Karol Jabłoński: Szczęście sprzyja lepszym

Karol Jabłoński za sterami /archiwum prywatne
Reklama

Szczęściu trzeba pomagać. No i z reguły sprzyja ono lepszym, lepiej przygotowanym - przekonuje Karol Jabłoński, jeden z najlepszych polskich żeglarzy. - Starałem się pomóc szczęściu, losowi w znalezieniu tego właściwego miejsca i momentu. Patrząc na swoje osiągnięcia z perspektywy lat, myślę, że mi to nawet nieźle wyszło.

Mówią o nim, że umie czarować wiatr. Karol Jabłoński - człowiek legenda, który całe swoje życie spędził na wodzie i lodzie. Budował jachty, żeglował na całym świecie z najlepszymi, z monarchami i bogaczami. Jest najbardziej utytułowanym polskim żeglarzem i bojerowcem. To historia człowieka, który wszystko postawił na jedną kartę i podporządkował pasji. W książce "Czarodziej wiatru" snuje opowieść o swoim życiu, marzeniach, tęsknocie za ojczyzną i o podróży, która ciągle trwa.

Przeczytaj wywiad z książki:

Reklama

Umówiliśmy się w restauracji Przystań, położonej na wodach jeziora Ukiel. Oczywiście nie mogliśmy spotkać się w innym miejscu niż naturalne środowisko Karola... Z błyskiem w oku zaprezentował mi widok oświetlonej słońcem tafli; potem już przy każdym naszym spotkaniu miałem nieodparte wrażenie, że on czuje się tutaj jak u siebie, że woda jest jego życiem. Zastanawiałem się, o czym myśli ktoś taki, jak Karol Jabłoński, kiedy patrzy na nią, a później w niebo, na chmury. Człowiek, który przeżeglował właściwie całe dotychczasowe życie.

Już dużo wcześniej byłem ciekaw, co właściwie dało mu żeglarstwo. Zapytałem.

Karol Jabłoński: - To dobry sposób na życie. Nauczyłem się iść przez nie, stawiając czoła wszelkiego rodzaju problemom, rozwiązywać je, a nie spychać na bok. Żeglarstwo to wolność, możliwość bycia w miejscach, których nie zobaczyłbym nigdy, bo najprawdopodobniej zwyczajnie nie byłoby mnie stać na takie podróże. Nie miałbym też pewnie tyle czasu na nie, bo musiałbym zarabiać w inny sposób.

- Żeglarstwo to również możliwość spotykania się ze szczególnymi osobami, takimi z pierwszych stron gazet. Poznałem dobrze hiszpańską rodzinę królewską, króla Norwegii, wielu prominentów, najbogatszych ludzi świata, aktorów i wybitnych sportowców - nie sposób wymienić wszystkich. Żeglowałem z nimi na różnych jachtach.

Wojciech Zawioła: Ten sport sprzyja kontaktom z rodzinami królewskimi?

- Jak najbardziej, bo są one aktywnie zaangażowane w żeglarstwo. Mają własne jachty i regularnie biorą udział w międzynarodowych regatach. Miałem przyjemność wiele razy rywalizować z nimi w latach 90. w klasach Jedna Tona i ILC 40, a także żeglować podczas treningów w Walencji, w trakcie przygotowań do regat o Puchar Ameryki. To wyśmienici żeglarze. Angażują się także w organizację regat, na których nie tylko wręczają nagrody.

Piłkarz Tomasz Frankowski powiedział mi kiedyś, że piłka nożna umożliwiła mu poznanie pięciu języków. Zaimponował mi.

- Mówię dobrze po niemiecku, angielsku, rosyjsku i średnio po hiszpańsku. Choć nigdy nie miałem czasu uczyć się języków na kursach, nie licząc elementarnego rosyjskiego, obowiązkowego w podstawówce. To było raczej learning by doing w bezpośrednich kontaktach z ludźmi. A potem z książką w domu.

Czyli praktyka. To chyba najlepsze rozwiązanie w twoim przypadku?

- Nauczyłem się rozumieć posługujących się niby tym samym językiem, ale z zupełnie innym akcentem, Nowozelandczyków, Australijczyków, Amerykanów, Anglików, Irlandczyków. Czegoś takiego nie nauczysz się z książki. Nie wspomnę o Francuzach, Hiszpanach czy Włochach, mówiących po angielsku bardzo specyficznie. Sportowiec spotyka ludzi, którzy mają różne charaktery, różnie się zachowują i komunikują. I od nich wiele się uczy. Języka, oczywiście, ale też życia, sposobu bycia. Obserwuje, jak działają i reagują. A potem dodaje swoje. Genialnie jest móc obserwować ich wszystkich.

Jak z takiej ludzkiej mieszanki zrobić dobrą załogę? Różne charaktery i narodowości. Że też nikt się nie pobije...

- Dobór załogi to kwestia wyczucia. Dużego, ale ja dowiodłem nieraz, że je mam. I w krótkim czasie skonstruowałem team, który żegluje na najwyższym poziomie. Trzeba pamiętać, że każdy z jego członków ma silną osobowość, mocny charakter i swój specyficzny sposób bycia; te cechy kształtują się przez wiele lat. Ci wielcy indywidualiści muszą chcieć iść tą samą drogą, by osiągnąć dobrze sprecyzowany cel. Zbudowanie z nich zespołu to naprawdę bardzo trudne zadanie.

- Na szczęście potrafię tworzyć doskonałą atmosferę, zarażać ludzi swoimi ideami, wizją. Kilka razy znalazłem się w teamach zawodowych z prawdziwego zdarzenia, jak choćby w BMW Oracle, gdzie zostałem zaproszony jako sparing-partner. Czekano, kiedy zapytam, czy byłoby dla mnie miejsce w zespole. Potrzebowano mnie, bo w sparingach byłem lepszy od aktualnego sternika. Tyle że takie pytanie nie padło z moich ust nigdy, ponieważ dla mnie pieniądze nie są najważniejsze. A oni traktowali żeglarstwo jak pracę, taką typową. Od do. Zero euforii, zero entuzjazmu.

Zero pasji? Tak można?

- Najwyraźniej tak. Poznałem wielu takich żeglarzy, ale to nie mój styl. Jestem zdania, że bez pasji i miłości do tego sportu bardzo trudno jest znosić przez wiele lat wszystkie związane z nim obciążenia i niedogodności. Zresztą wtedy, w 2007 roku w Walencji, tamten team nic nie zwojował. Wprawdzie w 2009 roku wygrał Puchar Ameryki, ale z innymi żeglarzami. Zespołem kierował ktoś inny. To dowód na to, że same gwiazdy nie wystarczą. Zebranie właściwej ekipy to duża sztuka.

Sternik, żeglarz jachtowy, skipper, żeglarz lodowy - to twoje profesje. Do której ci najbliżej? Jak się przedstawiasz? Karol Jabłoński - żeglarz zawodowy? I tyle?

- Tak. Można to, oczywiście, uzupełnić, ale "żeglarz zawodowy" to najlepsze określenie. World Class Sailor, żeglarz klasy światowej. Nikt tego nie kwestionuje. To najważniejsze, bo samozwańców zdarza się wielu. Uważam się za jednego z najwszechstronniejszych żeglarzy świata. W sztukach walki istnieje pojęcie "poziomu wtajemniczenia". Ja jestem głęboko wtajemniczony w żeglarstwo. Na różnych jachtach, w różnych konkurencjach, bez względu na warunki pogodowe czuję się bardzo komfortowo.

Skąd ta wszechstronność? Z jednej strony bojery, z drugiej żeglarstwo.

- Wiele lat temu postanowiłem, że nie zostanę tak zwanym fach-idiotą, czyli specem od jednej klasy. Nie chciałem być zawodnikiem, który całe życie pływa na jednym żaglu. To według mnie ogromne zawężenie możliwości, wręcz inwalidztwo. Pragnąłem poznać żeglarstwo we wszystkich jego aspektach. Owszem, miałem możliwość nauczenia się specyfiki żeglowania na najwyższym poziomie na jachtach różnej wielkości, ale sam sobie ją stworzyłem. Trwało to wiele lat, a raczej trwa nadal, bo to proces ciągły i nieustający.

- To nie jest tak, że siedzę w domu, a zainteresowani po prostu dzwonią i proponują mi konkretne funkcje na jachcie. Zresztą nawet jak dzwonią, dobrze się zastanowię, zanim odpowiem "tak". Dla mnie najważniejsze było zawsze zapytanie samego siebie, czy jestem gotów wziąć odpowiedzialność za team i za wynik. I czy jestem gotowy na tego rodzaju wyzwanie, czy nie przerasta ono moich umiejętności, czy to jeszcze nie za wcześnie.

- Nie jestem zwolennikiem ułańskich szarży i właśnie dlatego zazwyczaj się sprawdzam. Wykorzystuję otrzymaną szansę. Do żeglarstwa podchodzę jak do życia, czyli z dużym respektem i wdzięcznością za każdy dzień, nawet jeśli nie był on dobry. Nie traktuję ani żeglarstwa, ani innych aktywności z pozycji profesora, człowieka, który wie wszystko najlepiej, chociaż wielu może tak uważać. Mam własny punkt widzenia, własne zdanie na wiele tematów, ale to przecież nic wyjątkowego.

- Nawet w kwestii bojerów, gdzie niektórzy nazywają mnie "arcymistrzem", zdaję sobie doskonale sprawę, że nie wiem jeszcze wszystkiego, mimo że znam się na nich jak mało kto. Nadal, pomimo wielu lat kariery, starannie przygotowuję się do sezonu. Zbieram informacje i intensywnie pracuję nad sprzętem i formą fizyczną. Każdy dzień na lodzie jest dniem nowym. Wcześniej pytałem starszych, bardziej doświadczonych zawodników, obserwowałem ich dokładnie.

- Dzisiaj to ja się dzielę wiedzą z młodszymi bojerowcami. To właśnie oni cisną mnie podczas treningów i regat do granic wytrzymałości. To również oni mnie motywują i wyciągają na lód. Gdy jeszcze byłem juniorem, bardzo pomógł mi Bogdan Kramer, ówczesny mistrz w tym sporcie i autorytet. Do wszystkiego trzeba mieć zdrowe i analityczne podejście. Nie mam w sobie nonszalancji. Możesz wszystko zaplanować, a i tak coś cię zaskoczy. Musisz mieć respekt i dystans. Wiem, że ktoś na górze nad tym wszystkim czuwa; ja nazywam go panem Bogiem. Udowodnił mi wiele razy w szczególnych sytuacjach, że mogę liczyć na jego pomoc. Ale zarozumiałością i arogancją byłoby myślenie, że dzięki wierze w Niego będzie się przeżywać same dobre chwile. To, co mnie nie zabije, uczyni mnie silniejszym. To moja maksyma.

Dzwoniłeś i zbierałeś informacje... Teraz ludzie dzwonią do ciebie?

- Teraz jest tak, że jak przychodzę na jacht, to załoga wie, że nie będzie lekko. Mam opinię człowieka bezkompromisowego, który wymaga dużo od innych, ale jeszcze więcej od siebie. Nie znoszę olewania i braku koncentracji. Ci, którzy ze mną żeglują, doceniają to, że mają w załodze kogoś, komu mogą zaufać, i wiedzą, że jest dobry, że mogą się od niego wiele nauczyć.

- Kariery na dużych jachtach nie zacząłem jednak od razu od sternika czy taktyka. Długo czekałem na swoją szansę, a kiedy już ją dostałem, pierwsze kroki stawiałem na maszcie - byłem masztowym. Potem pracowałem na picie; wybierałem i luzowałem te wszystkie fały i regulacje. Później byłem trymerem foka, spinakera, trymerem grota, a dopiero potem sternikiem. Trochę to trwało, ale dzięki temu nauczyłem się bardzo dobrze pracy w kokpicie. Miałem niesamowite szczęście, że mogłem już wtedy żeglować z najlepszymi na świecie. Poznałem wszystkie ich tajemnice, najlepsze sposoby wykonywania różnych manewrów, drobiazgi, których zauważenie i nauczenie się zabrałoby mi wiele lat.

- Opanowałem też dobrze język angielski, co wbrew pozorom nie było takie proste, jak myślałem. Bo na przykład Anglik niektóre czynności nazywa zupełnie inaczej niż Nowozelandczyk czy Australijczyk. Kiedyś przy międzynarodowej kolacji przysiadałem się do każdego z uczestników i pytałem, co oznacza konkretne słowo. Często ich znaczenie było inne w przypadku każdej z narodowości. A wydawało mi się, że żeglarski angielski jest łatwiejszy... Jazda bez trzymanki!

Dlaczego mówi się o tobie "czarodziej wiatru"? Ba, sam lubisz tak o sobie mówić.

- Bo często mówi się o mnie, że potrafię czarować wiatr. I coś w tym jest. Umiem go czytać. Jestem w stanie przewidzieć, co będzie się z nim dziać. Nauczyłem się tego na małych jeziorach, gdzie się wychowałem, bo tam wiatr często zmienia i siłę, i kierunek. Tak jest na przykład na jeziorze Czos. Żeglarze, którzy wychowali się na morzu i przyjeżdżają na jeziora, nie potrafią się na nich odnaleźć. Nie rozumieją dobrze wiatru, który tutaj nie jest tak stabilny w kierunku i sile. A ja, oczywiście, pogłębiałem później wiedzę na temat morskich warunków wietrznych; każdy akwen jest specyficzny, wiele czynników ma wpływ na warunki w nim panujące. Zrozumienie tych zjawisk jest w żeglarstwie konieczne. Umiejętność przewidywania jest nieodzowna. "Czaruję" wiatr, bo zazwyczaj jestem tam, gdzie on.

Na lądzie też potrafisz go czytać?

- Na lądzie mnie to tak mocno nie interesuje, ale jestem w stanie przewidzieć ruchy wiatru i co się będzie działo z pogodą. Patrzę w niebo i wiem, co się zaraz wydarzy. Tyle że podczas żeglowania na morzu lub jeziorze jest ciekawiej, więc takie przewidywanie ma kolosalne znaczenie. Na przykład słabo wieje z przodu, a tu nagle idzie nawałnica z przeciwnej strony. W ciągu dziesięciu minut lekki wiatr może się zamienić w potężny sztorm. Żeglarz musi takie rzeczy przewidywać, bo to gwarancja jego bezpiecznego powrotu do portu.

- Pomyśl tylko, my się często w takich warunkach ścigamy! Ekstremalnie jest zwłaszcza nocą, kiedy nie widać chmur i trudno jest zareagować z odpowiednim wyprzedzeniem. Musimy być dobrze przygotowani, bo inaczej rzecz może się skończyć bardzo źle. Zresztą my walczymy nie tylko z wiatrem, a o czas, o cenne metry. Walczymy z rywalami. Za późno zareagujesz na zmianę warunków atmosferycznych i stracisz dystans. Żagle mogą ulec uszkodzeniu, załoga i jacht znaleźć się w krytycznej sytuacji. Może się wydarzyć sporo złego.

Z tego też pewnie bierze się niebezpieczeństwo. Wiele razy byłeś w takich sytuacjach? Czasem ryzyko bywa olbrzymie...

- Przeżyłem ich wiele. Tu wchodzą w grę siły natury. Niby jesteśmy dobrze przygotowani do walki z nimi, ale jej rezultat nigdy nie jest znany z góry. Istnieje duże ryzyko niepowodzenia.

Zagrożenie życia?

- Wiele razy o nim słyszałem od kolegów, ale sam przeżyłem tylko raz. Banalna sytuacja, niby nic szczególnego, tysiące razy robiłem takie rzeczy, a tu o mały włos od tragedii...

- Regaty na relatywnie małym jachcie klasy Swan 45, w Capri, mistrzostwa Włoch. Absolutnie nie podobał mi się skład 9-osobowej załogi, na który, niestety, nie miałem wpływu. Znalazł się w niej właściciel, który sterował, jego znajomy i ktoś z rodziny. Ja miałem tylko jednego zaufanego człowieka, jeszcze z Pucharu Ameryki, dziobowego. Reszta to byli żeglarze amatorzy, których nie znałem wcześniej. Podczas 25-milowego wyścigu prowadziliśmy jeszcze na cztery mile przed metą. I wtedy zauważyłem chmurę, która zmierzała w naszym kierunku. Wiadomo było, że przyniesie ona ze sobą jeszcze silniejszy wiatr i zmianę jego kierunku. Poinformowałem załogę, że wkrótce będziemy musieli zrzucić duży żagiel, Code 0, i postawić w jego miejsce małego foka, jednak przygotowania do manewru trwały dłużej, niż się spodziewałem. W tym czasie przyszła chmura i walnęło wiatrem.

- Zrzucanie żagla wymykało się spod kontroli; musiałem pójść do przodu, żeby pomóc załodze. I wtedy nastąpiła seria błędów, w wyniku której traciliśmy Code 0. Nie było szansy na wciągnięcie go do kokpitu, bo był już cały za burtą. Wydałem zatem komendę: "Puścić wszystkie szoty i fał!", żeby żagiel mógł swobodnie zostać w wodzie, a jacht płynąć dalej z normalną prędkością. Jednak wracając na swoją pozycję, miałem już okręcony szot wokół buta, czego nie zauważyłem. W ułamku sekundy, pociągnięty niesamowitą siłą, znalazłem się wśród wielkich fal. Jacht odpływał z dużą szybkością, zaś owinięty wokół mojej nogi szot powoli wyciągał się przez wszystkie bloczki zamocowane na pokładzie, paląc mój sztormiak, spodnie i skórę. Poczułem ogromny ból poniżej kolana i przez chwilę pomyślałem, że jeżeli na końcu liny jest węzeł, to nie przeleci ona przez bloki, a zatrzyma się gwałtownie. I po nodze. Myślałem gorączkowo, czym mógłbym ucisnąć udo i nie stracić zbyt dużo krwi. Sądziłem, że jest pozamiatane.

- Gdy wszystko dobrze się skończyło, doszedłem do wniosku, że jednak Bóg czuwa nade mną. Najwyraźniej uznał, że Jabłoński ma jeszcze coś do zrobienia na tej ziemi. Przydały się godziny pływania wpław przy dużej fali, co robiłem regularnie, mieszkając jeszcze w Walencji. Ta umiejętność pozwoliła mi zachować spokój i dopłynąć do jachtu, mimo że nie przyszło mi to łatwo. Dystans był spory, a nogą nie mogłem ruszać.

- Najgorsza jednak była świadomość, że to dopiero początek regat, po zakończeniu których czekało mnie wiele kolejnych. Obawiałem się, że konieczność wyleczenia nogi zmusi mnie do zrobienia sobie dłuższej przerwy. Na szczęście okazało się, że nadal mogę startować. (...)

A najpiękniejsze chwile w karierze?

- Nie da się ich zdefiniować, podać konkretnych przykładów. Wiele było takich chwil i wciąż się zdarzają. Małych i dużych zwycięstw, które niekoniecznie musiały znaleźć odzwierciedlenie na liście wyników. Wiadomo, że wszystkie zdobyte tytuły mistrza świata, Europy, Puchar Ameryki. Wiele ważnych zwycięstw w regatach na całym świecie: wygrany Admiral’s Cup, który okazał się przepustką do zawodowego żeglowania. To są piękne sukcesy. A już na pewno regaty o Srebrny Dzbanek, czyli America’s Cup, pozostaną w mojej pamięci jako szczególne i wyjątkowe chwile.

Kiedy oceniasz własne osiągnięcia z perspektywy wielu lat, w czym upatrujesz źródeł sukcesu? I przyczyn faktu, że jesteś wielką postacią w żeglarstwie? Talent? Praca? Szczęście?

- Szczęściu trzeba pomagać. No i z reguły sprzyja ono lepszym, lepiej przygotowanym. Uważam, że talent poparty ciężką pracą jest dobrym gwarantem sukcesu. W moim przypadku sporą rolę odegrał także element szczęścia. Kilka razy byłem we właściwym miejscu i w odpowiednim momencie. Mówię o tym, żeby podkreślić, że zawsze patrzyłem na swoją karierę strategicznie - na to, co robię, na to, jak chcę osiągnąć swoje sportowe cele.

- Starałem się pomóc szczęściu, losowi w znalezieniu tego właściwego miejsca i momentu. Patrząc na swoje osiągnięcia z perspektywy lat, myślę, że mi to nawet nieźle wyszło. Kierowcy rajdowi bardzo często mówią o szczęściu w sporcie motorowym. Twierdzą, że u nich to 25 procent sukcesu. W żeglarstwie jednak zredukowałbym tę wartość do pięciu, może nawet do dwóch procent.

À propos rajdowców. Jarek Kazberuk, kierowca ciężarówki na Dakarze, mówi, że marzy mu się udział w regatach Sydney - Hobart.

- To wspaniały, ale bardzo trudny wyścig. Życzę mu zrealizowania tego marzenia. Ważne, by jego zespół był doświadczony, a jacht dobrze przygotowany. W przeciwnym razie stopień ryzyka będzie bardzo wysoki. Tak jest w każdym niebezpiecznym sporcie. Sydney - Hobart da się porównać do Rajdu Dakar, może nie do całego, ale do jego najdłuższego i najtrudniejszego odcinka. Tam też może się dużo wydarzyć.

- Jeżeli jednak Jarek ma takie marzenie, to niech je spełnia. Uważam, że w życiu należy marzyć i starać się realizować swoje zamierzenia. Moim marzeniem był start w Pucharze Ameryki, choć w czasach przed moim wyjazdem do Niemiec było to marzenie ściętej głowy. Dopiero w połowie lat 90. rzecz nabrała realnych kształtów. W 1990 roku na regatach we Włoszech po raz pierwszy zobaczyłem ogromnie popularnego tam wówczas Paula Cayarda, wpływającego do portu na dużym jachcie. Prawdziwy bohater narodowy, sternik włoskiego teamu Azzurra, startującego w Pucharze Ameryki! Na parkingu stało jego porsche 911.

- To "spotkanie" wywarło na mnie piorunujące wrażenie, a zarazem uświadomiło mi jeszcze mocniej, że warto iść drogą, którą obrałem. Choć wtedy dopiero stawiałem pierwsze kroki na dużych jachtach, uczyłem się nowej sztuki żeglowania... Powoli wchodziłem w mój wymarzony świat.

A ten wymarzony świat to Puchar Ameryki...

- Puchar Ameryki był fantastycznym doświadczeniem. Niesamowita liczba testów i eksperymentów, bo te regaty to poligon doświadczalny. Bliski kontakt z najlepszą technologią i nowinkami w żeglarstwie sprawił, że bardzo wielu rzeczy się nauczyłem, wiele zrozumiałem. Obserwujesz i dostrzegasz niuanse. Zaczynasz pojmować lepiej, co trzeba zrobić, żeby żeglować szybciej. Zdobytą wiedzę przełożyłem na bojery. Stałem się zawodnikiem, który lata szybko niezależnie od warunków lodowych czy siły wiatru.

- Bez szybkości w bojerach nie zrobisz nic. Mimo że mam pięćdziesiątkę z okładem na karku, wciąż wygrywam. Mimo że przybył mi kolejny groźny rywal, moja starość (śmiech). Po każdym dniu ściągania liżę rany. Wydłuża się czas regeneracji. Po regatach potrzebuję kilku dni, żeby dojść do siebie. Bo bojery to bardzo intensywny i męczący sport; często zdarza się pięć albo więcej wyścigów w ciągu dnia. Jeden trwa około dwudziestu minut i w tym czasie cały czas trzeba być na pełnych obrotach. Wszystkie mięśnie są napięte, głowa pracuje, tak zwany radar jest włączony non stop. Zazwyczaj przebywamy na lodzie od rana do zmroku, co przy minusowych temperaturach kosztuje wiele energii, którą potem trzeba uzupełnić w szybkim tempie.

Naprawdę nie ma w twoim życiu czegoś, co ci nie wyszło? Chyba zacznę ci zazdrościć! (Śmiech).

- Wiele rzeczy się nie udało, ale przeważają te, które zakończyły się pozytywnie. Życie to nie nieustające pasmo sukcesów, jak mówią niektórzy. To... życie. Same sukcesy są wręcz niezdrowe. Kiedy człowiek jest na fali i wszystko mu wychodzi, usypia jego czujność. Uważa, że czegokolwiek się dotknie, zamieni w złoto. A potem coś się nie udaje i dramat gotowy. Ktoś taki budzi się z ręką w nocniku.

- Ja zorganizowałem sobie życie w taki sposób, że zawsze miałem "drugą nogę". Od prawie 30 lat jestem zawodowym sportowcem, ale starałem się też prowadzić biznes. Przecież w każdej chwili mogłem wypaść z żeglarskiego obiegu, coś mogło się wydarzyć z moim zdrowiem. To nie jest piłka nożna, nie wystarczy grać rok, dwa na najwyższym poziomie, żeby ustawić się na całe życie. Skala zarobków jest zupełnie inna. Na szczęście wykorzystałem dane mi szanse. Co jednak nie oznacza, że przyszło mi to lekko. Wiedziałem, że balansuję na cienkiej linie zawieszonej bardzo wysoko i że każdy upadek będzie bolesny. I że dosłownie może zakończyć moją karierę. Ale właśnie dlatego, aby zabezpieczyć byt, zawsze dbałem o alternatywne źródło dochodu. Dla komfortu psychicznego.

- Choć, oczywiście, nie wszystko wyszło tak, jakbym chciał. Nie zawsze byłem w stanie przypilnować interesu. Jest takie powiedzenie: "Kota nie ma w domu, myszy harcują". Na szczęście nie ucierpiała na tym moja sytuacja rodzinna.

Jak było z innymi dyscyplinami sportu? Uprawiałeś coś poza żeglarstwem lub uprawiasz nadal?

- Podczas regat czy zgrupowań często graliśmy w piłkę nożną. Ale był kłopot z poważnymi kontuzjami. Nie mogłem sobie pozwolić, żeby następnego dnia nie żeglować. Dlatego skreśliłem piłkę z mojego programu, choć inni w nią grywali. Grywałem też w siatkówkę, piłkę ręczną, tenisa. Lubię również badmintona, w przeciwieństwie do biegania, do którego za każdym razem się zmuszam i przeżywam katorgi psychiczne i fizyczne. Lubię jeździć na rowerze górskim. W Olszynie mamy wspaniałe trasy, uwielbiam te kręte i wąskie ścieżki wzdłuż Łyny; co za wspaniałe tereny i widoki! No i kiedyś dużo częściej trenowałem na siłowni. A zimą uwielbiam biegać na nartach, jeździć na łyżwach.

Piłka ręczna? To trudny sport.

- Uwielbiam oglądać mecze piłki ręcznej, podziwiam olbrzymią siłę, zwinność i niemal artyzm zawodników. Wiele lat temu graliśmy w nią w szkole podstawowej w Mikołajkach, a później w Mrągowie, na wychowaniu fizycznym i w SKS-ach. Braliśmy udział w licznych rozgrywkach międzyszkolnych, na które bardzo często jeździliśmy rowerami. Zdarzało się, że po wygranych meczach w sąsiednich wioskach musieliśmy bardzo szybko uciekać. Najwyraźniej nikt nie lubi przegrywać, ale żeby tak żegnać gości? (Śmiech).

- Swojemu bratu kiedyś niechcący złamałem rękę i nawet tego nie zauważyłem. On zresztą też. Hubert grał w obronie, ja strzelałem. Chyba miał kiepskie kości? (Śmiech).

Sporo musiałeś w swoim życiu latać. Lubisz to?

- Teraz podróżuję w ten sposób najczęściej, ale trochę trwało, zanim przyzwyczaiłem się do samolotów. Nauczyłem się nawet w nich wypoczywać i wielogodzinne podróże znoszę bardzo dobrze. Kiedyś poleciałem szybowcem z pilotem i muszę się przyznać, że było to szczególne przeżycie. Ale raczej nie zostanę fanem szybownictwa, choć w Olsztynie mamy mocną sekcję. Uwielbiam obserwować mistrzów wykonujących niesamowite ewolucje w powietrzu. Jest w tym coś magicznego i ekstremalnego, ale wiem, że to nie dla mnie. Szkoda! Mój błędnik zwariowałby na pewno.

- Często latam samolotami, ale to trzeba sobie poukładać w głowie. Żeby nie dopadały człowieka głupie myśli, obawa czy strach. Większości się wydaje, że to, co robimy na ziemi, dzieje się pod naszą kontrolą: prowadzimy samochody, jeździmy na rowerach, chodzimy na spacery. Pozornie panujemy nad wszystkim. A lot samolotem to oddanie siebie w ręce pilota, człowieka, którego nie znamy.

- Jestem jednak głęboko przekonany, że scenariusz naszego życia został napisany już wcześniej. I gdy wsiadam do samolotu, nie myślę, że może mi się przydarzyć coś złego. Podobnie mam przy jeździe samochodem i w każdej innej sytuacji. Wiem, że ktoś nade mną czuwa.

- Lubię latać większymi samolotami, bo one "płyną" spokojnie. Podobnie zresztą jak jachty. Ale małymi maszynami też latałem sporo. Własnym jetem zabrał mnie kiedyś właściciel Pinty, na której byłem sternikiem. Wyjątkowe doznanie; nigdy nie przypuszczałem, że będzie mi dane przeżyć coś podobnego. Dwóch pilotów, luksusowe fotele z delikatnej białej skóry, a w nich tylko Willi Ilbruck i ja. Lecieliśmy na regaty do Cowes, na południu Anglii. Scena jak z filmu. Podczas współpracy z Markiem Kwaśnickim latałem jego małą cessną, która wtedy spokojnie mogła wylądować na trawiastym lotnisku w Olsztynie. Teraz jest już tam asfaltowy pas startowy, umożliwiający starty i lądowania nawet większym samolotom.

- Z kolei tuż przed Pucharem Ameryki odbywał się cykl regat Louis Vuitton Cup. Żeglowaliśmy w Szwecji, w Malmoe, a następnego dnia po imprezie czekał mnie już pierwszy wyścig w Porto Cervo. Nie miałem szans tam dolecieć i zdążyć na czas, korzystając z usług regularnych linii lotniczych, zatem Claus Peter, właściciel pięknego jachtu Wally, przysłał po mnie swój szybki samolot. Są takie dziwne chwile w życiu, które dają sporo do myślenia, a ty próbujesz sobie odpowiedzieć na pytanie czy to sen, czy jawa. Podobnych podróży było więcej.

A co wtedy ze sprzętem?

- Jacht przybywa na miejsce regat dużo wcześniej, zazwyczaj drogą wodną. Do tego każdy team potrzebuje tak zwanego zaplecza technicznego, w którym mieszczą się żagle, liny, sprzęt naprawczy itd. Są to zazwyczaj kontenery bądź duże ciężarówki. To specyficzna logistyka, wymagająca świetnej organizacji i precyzyjnych przygotowań. Oczywiście, przedsięwzięciem kieruje cały sztab ludzi odpowiedzialnych za to konkretne zadanie. Kiedy przylatujemy, bierzemy się od razu za bezpośrednie przygotowanie jachtu do regat. Wszystko inne jest już na miejscu, gotowe do operacji.

Weźmy na przykład transport jachtu z Europy na wybrzeże Stanów Zjednoczonych. Jak to się odbywa?

- To zależy od jachtu. Czysto regatowe i mniejsze jednostki transportowane są na pokładach statków. Duże, powyżej sześćdziesięciu stóp, te przystosowane do długich wypraw morskich i oceanicznych, płyną zazwyczaj pod żaglami lub na silniku. Sprzęt przewożony jest w kontenerach statkami.

To chyba zabiera trochę czasu?

- Wszystko trzeba zaplanować bardzo dokładnie. Wyobraź sobie, kalendarz regat: najpierw Nowa Zelandia, potem Stany, a na końcu Europa. To wymaga doskonałej logistyki, ale dla żeglarzy to chleb powszedni. Z bojerami jest podobnie: transport kosztowny, sprzęt może ulec zniszczeniu, musi dotrzeć na czas. Dochodzą do tego formalności, deklaracje celne. Prowadząc różne projekty żeglarskie, bywałem odpowiedzialny również za logistykę. Aby rozpocząć rywalizację, trzeba wykonać ogrom roboty. Samo ściganie się to już wspaniała wisienka na torcie.

Fragment książki Karola Jabłońskiego i Wojciecha Zawioły "Czarodziej wiatru". Wydawnictwo Edipresse Książki. Premiera: lipiec 2016.

Skróty pochodzą od redakcji.


INTERIA.PL/materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy