Max Czornyj: Z premedytacją grzebię w umysłach

Max Czornyj: "Po skończeniu książki lubię zapalić cygaro i napić się dobrej whisky", fot. Bartosz Pussak /materiały prasowe
Reklama

Dlaczego nie czyta kryminałów, choć sam je pisze? Jaka książka wywołała spustoszenie w jego umyśle? Czy potrafiłbym usiąść do pracy nad książką w dresie? Dlaczego Biblia jest dla niego tak ważna? Rozmawiamy z Maksem Czornyjem - jednym z najpopularniejszych polskich pisarzy kryminałów.

Łukasz Piątek, Interia: Co ostatnio przeczytałeś?

Max Czornyj: - Zazwyczaj jednocześnie czytam cztery lub pięć tytułów. Teraz kończę "Podróże" Jana hrabiego Potockiego oraz "Dziennik" Augusta Moszyńskiego. Na biurku leży "Malleus Maleficarum" - w polskim tłumaczeniu z początku XVII stulecia. Właśnie skończyłem "Mnicha" Mateusza Lewisa. To jedna z pierwszych książek z gatunku literatury grozy. Niestety nie jest ona zbyt znana.

Nadal, jako czytelnik, szerokim łukiem omijasz współczesną literaturę kryminalną?

- Zaglądam do niej bardzo sporadycznie, a znacznie częściej od niej stronię. Traktuję ją jako typowo wakacyjną tudzież do przysłowiowego pociągu.

Reklama

Dlaczego nie jesteś fanem współczesnych kryminałów? Przecież sam je piszesz.

- Był okres, kiedy jako nastolatek literaturę kryminalną pochłaniałem w potężnych dawkach. Nie wiem, czy nastąpiło już pewne zatarcie satysfakcji, jaką daje literatura tego rodzaju, czy nie dostarcza mi dość bodźców. Stała się dla mnie wyzwaniem czysto rozrywkowym. A w tym momencie od literatury oczekuję czegoś więcej. Całodzienną rozrywkę i dozę emocji dostarcza mi samo pisanie.

Twoje książki oprócz rozrywki dają czytelnikowi inne doznania?

- Nie aspiruję do tego. Aczkolwiek jeżeli tak jest, to cieszy mnie to bardzo, gdyż zawsze staram się - albo nie tyle, co staram się - po prostu upycham w nich mój weltszmerc i moje spostrzeżenia. One są przez czujnych czytelników dostrzegane. Natomiast nie stanowią clou. Dla mnie sednem jest, aby dawać najczystszą, dobrą rozrywkę i wywoływać emocje. Aby pobudzić czytelnika, sprawić, że zaciekawi się na tyle, że zanim pójdzie spać przeczyta kilka stron. A potem rozbudzi się, sprawdzi czy nie ma nikogo pod jego łóżkiem i zdecyduje przeczytać kolejne. To jest dla mnie najważniejsze i wiem, że udaje mi się to osiągnąć.

Mówisz, że nie aspirujesz, ale jest jeszcze coś takiego, jak ambicja. Każdy chciałby być Olgą Tokarczuk.

- Ambicja to co innego. Ambicja to ewentualne dążenie, by osiągnąć więcej niż Tokarczuk. Tymczasem w głowie cały czas mam projekty dotyczące pewnych zagadnień, na przykład analiz epoki - żeby stworzyć pozycję taką jak "Lampart" Tomasza Lampedusy. Pozycję, która byłaby spostrzeżeniem, rzutem perspektywicznym na zmiany społeczne w danej, przełomowej epoce. To mnie fascynuje. Moją uwagę skupiają również ewolucja i antropologia. Natura ludzka i teodycea. Metaetyka. Pociągają mnie rozmaite tematy, ale myślę, że na to jeszcze jest czas. Nawet jeśli taka książka powstanie, będzie musiała poleżeć w szufladzie, żebym ją doszlifował i odpowiednio przetrawił przez własne doświadczenie. Na razie wielkim wyzwaniem był "Rzeźnik", pozycja oparta na faktach, która wywołała spustoszenie w umysłach wielu czytelników. W moim zresztą też...

Wiem, że regularnie czytujesz Biblię. Robisz to w kontekście wiary, czy ma to jakiś inny wymiar - choćby ten związany z pisaniem własnych książek?

- W zasadniczej płaszczyźnie nie ma wymiaru mistycznego. Jest to źródło, do którego sięgam, by posiłkować się mądrościami życiowymi dziesiątek pokoleń. Biblia zawsze spoczywa pod ręką w moim gabinecie. Odnajduję w niej wielką przyjemność, nazwijmy to semantycznie, lektury tradycji. Takiej lektury, którą nasiąknięci byli moi dziadowie, pradziadowie, na której opierali swoje systemy wartości, a zarazem znajdowali mnóstwo prawd uniwersalnych, które kształtują i powinny kształtować człowieka - intelektualistę. Bez znajomości Biblii, bez znajomości wielu klasycznych dzieł, nie można mienić się człowiekiem cywilizowanym - tak bym to brutalnie określił. Wiara nie ma z tym nic wspólnego, a swoją religijność zostawiam sobie.

Lepiej czujesz się w skórze pisarza czy adwokata?

- Obecnie w pełni poświęcam się pisaniu. Nie byłem w stanie pogodzić tych dwóch działalności. Błyskawiczny sukces wydawniczy zweryfikował moje wszelkie plany. Nie mogłem łączyć z pisaniem adwokatury. Aczkolwiek nie wiem, czy pewnego dnia, gdy zabraknie mi emocji, ponownie nie sięgnę po togę. Adwokatura była dla mnie powołaniem - jest to zawód, który chce się praktykować wtedy, kiedy czuje się coś prawdziwego. A ja czułem wielką chęć działania.

Na początku swojej przygody z pisaniem bardzo musiałeś się starać o atencję wydawnictw?

- Mówimy o ostatecznym szlifie, bo oczywiście już wcześniej pojawiały się moje opowiadania w rozmaitych periodykach. Byłem wtedy nastolatkiem, jednym z najmłodszych autorów. Jednak przed napisaniem "Grzechu" postanowiłem, że spróbuję się na rynku literatury stricte beletrystycznej. "Grzech" rozesłałem wyłącznie do wydawnictw, które wydawały mi się najbardziej znaczące. Nie postępowałem tak jak wielu debiutantów, którzy pukają do drzwi wszystkich graczy na rynku. Ograniczyłem się do bodajże czterech lub pięciu. Postawiłem wszystko va banque. Filia odezwała się bodaj po dwóch dniach, więc - jak na realia tego rynku - błyskawicznie. Zaakceptowali tekst i umówiliśmy się na rozmowę. Nie spodziewałem się, że wszystko potoczy się tak szybko. Przed wysłaniem "Grzechu" postanowiłem, że jeśli nie będzie zainteresowania ze strony wydawnictw, to poświęcam się w pełni adwokaturze. Stało się inaczej.

O tym, jak pisarz tworzy markę "Max Czornyj" - czytaj na następnej stronie >>>

Walka wydawnictw o pozyskanie nowego czytelnika czasami doprowadzana jest do granic absurdu. Nie tak dawno w aplikacji mobilnej do zamawiania jedzenia pojawił się kod rabatowy, dzięki któremu można było posłuchać fragmentów audiobooka jednego z polskich pisarzy. Nie masz wrażenia, że to coraz częściej robi się przaśne?

- Wielokrotnie słyszę o tym, że całość egzystowania na rynku wydawniczym skupia się na mitycznych zabiegach marketingowych. To cliché. Nie doświadczyłem żadnych nacisków ze strony mojego wydawcy na cokolwiek, co wykraczałoby poza aspekty pisarskie. Natomiast gdy wydawca już poznał mnie na tyle dobrze, że wiedział, jakie mam pasje, jak myślę, kim jestem, wówczas pojawiły się rozmaite pomysły na kampanie wizerunkowe. Dzięki temu stałem się twarzą pewnej polskiej marki odzieżowej  - choć wbrew postawionej tezie pytania - inicjatywa wyszła z jej strony, a nie od wydawcy. Przede wszystkim nikogo nie udaję. Na przykład fakt, że kryminały czytam sporadycznie, zapewne nie jest pozytywny wizerunkowo. Mimo to jestem w tym wszystkim prawdziwy. Tworzę własną markę - Max Czornyj, nie opracowuje jej dział marketingu. Często działam wbrew delikatnym sugestiom. Końcowa ocena i tak należy do czytelnika. A ja pozostanę sobą.

A kiedy mowa o liczbie pisanych książek, to jest jakiś nacisk wydawnictwa? Bo piszesz ich naprawdę dużo.

- Absolutnie nie. Zawsze kierowałem się mottem Citius-Altius-Fortius, aby jeżeli coś robię, to robić jak najlepiej i jak najintensywniej. Nie traktuję pisania niczym wielkiego, mistycznego przeżycia duchowego, tylko jak swoją pracę. Choć jednocześnie sprawia mi wielką przyjemność i dostarcza najgłębszych emocji. Poświęcam mu wiele godzin, więc rezultaty są takie, że to wydawnictwo nie nadąża za mną, a nie narzuca mi jakieś kwoty.

Zatem jak często piszesz?

- Marketingowo powinienem pewnie powiedzieć, że piszę siedem dni w tygodniu po dwadzieścia godzin. Tak nie jest. Piszę niemalże codziennie po wiele godzin, ale jeżeli oderwę się od pisania, to nie wiąże się z tym trauma przełamania zachowań kompulsywnych. Sedno jest trywialne: nie muszę napisać ani słowa, ja chcę to robić. Jeżeli pracuję nad książką, spędzam nad tekstem około szesnastu godzin na dobę. Jednak później potrafię się od niego zupełnie oderwać i na tydzień lub dwa poświęcić się tylko lekturze. Choć podobno tak sam siebie tłumaczę... Rzeczywiście nowe pomysły nie dają mi spać.

Masz jakieś swoje rytuały, bez których nie możesz się obejść podczas pisania książki?

- Najwygodniej pisze mi się w gabinecie, wśród tykających, cykających i wybijających godziny zegarów. Mam swoją ulubioną czcionkę, akapity, wielkość tekstu, powiększenia edytora itp. To instrumenty, które mają służyć przede wszystkim praktyczności, ergonomii pracy. Natomiast co do ewentualnych rytuałów to kwestie dotyczące przerw kawowych o określonych ściśle porach. Ponadto zazwyczaj już po skończeniu książki, po owym "fade to black" kiedy pozostaje mi tylko redakcja - lubię zapalić cygaro i napić się dobrej whisky. Ot, przyjemne zwieńczenie setek godzin spędzonych nad tekstem. A że trochę tych książek w ciągu roku piszę, to również zapewne kwestia tej motywacji. Pod koniec XVIII wieku Anglicy zaadaptowali, a następnie zmodyfikowali francuskie pojęcie "bon viveur" i to w nim zawiera się moje podejście do życia.

Czy podczas pisania próbowałeś kiedyś pobudzić wyobraźnię jakimiś używkami, alkoholem?

- Nigdy nie zdarza mi się być na rauszu. Miałem jednak sytuację, że stworzyłem kawałek tekstu i usunąłem go przez przypadek po śladowej ilości alkoholu. To pozostawia na długo głęboki abszmak. Na pewno, jeśli się pobudzi głowę odpowiednią ilością dobrego trunku, to wtedy pojawiają się nowe pomysły. Jednak staram się tego unikać. Mam ich dość bez tego...

Bywa, że w ciągu godziny jestem w stanie napisać kilkanaście tysięcy znaków - mówi Max Czornyj. Czytaj na następnej stronie >>>

Jak radzisz sobie z wszystkimi rozpraszaczami typu telefon, Facebook itd.?

- Na szczęście Internet służy mi do niewielu czynności, wobec czego nie jest to dla mnie jakiś wielki problem. Nie jest tak, że pisząc całkowicie odcinam się od świata. Jeśli mam potrzebę sprawdzenia wiadomości, to po prostu to robię. Telefon co do zasady mam wyciszony, ale wynika to bardziej z braku potrzeby uwiązania się do świata moją komórką. W ogóle nie lubię nowoczesnych sprzętów i przeszkadzają mi w bliskim otoczeniu. Wiesz, jak trudno było się ze mną zdzwonić w sprawie tego wywiadu.

Wiem. Pisarze zazwyczaj dzielą się na tych, którzy piszą tylko wtedy, kiedy czują wenę, i na tych, którzy choćby mieli wielką blokadę, to zmuszają się do codziennego pisania. Ja to wygląda u ciebie?

- Nigdy nie zdarzyło mi się, żebym w ogóle nie mógł ruszyć z tekstem. Bywa tak, że w ciągu godziny jestem w stanie napisać kilkanaście tysięcy znaków, ale miewam też sytuacje, kiedy tych znaków jest tysiąc czy nawet mniej. Pracując w tych swoich określonych godzinach i pomiędzy rozmaitymi, kawowymi chociażby przerwami, zawsze pojawia się jakiś fragment teksu. Tym bardziej, że fabuła, którą tworzę ma mnie samego ciekawić. To ja chcę się dowiedzieć, co za chwilę stanie się z danym bohaterem czy wątkiem. A jeśli sam tej historii nie wymyślę, to nie zrobi tego nikt za mnie. Jeśli już zdarza mi się blokada, to raczej techniczna, kiedy chcę opisać jakąś scenę w taki, a nie inny sposób, ale nie jestem zadowolony z jej budowy językowej albo wydźwięku. Wtedy przerabiam ją aż z właściwą mocą pobudzi we mnie adrenalinę. Wierzę, że wówczas ten sam efekt osiągnę wobec czytelnika.

A czy pisanie może doprowadzać do cierpienia fizycznego? Kręgosłup nie ma najłatwiej, kiedy kilka godzin siedzi się przy komputerze.

- To prawda. Kilku- lub kilkunastogodzinne pisanie na komputerze staje się działaniem autodestrukcyjnym. Obciążenia kręgosłupa, różne nienaturalne, wymuszone pozycje - wszystko to nie sprzyja komfortowi fizycznemu. Na szczęście dostałem doskonały fotel, który niebywale usprawnił mi pisanie. Nie sądziłem, że jeden odpowiednio wykonany fotel może tak wiele zmienić w codziennej pracy. Mimo to pod koniec każdego dnia staram się uprawiać klasyczną, szwedzką gimnastykę.

Mam znajomego, który tak jak ty pracuje w domu, w związku z czym po pewnym czasie bardzo spadła jego higiena pracy. Nawet do tego stopnia, że do komputera siadał w piżamie. Po jakimś czasie doszło do niego, że musi coś zmienić i poszedł w drugą skrajność - codziennie w domu zakładał garnitur i zdejmował go dopiero po ośmiu godzinach. Miewasz podobne problemy?

- Dla zasady nie ubieram się w spodnie dresowe czy bluzy. Choć wbrew plotkom nie piszę też w garniturze. Natomiast sprawia mi przyjemność, kiedy we wszystkim, w tym we własnym ubiorze, zachowuję należny poziom estetyki. Nawet gdy nikt mnie nie widzi.

Książka papierowa czy czytnik elektroniczny? A może audiobooki?

- Nie posiadam żadnego czytnika. Książki w formie audio czasami posłucham, gdy jadę samochodem, ale nie jest to dla mnie wygodna forma. Lubię czuć zapach książki, zwłaszcza mam słabość do starych inkunabułów, pozaginanych kartek, zaznaczeń, podkreśleń, odręcznych notatek. Wtedy wiem, że ta książka żyje. A kiedy uda mi się znaleźć w środku jakąś starą zakładkę zrobioną na przykład z gazety sprzed wielu lat, mogę na nowo wracać do jej historii. Do tego, kto ją czytał przede mną i jak ją przeżywał. To mistyczny proces, który dotyczy także moich książek. Swoimi słowami również wnikam do umysłów czytelników. I z premedytacją w nich grzebię...

Rozmawiał Łukasz Piątek

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy