Kilian Jornet: Bardziej świadomie unikam śmierci

Powiedzieć, że biega, to nie powiedzieć nic. Większość z nas nigdy nie wdrapie się zlana potem tam, gdzie on wbiega z uśmiechem na ustach. Kilian Jornet, jeden z najlepszych ultramaratończyków i biegaczy górskich na świecie, wkrótce zmierzy się z największym wyzwaniem swojego życia - najszybszym w historii wyjściu na Mount Everest.

Niepozorny. To pierwsze słowo, jakie nasuwa się na widok Kiliana. Zajada się pizzą i nutellą, kocha góry i czas spędzony na łonie natury, a także wypady na piwo z przyjaciółmi. 28-latek jakich wielu w Hiszpanii.

O tym, że pozory mylą przekonuje regularnie. Ostatnio 15 lipca, kiedy trzeci raz z rzędu wygrał Hardrock Hundred Mile Endurance Run, czyli rozgrywany w Kolorado piekielnie wymagający bieg ultra na dystansie 160 kilometrów, czyli... czterech maratonów.

Na mecie zameldował się ex aequo z Amerykaninem Jasonem Schlarbem.

Reklama

- Najważniejsza jest sama droga, kontakt z naturą, bliskie relacje z innymi biegaczami i wolontariuszami na trasie. Po wspólnym biegu przez blisko 23 godziny, nie było sensu, żebyśmy z Jasonem rywalizowali o to, kto okaże się lepszy o minutę czy pięć - komentował zmęczony, ale i szczęśliwy Kilian.

Jest perfekcjonistą. Sumiennie pracuje nie tylko nad formą sportową, równie starannie dobiera starty w sezonie. Ślęczy nad mapą i planuje każdy szczegół trasy. Wiele wysiłku wkłada w przygotowanie mentalne. Podczas zawodów oszukuje umysł, bo chociaż ciało wciąż może, to głowa podpowiada, że bieg na dystansie 100 mil czy gnanie na złamanie karku po szczytach Alp nie jest najlepszym pomysłem.

Mimo młodego wieku jest jednym z najbardziej utytułowanych ultramaratończyków, biegaczy górskich i narciarzy wysokogórskich świata. Od kilku lat, oprócz kolekcjonowania kolejnych zwycięstw, realizuje autorski projekt Summits of My Life [Szczyty Mojego Życia - przyp. red], bijąc rekordy wejścia m.in. na Mont Blanc, Matterhorn czy Kilimandżaro.

Jesienią 2016 roku planuje najtrudniejsze z dotychczasowych wyzwań, czyli najszybsze zdobycie szczytu Mount Everest. Mimo napiętego terminarza, Kilian znalazł czas na krótką rozmowę z naszym portalem.

Dariusz Jaroń, Interia: Jedną ze swoich książek zatytułowałeś dość brutalnie: "Biec albo umrzeć". Sport to dla ciebie rzeczywiście sprawa życia i śmierci?

Kilian Jornet: Głównie biegam po to, żeby się przemieszczać. To najprostszy i najtańszy sposób komunikacji. Ale rozumiem, że pytasz o coś głębszego. Właściwie, to nie potrafię na to pytanie odpowiedzieć jednym zdaniem. Kiedy biegnę, czuję, że żyję. Sport pozwolił i wciąż pozwala mi realizować ambicje i plany życiowe, daje szczęście. Jest wiele powodów, dla których ciągle biegnę.

Zaznaczmy, że nie jesteś tradycyjnym biegaczem, ale ultramaratończykiem, biegaczem górskim. Wbiegasz tam, gdzie wielu nigdy nie wejdzie. Jak radzisz sobie ze strachem wysoko w górach?

- Dzielę ryzyko na obiektywne i subiektywne. To drugie zależy wyłącznie od mojego przygotowania mentalnego, dyspozycji w danym dniu. Jestem, a przynajmniej staram się być, racjonalistą, dlatego obawiam się główne zagrożeń obiektywnych, rzeczywistych. Kiedy czuję, że ryzyko może być zbyt wielkie, albo mam przeczucie, że to nie jest mój dzień, to odpuszczam.

Często ci się to zdarza?

- Tak, w górach zdrowy rozsądek to podstawa. Zwłaszcza, kiedy jesteś w sytuacji, w której nie możesz pozwolić sobie na najmniejszy błąd, bo skończy się on twoją śmiercią.

Byłeś świadkiem tragicznej śmierci Stephane’a Brosse’a - twojego przyjaciela i mentora. Jak to zdarzenie spod Mont Blanc wpłynęło na to, jak podchodzisz do ryzyka?

- Stałem się bardziej ostrożny i świadomy tego, co może mnie spotkać. Wiem, że mogę umrzeć w górach, z większą świadomością staram się do tego nie doprowadzić.

Mimo młodego wieku możesz pochwalić się sporą listą sukcesów. Co cię motywuję do kolejnych wyrzeczeń?

- Mam w sobie bardzo dużą potrzebę odkrywania nowych rzeczy, zdobywania kolejnych doświadczeń, poza tym w moim sporcie wielką sprawą są widoki, piękno natury, z którymi mogę się stykać podczas zawodów i treningów. A sięgając w głąb siebie, mogę dodać chęć ciągłego rozwijania i eksplorowania możliwości, jakie mam. Każdego dnia je poznaje.

Każdemu sportowcowi zdarzają się też chwile zwątpienia.

- To prawda, dlatego zawsze staram się pozostać optymistą. Nie patrzę wstecz, nie martwię się na zapas, tylko szukam najlepszych rozwiązań w danej sytuacji. Wszystkie sukcesy i porażki, jakie mam na koncie, są nieważne. Liczy się tu i teraz.

Planujesz bieg na Mount Everest. Jak podchodzisz do tego wyzwania?

- Ze świadomością, że głównie czeka mnie powolny i mozolny marsz. Przemyśleń głębszych jeszcze nie mam, przyjdzie na nie czas na miejscu. Bez trudu można snuć wizję wspinaczki, oglądając zdjęcia czy sunąc palcem po mapie, trudności zaczynają się, kiedy zrobimy pierwszy krok do zdobycia góry.

Życzę ci zdobycia Everestu w rekordowym tempie, ale zastanawiam się, co będzie dalej. Jakie kolejne niewidzialne granice - nawiązując do tytułu twojej drugiej książki - zamierzasz sobie postawić?

- Nauczyłem się nie stawiać kolejnych wyzwań przed sobą z wielkim wyprzedzeniem. Najważniejszy jest każdy następny dzień w górach, następny szczyt i świadomość, że tak wiele wciąż jeszcze przede mną do zdobycia i odkrycia. To nieustające pragnienie.

Zakładasz, że jednego dnia przestaniesz biec?

- Pewnie! To będzie chwila, kiedy ciało nie pozwoli mi na dalszy bieg.

I co zrobisz?

- Dalej pójdę pieszo.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy