bardzo tego nie chciałem. Po latach zrozumiałem, że ten mój charakter pisma oznacza dokumentację. Nie gatunek, tylko opieranie się na rozmowie z drugim człowiekiem, na informacjach zaczerpniętych bezpośrednio z życia. W najnowszym "Pitbullu", który wejdzie do kin w styczniu, ta dokumentacja jest posunięta tak dalece, że tam nie ma nie tylko żadnej wymyślonej sceny, ale nawet żadnego wymyślonego dialogu.

Po co panu "Pitbull. Nowe Porządki"? Nie boi się pan, że on nie powtórzy sukcesu pierwszego "Pitbulla"? Przecież bezpieczniej byłoby zostawić już ten temat i żyć ze świadomością, że zrobiło się kultowy film.

- Oczywiście, że się bałem.  Podchodząc do tego projektu, miałem presję związaną ze zmierzeniem się z legendą własnego filmu. Z pewnością błędem byłoby nakręcenie tzw. odgrzewanego kotleta, czyli bezpośredniej kontynuacji. Dla mnie "Pitbull" wyczerpał się na poziomie trzeciej części, bo miałem wrażenie, że historie zaczynamy odmieniać przez przypadki.

- Potrzeba było 10 lat, by policja i przestępcy w Polsce zmienili się tak bardzo, bym miał o nich coś nowego do opowiedzenia. Dziś przestępcy kominiarki zamienili na krawaty i garnitury, bo  łatwiej jest ukraść 10 milionów na vacie, niż napadając na bank. Jest to związane z relatywnie mniejszymi sankcjami karnymi. W tamtych czasach nie było takich policjantów, jak główny bohater mojego nowego filmu, którym jest wytatuowany facet z irokezem. A jest taki dlatego, bo działał pod przykrywką w grupie handlującej narkotykami.

"Pitbull. Nowe Porządki" bez Marcina Dorocińskiego to pana decyzja czy decyzja aktora?

- Wiedziałem, że nie jestem w stanie kontynuować tej historii w tamtym składzie aktorskim. Potrzebowałem kompletnie nowego aktora, który stworzy ikonę. Tak jak kiedyś Marcin wykreował postać Despero, tak teraz Piotr Stramowski stworzył Majami. Nie chciałem w tej roli obsadzać znanego aktora, by widzowie nie mogli go z niczym kojarzyć.

Czy spotkały pana kiedykolwiek jakieś nieprzyjemności ze strony tzw. "ludzi z miasta" po nakręceniu "Pitbulla"?

- Miałem kiedyś wizytę ormiańskich gangsterów na planie filmowym. Chodziło o przedstawiony w "Pitbullu" temat mafii ormiańskiej i ich szefa, samego Saida, który ponoć miał do mnie jakieś pretensje. Nie mam lęku przed ludźmi. Udało mi się zbudować relacje ze światem przestępczym oraz z ludźmi reprezentującymi prawo. Najważniejsza jest dla mnie relacja z Bogiem.

Niedawno premierę miała pana najnowsza książka pt. "Złe psy. Po ciemnej strony mocy". Czym ona różni się od poprzedniej pana książki "Złe psy. W imię zasad"?

- Impulsem do napisania drugiej części byli policjanci, którzy skontaktowali się ze mną po przeczytaniu historii Sławka Opali. Pierwszy policjant, który się zgłosił, opowiedział mi miedzy innymi, jak przerzucał zwłoki z dzielnicy na dzielnicę, by pozbyć się problemu.

- Tory kolejowe wyznaczały granicę dwóch różnych obszarów, za które odpowiedzialne były różne komendy. Wystarczyło podrzucić zwłoki na drugą stronę torów, żeby sprawą musieli zająć się koledzy zza miedzy. Połowa bohaterów tej nowej książki to ludzie, których wcześniej nie znałem. Przedstawione historie są inne jakościowo i dotykają najostrzejszych aspektów zawodu policjanta.

Planuje pan napisanie kolejnych książek?

- Tak. Jedna z nich będzie dotyczyła zabójstwa generała Papały. Zabójstwa widzianego również oczami przestępców, którzy w tym zdarzeniu rzekomo uczestniczyli.

Wspomniał pan o Sławomirze Opali. Myśli pan, że mógł mu ktoś pomóc?

- W czym?

W tym, żeby nadal żył...

- (chwila ciszy) Tylko miłość może zgładzić demona. Gdyby kogoś poznał, to może by się nie zabił.

W dokumencie "Prawdziwe psy" Opala występował ze swoim partnerem operacyjnym Krzysztofem Tkaczykiem. Ten człowiek podczas nagrywania serialu przeżył ogromną tragedię - jego ukochana zmarła tydzień po urodzeniu dziecka. Wie pan, co dziś dzieje się z Tkaczykiem?

- Z tego co wiem, jest on na Antypodach.

Jaki będzie pana kolejny film?

- Obecnie pracuję nad trzema filmami. Dwa z nich będą policyjne, trzeci to historia o handlu dziećmi we współczesnym świecie.

Czyli z kręcenia komedii już się pan wyleczył?

- W życiu nie budują nas sukcesy tylko porażki. Przez lata szukałem swojego charakteru pisma. Nie mając sukcesu komercyjnego w postaci "Pitbulla", pułapka polegała na tym, że zacząłem robić filmy pod ludzi. A to tak nie działa. Uświadomiłem sobie, że nie mam pojęcia o tym, czego chce 95 procent społeczeństwa. Ja tych ludzi po prostu nie czuję i nie jestem w stanie dać im tego, co będzie odpowiadało ich zapotrzebowaniu. Przekonałem się, że jedyne co muszę robić, to opowiadać historie, które mnie osobiście drą po nerach. Tak jak w przypadku "Pitubulla".

Rozmawiał: Łukasz Piątek

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy