Patrick the Pan: Chorujemy na obojętność i znieczulicę

Piotr Madej /Paulina Wyszyńska /materiały prasowe
Reklama

W dniu premiery zadałem sobie pytanie: "W co ja się pakuję?". Nie chodzi o zarzuty o stronniczość, tylko dyskusje wokół polityki, w których wyjdę na idiotę. Trochę się tego boję. Z drugiej strony jest we mnie potrzeba ekspresji i wypowiadania się na tematy, które uwierają mnie jako prostą jednostkę – z Patrickiem the Panem, autorem "Imion Tajfunów", rozmawia Dariusz Jaroń.

Sprawdź najnowsze informacje o artyście na stronie muzyka.interia.pl

Środa, jakoś w środku października. Aura jak na tę porę roku w Krakowie wyjątkowo łaskawa, dlatego dłuższą chwilę zastanawiamy się nad wyborem kawiarni. W końcu decydujemy się na najbliższą, pięćdziesiąt, może sto metrów w linii prostej od Teatru Słowackiego.

Przed chwilą wyszedł z niego Piotr Madej, na scenie znany jako Patrick the Pan. Młody krakowski artysta wydał dotąd dwie bardzo dobrze przyjęte przez recenzentów i słuchaczy płyty ("Something of an End", "... niczym jak liśćmi"), niebawem na rynku ukaże się kolejna, zapowiadana przez traktujący o aktualnych burzliwych wydarzeniach w kraju singiel "Imiona Tajfunów".

Reklama

Dariusz Jaroń, Interia: Umawialiśmy się kilka dni. Pracowity moment?

Piotr Madej: Sezon w teatrze ruszył pełną parą. Nie oszczędzają nas. Nowy dyrektor obiecywał, że będzie kipiało od roboty. Dotrzymał słowa.

Czym się zajmujesz?

- Jestem realizatorem dźwięku.

Na czym ta praca polega?

- Obsługuję dźwiękowo różnego rodzaju wydarzenia, które w naszym teatrze mają miejsce. Specjalnie używam słowa wydarzenia, bo mamy nie tylko przedstawienia: teatr jest też przestrzenią często wynajmowaną. Są to różnego rodzaju koncerty, eventy, gościnne opery, spektakle. Czasem tylko puszczam muzykę, czasem komuś zapnę jakiś mikroport lub wydam mikrofon, a czasem realizuję koncerty lub mam na głowie kilkanaście mikroportów i muzykę na żywo. Nuda się nie uda.

Jak łączysz pracę zawodową ze swoim graniem?

- Od kilku tygodni codziennie jestem w teatrze, często od rana do nocy, także teraz jest z tym bardzo ciężko.

A zazwyczaj?

- Mamy taką dżentelmeńską umowę z kierownictwem, że nie pracujemy zgodnie z grafikiem, tylko kiedy jest taka potrzeba. Zadaniowy tryb pracy. Do tej pory nigdy nie było aż tak intensywnie, więc sobie radziłem. Jest nas sześciu, możemy się zamieniać. Przez całą prawie pięcioletnią karierę muzyczną tylko dwa razy musiałem coś odwołać, i chyba nawet nie były to moje koncerty, tylko gościnne występy u kogoś. Wydaje mi się, że to jest niezły wynik.

Czyli możesz liczyć na przychylność kierownictwa, kiedy grasz koncert?

- Tak, ale mimo wszystko priorytetem jest teatr. Tu ma się wszystko zgadzać, nie może być tak, że ktoś z techniki zawali. Do tej pory to się udawało.

Dążysz do tego żeby żyć wyłącznie z muzyki?

- Marzyło mi się to, kiedy zaczynałem przygodę z muzyką. Dzisiaj widzę, że robiąc taką muzykę, jaką ja chcę robić, da się coś w naszym kraju wskórać, również pod względem zarobkowym, ale to zawsze będzie bardziej cięższy niż lżejszy kawałek chleba. Osiągnąłem złoty środek: mam pewną pracę z etatem i comiesięczną wypłatą, a jednocześnie mogę ją pogodzić z nieregularnym życiem artystycznym. W przyszłości chciałbym utrzymać taki sposób zarabiania na życie. Dobrze jest mieć, niekoniecznie dobrze płatną, ale regularną i stałą pracę, zachowując przy tym możliwość wejścia na scenę. Niekoniecznie musi to być teatr.

To co innego?

- Tego nie wiem, bo moja kariera w teatrze zaczęła się idealnie w tym samym momencie, co muzyczna. Dosłownie. Nie wiem, jak to jest robić tylko jedną z tych rzeczy. To zawsze był duet: teatr i muzyka jako sposób na życie. Ale lubię kontakt z ludźmi - potencjalna nowa praca musiałaby być wśród ludzi.

Historia jest taka, że pięć lat temu zamknąłeś się w mieszkaniu i nagrałeś płytę. Brzmi łatwo, wątpię, żeby tak było...

- Długo do tego dorastałem. Emocjonalnie, technicznie i sprzętowo. Nagrywanie w domu, czyli tzw. homerecording właściwie wtedy raczkowało, bardziej traktowano je jako ciekawostkę niż mocny nurt w realizacji dźwięku, jakim jest dzisiaj. Działałem na czuja, wręcz amatorsko.

Robiłeś to wcześniej?

- W liceum nagrałem piosenkę walentynkową dla dziewczyny, używając mikrofonu do Skype’a. Pojęcia nie miałem o realizacji dźwięku, ale czułem, że komponowanie własnej muzyki mnie kręci. Podobało mi się, że można to robić w domu, a nie w studiu, które dla licealisty było totalną abstrakcją finansową i techniczną.

Walentynka była dla dziewczyny, a dla kogo była płyta?

- Dla mnie. To była przede wszystkim potrzeba własna. Świadomość, że ktoś tego posłucha była zarazem podniecająca i przerażająca. Ja nigdy nie uważałem się za świetnego muzyka, który tylko czeka, żeby wejść na scen z gitarą i zaprezentować swoje umiejętności. One nigdy nie były spektakularne. To, że mnie do tego ciągnie wiedziało tylko wąskie grono osób, decyzja o nagraniu płyty dojrzewała we mnie przez lata. W końcu byłem gotowy.

Na ciepłe przyjęcie płyty i szum wokół ciebie pewnie już nie byłeś przygotowany?

- Kompletnie tego nie oczekiwałem. Zawsze myślałem, że droga do rozpoznawalności w tych kręgach wiedzie innymi korytarzami, a ja tę instytucję zaszedłem od tyłu. Nie wiedziałem nawet, jak to wszystko działa. Wydałem płytę 29 grudnia, co jest promocyjnym samobójstwem, absolutnie się tego nie robi w takim terminie.

Ale zaskoczyło...

- Ten pierwszy rok to było życie na takim gazie... Codziennie budziłem się i dostawałem jakąś niespodziankę od życia. Każda recenzja, komentarz, wiadomość - to były tak mnogie, wspaniałe i przyjemne impulsy. Pojęcia nie miałem, jakie będą następstwa wrzucenia płyty do sieci. Wiedziałem tylko, że będę szczęśliwy sam ze sobą. Zapomniałem, że istnieje świat, który tę płytę dostanie.

Wiele dobrych rzeczy wpada w internetową próżnię.

- Już wtedy internet był trochę śmietnikiem. A dziś dzięki rozwojowi techniki dużo więcej osób bierze się za nagrywanie w domu. Programy muzyczne są tak robione, że możesz nie znać się na muzyce, przeskoczyć edukację muzyczną, a nagrać piosenkę. Efekt jest taki, że do sieci trafia bardzo dużo muzyki, niekoniecznie dobrej jakości. Wydobywanie czegoś wartościowego jest przez to trudniejsze. Jako dziennikarz muzyczny każdego dnia dostajesz - powiedzmy - 20 płyt. Trzy są rewelacyjne, reszta fatalna, a każda trwa po 40 minut. Dlatego dzisiaj trudniej jest się przebić z debiutanckim materiałem.

 Jak było u ciebie z edukacją muzyczną?

- Jestem samoukiem. Pierwsze chwyty pokazywał mi tata na gitarze, którą dostałem od rodziców, z pół roku chodziłem też na korepetycje. Jak sobie kupiłem pianino, przekładałem na nie swoją wiedzę z gry na gitarze. Oglądałem filmiki na YouTubie: kamera nad klawiaturą, widać tylko ręce gościa i to, co on robi. Przerysowywałem te schematy, zaznaczałem sobie kropkami, co i jak się łapie. Nie wiedziałem, co właściwie robię i dlaczego, ale to była świetna metoda nauki.

Grunt, że skuteczna.

- Nie jestem wirtuozem. Mam dosyć duże kompleksy jeśli chodzi o moje możliwości instrumentalne i dziwne relacje z instrumentami. Gdybym miał randkę z dziewczyną i zabrał ją do domu, a ona na widok pianina powiedziałaby: "O rany, zagraj mi coś!", umiałbym zagrać tylko swoje rzeczy. No, i może parę numerów Radiohead.

Jak silne są te kompleksy?

- Mam z tym pewien problem. Piekielnie boję się konfrontacji z innymi muzykami, bo wiem, że ryzyko bycia najsłabszym w gronie jest duże. Niby zacząłem grać ponad 10 lat temu, ale to co umiem nie jest wprost proporcjonalne do tego, ile to robię.

Taki kompleks napędza do działania, nie pozwala spocząć na laurach, chociaż po kolejnych przychylnych recenzjach mógłbyś sobie bardziej zaufać...

- Z tego strachu wzięło się moje zamiłowanie do kombinowania w muzyce. Zawsze staram się, żeby nikt mi nie mógł zarzucić, że te piosenki są banalne. Chcę, żeby one były inteligentne, nie tylko tekstowo. A to złamię tempo czy metrum, a to zmienię tonację, wtrącę jakiś dziwny akord, okołojazzowy, którego nawet nie będę umiał potem nazwać. To jest podświadoma forma kamuflażu z moimi niedociągnięciami warsztatowymi. Nie jestem najlepszym muzykiem, dlatego wymyślam piosenki, o których liczę, że ktoś powie, że są nieoczywiste i ciekawe muzycznie. Naprawdę wiele czasu na to poświęcam.

Bardzo jesteś krytyczny wobec swojej twórczości?

- Nie wiem na ile to zabrzmi narcystycznie, ale czasami słucham swoich płyt. Chociaż umiem to robić dopiero teraz.

Słuchasz, i?

- I jestem zadowolony. To już nie jestem ja, dzisiaj nie nagrałbym takiego materiału, z wieloma piosenkami się już nie utożsamiam, ale mimo wszystko poklepuję się po plecach. Zarówno przy jednej, jak i drugiej płycie myślę: "Dobra robota, jak na siebie wtedy". Czuję, że cały czas szukam, rozwijam się. Brałem niedawno korepetycje u jazzowego pianisty. Nie uczył mnie stricte jazzu, tylko podstaw, bo moja znajomość teorii muzyki jest mocno podziurawiona. Ale to co mi pokazywał, zmieniło moją percepcję muzyki, szczególnie na klawiaturze od fortepianu. Dzisiaj rozumiem już bardziej to, co robiłem lata temu, odgrywając filmiki z lekcjami konkretnych piosenek na fortepianie z YouTube’a.

Odszedłeś od śpiewania po angielsku, coraz więcej piszesz po polsku. Co się zmieniło?

- Zawsze byłem za pan brat z pisaniem po polsku. Kiedyś miałem nawet bloga muzycznego. Nie zawsze przychodziło mi to łatwo, ale lubiłem pisać. Pisanie maili, wiadomości... zawsze zwracałem uwagę na polskie znaki, gramatykę i składnię. Bardzo cenię sobie elokwencję. Kiedy czytam książkę, wyłapuję słowa, których nie znam, wypisuję je i sprawdzam. Mam w notatniku folder "Piotr uczy się słów" z całą listą słówek. Mało w siebie wierzyłem, gdy nagrywałem pierwszą płytę, więc liryczny striptiz po polsku nie wchodził w grę. Bo co innego po polsku pisać, a co innego śpiewać, w dodatku swoje teksty. Teraz nastąpiło przebiegunowanie tych percepcji - śpiewanie po polsku jest dla mnie jedynym słusznym kierunkiem.

Łatwiej napisać słowa piosenki po angielsku?

- To raz. Dwa, jesteś trochę zakamuflowany, rozmyty za tym językiem. Na drugiej płycie spróbowałem polskich tekstów. To był eksperyment i moja największa obawa: jak ludzie i krytycy odbiorą te teksty? Tymczasem one przeszły, zostały wręcz pochwalone. Poczułem, że ludzie akceptują i lubią liryczne dziwadła, więc teraz, przygotowując trzecią płytę jest to dla mnie naturalne, że piosenka będzie po polsku. Polski to język naszego serca i mózgu, nie przeskoczymy tego.

Co ostatnio zapisałeś w tym folderze ze słówkami?

- Czekaj...

Masz go ze sobą?

- Tak, w komórce. Moment...

- Na przykład: Abnegat - człowiek niedbający o swój wygląd, o swoje korzyści. Konfabulować - zmyślać. Mizantropia - ogólna niechęć do gatunku ludzkiego. To nie są jakieś wyszukane słowa, ale nie byłem pewien ich znaczenia. 

Wspomniałeś, że pierwszą gitarę dostałeś od rodziców. Jaki mieli wpływ na twój rozwój muzyczny?

- Przede wszystkim cały czas są moimi największymi fanami. A ta gitara to był strzał w dziesiątkę. Od niej wszystko się zaczęło.

Kiedy to było?

- Pierwsza klasa liceum. Tata był za młodu DJ-em, w domu było - i dalej jest - pełno płyt. Odkąd pamiętam karmił mnie dobrą muzyką, co na pewno miało olbrzymi wpływ na to, że ta nigdy nie była mi obojętna. Od małego brał mnie na koncerty.

Zapamiętałeś któryś?

- Wiele! Na przykład koncert Elektrycznych Gitar, byłem ich wielkim fanem, w wieku ośmiu lat. Wyjazd na pierwszy w Polsce koncert Offspring w 1997 roku w Spodku. Pamiętam jak poszliśmy razem na koncert debiutującego Smolika, gdy miałem może z 14 lat. Albo pierwszy koncert Moby’ego, chyba na Torwarze, też jakoś w gimnazjum, czyli okolice 2005 roku. Często dostawałem, i dalej dostaję, na urodziny płyty.

- Tego typu drobne gesty, prezenty czy sugestie są w młodym wieku bardzo kształtujące. Jesteś ojcem, więc wiesz jak to działa. To naprawdę wpływa na charakter i przyszłe pasje. Tata próbował mnie zarazić muzyką i mu się to udało. Zawsze była gdzieś obok. Na początku było słuchanie, później pisanie o niej i chodzenie na koncerty, a potem samodzielne granie i komponowanie. Rodzice sprawili, że wystartowałem w tym kierunku.

Bardzo ważne jest kiedy rodzice nie tłumią w dzieciach pasji, z których trudno o zarobek w przyszłości...

- Chwała Bogu, że moi rodzice nigdy tacy nie byli. Oczywiście wiele sugerowali, było chociażby ciśnienie, żebym poszedł na studia, ale nigdy nie próbowali mnie zniechęcić do jakiejś pasji. Wręcz mnie pod tym względem rozpieszczali. Chodziłem na jiu-jitsu, kółko szachowe, koszykówkę, nawet na jakiś casting filmowy kiedyś trafiłem. Próbowałem wielu rzeczy, a rodzice nigdy nie wybijali mi ich z głowy. Jestem im za to bardzo wdzięczny i dzięki temu wiem, jak postąpić z własnym dzieckiem w przyszłości.

- Nie ma nic gorszego niż narzucanie odgórnie swoich wizji na potomka. "Idź na medycynę, bo jestem lekarzem i pomogę ci znaleźć dobrą pracę". Wiadomo, że pieniądze są w życiu ważne, bo trzeba jakoś przeżyć, ale nauczyłem się, że nie są najważniejsze. Można dużo zarabiać, ale być z tym zupełnie nieszczęśliwym. Lepiej mieć tych pieniędzy trochę mniej, ale przynajmniej robić to, co się kocha, a nie przeklinać codziennie rano, jak dzwoni budzik.

Żeby nie było tak kolorowo - gdyby się dało, mama by ci te wąsy wycięła w pień...

- To prawda (śmiech). Sam tego wąsa kiedyś zgolę. Na razie jest mi z nim bardzo dobrze. Wiem, że jest trochę zabawny, bo wąsy kojarzą się ze starymi, obleśnymi taksówkarzami, ale bardzo go lubię.

Przejdźmy do twojego ostatniego singla. Polityka, podobnie jak teatr, może być wysublimowana lub żerować na najniższych instynktach. Mam wrażenie, że właśnie ta gra na emocjach, jaką obserwujemy na co dzień, sprowokowała cię do napisania "Imion Tajfunów".

- Instynkt to jest bardzo dobre słowo. Nigdy nie interesowałem się polityką, nie jestem działaczem, ten segment zawsze był mi obojętny. Natomiast to, co zrobiła - i robi dalej - dobra zmiana, zaczęło mnie kłuć jak nigdy.

Co dokładnie?

- Chodzi mi nie tylko o decyzje rządu, ale też same wypowiedzi rządzących na różne tematy od praw kobiet, przez lasy i pomysły na media. Wiem, że to wszystko nie jest czarno-białe, a poprzednie partie rządzące też nie były dobre, ale mam wrażenie, że obecnie to wszystko jest robione bardzo bezczelnie, z wielką ignorancją, wściekłością i obłędem. Ta polityka jest bardzo agresywna. Czuję instynktownie, pomimo braków wiedzy na te tematy, że nie dzieje się dobrze. Czuję złość i bezradność. I trochę z tej bezradności wyszła potrzeba, żeby coś takiego napisać. "Imiona Tajfunów" nie są piosenką agitacyjną, są natomiast piosenką o emocjach obudzonych przez politykę.

Bierzesz którąś ze stron sporu?

- Nawet jeśli, to nie ma to teraz większego znaczenia. Powiedzmy, że tekst piosenki puszcza delikatnie oczko na ten temat.

Dlatego pytam. Jak ktoś nie zobaczy teledysku, może nawet nie złapać politycznego kontekstu...

- To samo powiedział mój menedżer. "Co? Tekst polityczny?" - w ogóle nie wiedział, że to jest piosenka polityczna. O taki efekt mi chodziło.

Teledysk powstał z filmów nadesłanych przez internautów. Wcześniej zaapelowałeś o materiały z przeróżnych marszy i protestów na Facebooku. Kto odpowiedział na ten apel?

- Dominowały nagrania z czarnych marszów, protestów w obronie sądów, czy demonstracji KOD-u.

Miesięcznice?

- Były nagrania z miesięcznic, ale strzelam, że nakręcone przez osoby, które przyszły bardziej dla hecy niż z potrzeby spełnienia obowiązku obywatelskiego. Skoro więcej było nagrań lewicowych, specjalnie wyszliśmy z kamerą w drugą stronę. Reżyser Natan Berkowicz przez miesiąc był aktywnym uczestnikiem wszelkiego rodzaju zgromadzeń, z obu stron barykady.

Jakieś nagranie szczególnie cię zaskoczyło?

- Było kilka ciekawostek, np. parada równości z Finlandii, czy święto pracy gdzieś z Rosji. Jest też np. filmik z antytrumpowej demonstracji pod Big Benem w Londynie, na której byłem - przez sekundę miga w teledysku moja twarz. Interesowała nas energia - to, że ludzie wychodzą na ulice dla jakiejś idei. Nieważne czy to jest energia związana z naszą polityką czy preferencjami seksualnymi.

Masz w sobie potrzebę wyjścia na ulice w jakiejś sprawie?

- Parę razy wyszedłem, ale przyznaję, że były w moim mieście marsze, w których mogłem wziąć udział, ale nie zrobiłem tego.

Kiedy już poszedłeś - co cię do tego przekonało?

- Gest solidarności oraz wewnętrzne oburzenie. Byłem tam, przeszedłem, natomiast chyba nie jestem jeszcze na takim etapie, żebym przyszykował sobie np. transparent. To wymaga jakiegoś większego zaangażowania. Nie potrafię go w sobie na razie znaleźć. Pójdę, wesprę, ale czy będę krzyczał? Czy przyniosę megafon?

Kiedy byś to zrobił?

- Być może powód demonstracji musiałby mnie bardziej dotykać. To jest egoistyczne co mówię i mało patriotyczne, ale może gdyby rządzący wzięli się za jakiś segment bardziej mi bliski, typu muzyka, może wtedy bardziej bym się w to zaangażował.

Zakomunikowałeś w dniu premiery teledysku, że to jest jednorazowy wyskok w stronę polityki, że nie skręcasz w tym kierunku. Kolokwialnie rzecz ujmując "wyrzygałeś" z siebie wszystko, co chciałeś przekazać na temat sytuacji w kraju?

- Nie użyłbym tego słowa. To nie jest coś, co mi ciążyło. Chciałem pokazać, że nie jestem wobec tego obojętny, i nie boję się o tym powiedzieć. Uważam, że to jest słuszne. Szeroko pojęta obojętność jest grzechem naszych czasów. Obojętność i znieczulica to dwie bardzo ważne choroby społeczne, będę o tym dużo śpiewał na nowej płycie. Coraz trudniej nas pobudzić emocjonalnie. Uważam, że trzeba się prowokować do jakichś reakcji. Właśnie, żeby nie być obojętnym. Łatwo zostać w domu, odpuścić sobie czytanie wiadomości, ale to do niczego dobrego nie prowadzi, może poza chwilowym spokojem ducha. Niewiedza jest wygodna, ale to z niej wynika obojętność.

Jakie są reakcje na teledysk?

- Raczej pozytywne. Nikt nie skrytykował tego otwarcie, ale bawiąc się w muzykę nauczyłem się, że brak wypowiadanych na głos negatywnych opinii nie oznacza, że ich nie ma. Były osoby, którym już na etapie szukania tych nagrań pomysł się nie podobał. Nie chciały uczestniczyć w projekcie zestawiającym obok siebie marsze KOD i ONR. Miła i zaskakującą była natomiast reakcja mojej znajomej. Napisała dość szeroką interpretację miłosną tej piosenki - to było zaskakujące.

Ludzie pewnie nie spodziewali się po tobie piosenki okołopolitycznej...

- Bardzo mnie zaskoczyła wiadomość od jednej dziennikarki. Napisała, że bardzo się cieszy, że zrobiliśmy taką piosenkę i klip, bo nareszcie ktoś z artystów powiedział to głośno. Odpowiedziałem, że nie przypuszczałem, że ktoś to tak odbierze, i nie wydaje mi się, żebym zrobił coś, czego ktoś wcześniej nie powiedział. W kolejnej wiadomości napisała, że rzeczywiście niczego nowego nie powiedziałem, ale wcześniej nie mówiono o tym za pomocą muzyki, a wiele osób, w tym ona, na taki głos czekała.

Nie chciałeś być głosem buntu przeciwko dobrej zmianie?

- Nie planowałem spełniać takich oczekiwań, nie byłem nawet ich świadom. Do teraz mi się wydaję, że ani nie zrobiłem tego jako pierwszy, ani tak odważnie jak Bob Dylan. Nie wydaję mi się, żebym zrobił coś dużego tą piosenką.

To jest bardziej zasygnalizowanie problemu niż uderzenie pięścią w stół.

- Oczywiście. Nie mam zamiaru stać na czele barykady. Nie chcę iść w tę stroną, nawet mnie to przeraża. W dniu premiery zadałem sobie pytanie: "W co ja się pakuję?". Nie chodzi o zarzuty o stronniczość, tylko dyskusje wokół polityki, w których wyjdę na idiotę. Trochę się tego boję. Z drugiej strony jest we mnie potrzeba ekspresji i wypowiadania się na tematy, które uwierają mnie jako prostą jednostkę. Śpiewanie tego, co czuję zawsze było dla mnie priorytetem. Wtedy muzyka jest autentyczna, a przecież o to w niej chodzi.

Rozmawiał: Dariusz Jaroń

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy