Korposzczury: To Milton Friedman ukradł ci emeryturę!

MIlton Friedman - ekonomista i laureat nagrody Nobla /Getty Images
Reklama

Dlaczego praca w korporacji stała się dobijająca? Czyja to wina? Dan Lyons – autor bestsellerowego „Fakapu” – zagłębia się w korporacyjny świat, aby zrozumieć, dlaczego w biurze czujemy się czasem jak w psychologicznym laboratorium i martwimy się o naszą zawodową przyszłość

"Witaj w nowej pracy. Po pierwsze, masz szczęście, że tu jesteś. Po drugie, mamy cię gdzieś. Nie zrobisz tu kariery. Jeśli to możliwe, wolimy z ciebie zrobić podwykonawcę zamiast cię zatrudnić, żebyśmy nie musieli zapewniać ci ubezpieczenia zdrowotnego ani świadczeń emerytalnych." 

"Twoja praca będzie stresująca. Zamierzamy cię kontrolować i nadzorować. Nie oczekujemy, że długo z nami zostaniesz. Mamy za to stół do ping-ponga. Przekąski i piwo znajdziesz w kuchni."

Okazuje się, że zysk firmy i zadowolenie pracowników nie są celami wzajemnie się wykluczającymi, a drogą do sukcesu nie jest pracoholizm. Dowiedz się jak powinno wyglądać wymarzone miejsce pracy - nie musisz już dłużej być doświadczalnym korposzczurem.

Reklama

Przeczytaj fragmenty książki "Korposzczury"

Friedman był profesorem ekonomii na Uniwersytecie w Chicago i prawdopodobnie najbardziej wpływowym ekonomistą drugiej połowy XX wieku. Był libertarianinem i wolnorynkowcem, który podziwiał pomysły Ayn Rand, stukniętej autorki takich dzieł jak Źródło czy Atlas zbuntowany. Doradzał prezydentowi Ronaldowi Reaganowi oraz innym światowym przywódcom. 

W 1976 roku otrzymał nagrodę Nobla. Kształtował całe pokolenia ekonomistów, którzy następnie rozpowszechniali jego teorie na uniwersytetach i w szkołach zarządzania.

W swoim słynnym eseju dla "New York Timesa" Friedman stwierdził, że szefom firm powinien przyświecać tylko jeden cel, którym jest maksymalizacja zysków z myślą o inwestorach. Dyrektorzy korporacji nie powinni przejmować się kwestiami "zapewnienia zatrudnienia, eliminowania dyskryminacji, unikania zanieczyszczania środowiska" - napisał Friedman.

Nie mogą oni też robić wszystkiego, co im się podoba. Są bowiem pracownikami zatrudnianymi przez właścicieli spółki. Jeśli chcą jako osoby indywidualne zajmować się dobroczynnością przy pomocy własnych pieniędzy, to ich sprawa. Ale w pracy są zobowiązani tylko i wyłącznie do zapewnienia inwestorom jak najwyższych zysków.

W tamtym czasie Friedman zdążył już zdobyć sławę za sprawą opublikowanej w 1962 roku książki Kapitalizm i wolność, światowego bestsellera, w którym stwierdził, że rządy powinny trzymać się na uboczu i dać wolnemu rynkowi uregulować się samodzielnie. Jednak za sprawą eseju z 1970 roku posunął się krok dalej. 

Jego zdaniem rządy powinny z jednej strony dać spokój korporacjom, a z drugiej szefostwo korporacji nie powinno czuć się w żaden sposób zobowiązane do czynienia jakiegokolwiek dobra na rzecz społeczeństwa. (...)


To oczywiste, że Wall Street zakochało się w doktrynie Friedmana, bo według niej byli jedynymi liczącymi się ludźmi na świecie. Dyrektorom firm ideologia Friedmana znacznie ułatwiała życie. Musieli martwić się jedynie realizacją celów kwartalnych i podbijaniem cen akcji. Co więcej, dyrektorzy szybko wymyślili, jak mogą na takim układzie zarobić. Wystarczyło powiązać swoje zarobki z ceną akcji, a następnie znaleźć sposób na jej umocnienie.

Sposobów było wiele. Sporo z nich polegało niestety na nabijaniu pracowników w butelkę. Można było zagarnąć fundusz emerytalny, pozbawiając ludzi pieniędzy, które zamierzali przeznaczyć na życie na stare lata. Można było też obciąć świadczenia, zmienić ubezpieczenie zdrowotne pracowników na tańsze i zmuszać ich do płacenia większej części miesięcznych składek. Inną z możliwości było zwolnienie amerykańskich pracowników i metodą outsourcingu zlecenie ich zadań ludziom w Indiach lub Chinach.

Kolejna strategia polegała najzwyczajniej na obniżaniu pensji. Od 1970 roku, kiedy esej Friedmana ujrzał światło dzienne, godzinowa stawka przeciętnego pracownika wzrastała o jedyne 0,2 procent rocznie, jak donosi magazyn "Harvard Business Review". W normalnych warunkach można by oczekiwać wzrostu płac proporcjonalnego do zwiększenia produktywności. Tak przynajmniej działo się w USA po II wojnie światowej, do czasu ogłoszenia doktryny Friedmana. 

Od tamtej pory produktywność wzrosła o 75 procent, ale wynagrodzenia zaledwie o 9 procent, jak donosi organizacja Economic Policy Institute. Pracownicy o średnim wynagrodzeniu odnieśli jeszcze mniej korzyści, zyskując zaledwie 6 procent. Najbardziej dostało się oczywiście pracownikom o najniższych płacach, których pensje obniżyły się o 5 procent, choć ich wydajność znacznie wzrosła.

Związki zawodowe swego czasu stały na straży pracowniczych pensji, ale po 1980 roku ich pozycja pogorszyła się, między innymi w wyniku zmian prawnych. Obecnie zaledwie 11 procent amerykańskich pracowników to członkowie związków zawodowych, co stanowi raptem połowę w porównaniu z początkiem lat 80. (...)

Później pojawił się Internet i wszystko nabrało rozpędu. Całkiem jak w scenach z Gwiezdnych wojen, kiedy statki kosmiczne za pomocą hipernapędu dokonują skoku w nadprzestrzeń. Firmy, które już wcześniej przyswoiły sobie doktrynę Friedmana, chętnie korzystając z możliwości eksploatowania pracowników oraz obniżania ich wynagrodzeń, teraz dostały do ręki niezwykle potężną nową broń: outsourcing. 

W 2000 roku mieliśmy do dyspozycji szybkie połączenia z całym światem, software umożliwiający bezpłatną komunikację oraz komputery, których wydajność podwajała się co mniej więcej półtora roku. Technologie informacyjne i zaplecze administracyjne przeniosły się do Indii, a produkcja do Chin. Między 2000 a 2016 rokiem PKB Indii wzrósł pięciokrotnie. Chiński PKB podniósł się z 1 biliona do 11 bilionów dolarów. A w USA w ciągu tych samych 16 lat PKB wzrósł o 33 procent. (...)

Fragment książki
Dowiedz się więcej na temat: książka | gospodarka | praca | zarobki
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy