Marek Kamiński: Pielgrzymka przez więzienia

Po spotkaniu w Braniewie naczelnik tego więzienia powiedział mi, że jeżeli chociaż jeden z tych więźniów zmieni swoje życie, jeśli moje opowiadanie go do czegoś dobrego zainspiruje, to warto było - mówi podróżnik Marek Kamiński wspominając swoje pielgrzymki i decyzję, by po drodze do Santiago de Compostela odwiedzać... więzienia.

Przeczytaj fragment książki "Idź własną drogą" - rozmowy z Markiem Kamińskim przeprowadzonej przez Joannę Podsadecką:

Joanna Podsadecka: Po Camino mówiłeś, że spotkały cię różne małe cuda po drodze.

Marek Kamiński: - Tak.

Co to były za cuda?

- Jeden - cud łyżeczki, jak go nazwałem. We Francji jest tak, że między czternastą a dziewiętnastą wszystkie knajpy są zamknięte, nie można nic zjeść. Kupowałem więc puszki, by zawsze móc coś zjeść. Zorientowałem się, że nie wziąłem ze sobą żadnej łyżeczki. Potem, gdy bywałem w jakichś barach, myślałem, żeby może wziąć jedną łyżeczkę, przecież ona nie ma niemal żadnej wartości. Po chwili włączało mi się myślenie: nie można tak, przecież to byłaby kradzież. Przez jakieś dwa tygodnie prześladował mnie problem łyżeczki. Ale nie przywłaszczyłem sobie żadnej. Przecież "Kto w bardzo małej sprawie jest wierny, ten i w wielkiej będzie wierny; a kto w bardzo małej sprawie jest nieuczciwy, ten i w wielkiej nieuczciwy będzie". Idę Camino, a w środku lasu leży... łyżeczka. To był dla mnie cud. No bo nie widelec, nie nóż, nie wielka łyżka, ale właśnie taka łyżeczka, jakiej potrzebowałem. Oczywiście można powiedzieć, że to przypadek, ale dlaczego przez całe życie nie spotkał mnie taki przypadek? Kto zostawia łyżeczkę w środku lasu? Myślałem o niej i ona się nagle zmaterializowała. To był dowód na materializowanie się myśli.

Reklama

- Wcześniej sporo czytałem o tym, że ludziom idącym Camino, którzy o czymś intensywnie myślą, czegoś chcą, to coś się wydarza. Dzięki tej pielgrzymce tak naprawdę poznałem różaniec, bo wcześniej był on dla mnie klepaniem zdrowasiek, a teraz zauważyłem, że to kontemplacja, rodzaj medytacji: tajemnice, które się przeżywa, z których się czerpie. W Belgii dostałem SMS od znajomego lekarza, Marka. Zapytał, czy wiem, że wczoraj (13 maja) była rocznica objawień fatimskich, i czy odmawiam różaniec? Napisał, że być może dzisiaj będę się mógł przekonać o jego sile. Zaczęliśmy z Jankiem Czarlewskim rozmawiać o różańcu. Janek wychowywał się we Francji, w kompletnie zlaicyzowanym środowisku. Jest reżyserem, robi filmy dokumentalne i fabularne. Nagle zaczął wracać do korzeni, do modlitwy, mówił, że ten różaniec mu daje siłę.

- W czasie gdy o tym rozmawialiśmy, przyłączyła się do nas dziewczyna z okolic Fatimy ze swoim chłopakiem. Szliśmy dalej razem. Nagle pojawiło się małżeństwo z Bonn, Tomek z żoną, których spotkaliśmy wcześniej za Kolonią i którzy przywieźli dla nas gorący, domowy obiad. Jakaś zupełna abstrakcja. Jako że staliśmy na środku drogi, Tomek powiedział, że znajdzie jakąś zatoczkę, w której będziemy mogli zjeść. Szliśmy z tymi Portugalczykami, rozmawiając o Fatimie. Znaleźliśmy zatoczkę w środku niczego, na łące, na wzgórzu. Zaczęliśmy jeść dwudaniowy obiad. Obejrzałem się za siebie i zobaczyłem, że nad nami stoi kapliczka z figurą Matki Bożej Fatimskiej (Notre-Dame de Fátima). Najbardziej zastanawiające było to, że podczas całej drogi nie spotkałem innej figury Matki Bożej Fatimskiej. Ciężko jest to opowiedzieć, ale z Jankiem byliśmy wtedy porażeni. Wierzę, że dzięki Matce Bożej z Fatimy udało mi się dojść do Santiago. Choć gdy mówię o tym dziś w Gdańsku, brzmi to może dziwnie.

- Zresztą, taki niesamowity zbieg okoliczności miał miejsce, kiedy byłem z dziećmi w Santiago... Nieoczekiwanie mogły zobaczyć Botafumeiro, okadzanie katedry wielkim kadzidłem, odbywające się regularnie w inne dni niż ten, w którym się tam znaleźliśmy. Okazało się, że akurat, gdy tam byliśmy, stworzono podróżnym dodatkową okazję do przeżycia tego wyjątkowego rytuału. Po tym wszystkim Pola zapaliła się do pomysłu, żeby kiedyś przejść ze mną Camino, może z osiołkiem. Jeździliśmy tego dnia jeszcze na rowerach, a potem postanowiłem wyruszyć z dziećmi do Fatimy. Dotarliśmy tam około dwudziestej drugiej. Nie za bardzo wiedziałem, gdzie się ustawić kamperem. Wjechaliśmy na plac. Okazało się, że w pobliżu zaczyna się procesja, szły w niej tysiące ludzi ze świecami w rękach. Na dzieciach zrobiło to wrażenie. Nie planowaliśmy, że nocą będziemy szli w takiej procesji i uczestniczyli w adoracji. Traktuję to jako łaskę, że tego samego dnia moje dzieci i ja mogliśmy coś takiego przeżyć w Santiago i Fatimie. Botafumeiro i adoracja: skoro pytasz o cuda, traktuję to jako jeszcze jeden cud, który mnie spotkał.(...)

Twierdzisz, że z perspektywy dzisiejszego świata twoja wyprawa do Santiago była kompletnie bez sensu.

- Tak.

A jaka jest perspektywa dzisiejszego świata?

- Z jego perspektywy ważna jest skuteczność, szybkość. Ważne jest, by zaliczać ten świat, a nie wnikać w niego. Żeby zafundować sobie maksymalną ilość przyjemności różnego typu. Zdobyć i zaliczyć jak najwięcej sukcesów w pracy, w rodzinie, w pasji i być w tym lepszym i efektywniejszym od innych - tych, z którymi możemy się porównać: znajomych, rodziny, sąsiadów. Zatem z tej perspektywy moja pielgrzymka była bez sensu. No bo skoro można w dwie godziny dolecieć do Santiago, odwiedzić katedrę i tego samego dnia wrócić, by następnego już być na jakiejś interesującej imprezie, to po co iść przez cztery miesiące? To jest całkowicie bez sensu z perspektywy tego, kto myśli, że liczy się tylko cel, a nie droga, która do niego prowadzi.

Za czym tęsknią ludzie, którzy spotykają się na tym szlaku?

- Za prawdą, za pełnią życia.

Czym są zmęczeni?

- Powierzchownością tego życia, jakąś iluzją - bo czasem dzieje się dużo, ale gdy popatrzeć w głąb - nic się nie dzieje. Szukają sensu. Bo często wszystko - w sensie materialnym - mają, ale brakuje sensu.

Wiedzą, że nikt im go nie da, muszą szukać go na własną rękę?

- Czują, że ta droga jest okazją, by coś znaleźć.

Dlaczego po drodze do Santiago de Compostela chciałeś odwiedzić więzienia?

- Gdy myślałem o tej wyprawie, chciałem, żeby było jak w przypadku Jaśka Meli - żeby była czymś więcej niż przekraczaniem granic geograficznych. Szukałem jakiejś formy. Mój przyjaciel Sławek Czarlewski zaproponował, bym w mijanych po drodze miastach spotykał się z ich mieszkańcami - żeby był komitet powitalny, burmistrz, lampka wina... Wydało mi się to absurdalne. Nie chciałem szopki, czegoś sztucznego, ale autentycznego spotkania. Pomyślałem, że dobrze byłoby odwiedzić miejsca, w których przebywają ludzie na różne sposoby wykluczeni, czyli więzienia, ośrodki dla uzależnionych (zresztą, gdy raz nie mogłem na Camino ‒ w okolicach Goleniowa ‒ znaleźć noclegu, tylko w Monarze mi otworzono i pozwolono się przespać).

- Dowiedziałem się, że w areszcie śledczym w Gdańsku została zorganizowana konferencja, w czasie której opowiadano o Bernardzie Ollivierze, Francuzie, który wprowadził w swoim kraju chodzenie szlakiem świętego Jakuba jako metodę resocjalizacji dla więźniów. Okazało się, że to, o czym myślałem jako o czymś słusznym, już się zmaterializowało we Francji. Na tej konferencji spotkałem naczelników więzień, którym zasygnalizowałem, że chętnie bym odwiedził po drodze więzienia i porozmawiał z ludźmi odsiadującymi wyroki. Zaplanowałem odwiedziny w Braniewie, Koszalinie i Kamieniu Pomorskim.

- Kiedyś dostałem zaproszenie na spotkanie z więzienia we Włocławku, podpisane przez tysiąc czterystu więźniów. Nie mogłem w tamtym czasie go odwiedzić, więc tych kilka więzień po drodze do Santiago traktowałem jako zadośćuczynienie za tamtą nieobecność. Dosyć zabawnie zabrzmiała deklaracja jednej z pracownic więzienia w Braniewie, która po mojej wizycie powiedziała: "Panie Marku, jakkolwiek by brzmiały te słowa, to drzwi więzienia w Braniewie są dla pana zawsze otwarte". Wiesz, gdy przy wejściu musiałem oddać dowód osobisty i komórkę, poczułem, że pobyt tam wiąże się z odosobnieniem, izolacją, jakby przejściem do innego świata. Wraz z zamknięciem drzwi więzienia klamka zapada. Dziwne to było uczucie... Nie chodziło o to, żeby dzięki więźniom dodać sobie znaczenia, narobić szumu: "Taki jestem dobry, że odwiedzam więźniów". To nie miałoby sensu. Po spotkaniu w Braniewie naczelnik tego więzienia powiedział mi, że jeżeli chociaż jeden z tych więźniów zmieni swoje życie, jeśli moje opowiadanie go do czegoś dobrego zainspiruje, to warto było.

- Chciałbym, żeby to rozmawianie o pokonywaniu barier wyzwalało marzenia. Żeby jakiś więzień pomyślał: jeżeli jemu się udało zrealizować marzenie, to ja też mogę. To niekoniecznie są pragnienia związane z kolejnym włamaniem czy rabunkiem. Wszyscy mamy piękne marzenia, tylko czasem nie wierzymy, że są możliwe do spełnienia. Czyjś przykład może być katalizatorem, żeby dokonać w swoim życiu dobrych zmian. Wierzę, że skuteczna resocjalizacja jest możliwa. Dlatego po Camino byłem też z wystąpieniem w więzieniu na Rakowieckiej w Warszawie. Po nim było mocne spotkanie...

- Na podstawie moich dotychczasowych doświadczeń opracowałem metodę "Biegun", która jest wprowadzana w wielu szkołach. Ale moją ambicją jest, żeby spróbować pracować nią z więźniami. Podobno metoda resocjalizacji poprzez Camino daje świetne rezultaty. Statystyki są znakomite. Ci, którzy uczestniczą w tym programie we Francji, nie wracają potem na drogę przestępstwa. Więzienia, nie tylko w Polsce, konserwują, a nie resocjalizują. Człowiek jest zamknięty, sfrustrowany i nie widzi, co ma być celem resocjalizacji.

W czasie prowadzonego przez ciebie szkolenia "Jak niemożliwe staje się możliwe. Wyprawy na krańce marzeń", zaobserwowałam, że jego uczestnikami byli dobrze wykształceni ludzie, którzy osiągnęli zawodowy sukces, a jednak bardzo im zależało, by dowiedzieć się więcej o twoich metodach na realizowanie najbardziej szalonych planów. Zadawali mnóstwo pytań, byli zaangażowani w dyskusję. A jak jest w więzieniach? Domyślam się, że przebywają tam ludzie często pogrążeni w beznadziei, nieufni.

- Często, ale nie zawsze. Na przykład po mojej TED-exowej mowie w więzieniu na Rakowieckiej w Warszawie rozmawiałem ze świetnie wykształconym mężczyzną, który spędził dwadzieścia jeden lat w Algierii, poszukując ropy. Całkiem sporo spotkałem tam ludzi o szerokich horyzontach, nieprzystających do obiegowej opinii o odsiadujących wyroki. Duże wrażenie zrobiło na mnie ciężkie więzienie dla kobiet w Kamieniu Pomorskim. Znalazłem się w małej salce z kobietami odsiadującymi długie wyroki. To było trudne spotkanie.

W jakim sensie trudne?

- Więźniowie na ogół są zamknięci w sobie. Wydaje mi się, że najważniejszą rzeczą jest to, by oni poczuli, że są ludźmi. Tak, popełnili przestępstwa, więc muszą odbyć karę, ale nie są skreśleni na zawsze, ciągle mają szansę. Przekonanie ich do tego jest trudne. Bo oni czują się gorsi. Dlatego nie mogę im opowiadać o pięknych miejscach na świecie, ale o sposobach wyjścia z trudnych sytuacji, o sile marzeń i tak dalej. To musi być osadzone w kontekście ich życia. Muszą uwierzyć, że mają szansę na przemianę, że świat ich nie zdepcze, że ktoś jednak wyciągnie rękę, zobaczy w nich ludzi.


Fragment książki "Idź własną drogą" - rozmowy z Markiem Kamińskim przeprowadzonej przez Joannę Podsadecką. Wydawnictwo WAM. Premiera: marzec 2017 r.

***Zobacz materiały o podobnej tematyce***

INTERIA.PL/materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy