Jaskółka uniosła mnie do lotu

- Na moje koncerty przychodzi babcia, z synem i wnuczką. Wnuczka zna "Spacer dziką plażą", a syn zna "Annę", bo ma żonę o tym imieniu. Jeszcze inny młody filozof pyta: O co chodzi w tej "Jaskółce"? Stan Borys, legenda polskiej muzyki w wywiadzie dla INTERIA.PL opowiada o swoim życiu, podróżach, 70. urodzinach i współczesnej muzyce.

Wojciech Krusiński: - Trzeciego września obchodzi pan swoje 70. urodziny, natomiast jubileuszowy koncert zaplanowany jest na 11 września w Lublinie. Dlaczego akurat tam?

Stan Borys: - Początki tego planu pojawiły się w Nowym Jorku. Spotkałem przyjaciela, który powiedział, że przyjeżdża do Lublina, z którego pochodzi, żeby zaprezentować swoją nową książkę i zaprosił mnie na to spotkanie. Podczas tej prezentacji miałem również okazję pokazać film o moim życiu "Wolność jak płomień", który zdobył już dwie nagrody w Hollywood . Przyszli na seans m.in. organizatorzy koncertów i złożyli mi propozycję.

Reklama

- Skoro moje miasto nie zaprosiło mnie - wybrałem Lublin. Wcześniej jeszcze obejrzałem najpiękniejsze miejsca Starówki. Gdy zobaczyłem ruiny kościoła farnego pw. św. Michała, a później dowiedziałem się, że w tym miejscu może być koncert, strasznie mi się to spodobało.

Urodziny zbiegają się również ze świętowaniem przez pana 50-lecia pracy artystycznej.

- Rzeczywiście, licząc moje początki w teatrze Rybałtów i Teatrze Poezji, to pięćdziesiątka pracy na scenie już minęła, ale obchodzę ją teraz. Zresztą rozciągnę chyba ten jubileusz na cały rok. Jeśli tylko będę zapraszany na koncerty, będzie to jubileusz całoroczny, myślę, że jest powód po temu. Długo mnie w kraju nie było. Następne urodziny połączone z pokazem filmu odbędą się 17 września podczas Festiwalu Sztuk w Żyrardowie.

- Przygotowujemy również wielki koncert w Warszawie, ale obecnie polityka dominuje i zabrała mi wszystkie terminy. Poczekam wiec. Termin został już raz przesunięty ze względu na wybory. Nie chcę konkurować z tego rodzaju polityką. Przegrałbym pewnie. Dlatego wrócimy do projektu później, po wyborach, bo myślę, że ten ciekawy okres - 70 lat życia, 50 lat na scenie - niech trwa co najmniej rok.

Nie zwalnia pan tempa...

- Zgadza się. Latem dałem parę koncertów, ale więcej było turniejów tenisowych i spotkań z przyjaciółmi. Ale nie narzekam na brak pracy.

Dużo pan podróżuje?

- Bardzo dużo, zarówno samochodem po Polsce, jak również po Ameryce. W tym roku byliśmy w 9 miastach prezentując ten nagrodzony film od Pacyfiku po Atlantyk. Średnio, co roku robię w Ameryce ponad 35 tysięcy mil. Często śmieszy mnie, jak niektórzy mówią, że tak daleko podróżują, bo od Przemyśla do Szczecina, albo że straszną odległość pokonali z Warszawy do Nowego Jorku. My pokonaliśmy w tym roku już prawie 35 tys. mil w samej Ameryce, bo Ania (partnerka Stana Borysa - przyp. red.) mieszka w Nowym Jorku, a ja w San Diego.

- Poza tym przez 30 lat mojego pobytu w Ameryce dorobiłem się wielu przyjaciół, którzy też pytają: "Kiedy do nas?" z filmem czy z koncertem. Ci ludzie tam są i pamiętają moje piosenki. W lipcu śpiewałem koncert - 1 godzina 15 minut - w parku Paderewskiego w Toronto na scenie plenerowej w temperaturze 43 stopnie C. Słońce waliło mi w oczy. To był świetny sprawdzian mojego organizmu. Mój lekarz się przestraszył.

W Polsce jest tak samo?

- W Polsce nie było mnie 30 lat i przychodzą na moje koncerty babcie, z dziećmi i wnukami. Wnuczka zna "Spacer dziką plażą", a syn zna "Annę", bo ma żonę o tym imieniu. Jeszcze inny młody filozof mówi: "O co chodzi w tej 'Jaskółce'?" bo nurtują go jej słowa i melodia. To piękne, że te piosenki mogły tyle lat przetrwać. Jednak nie jest ważna moja odpowiedź, lecz to, że słuchacza ten temat nurtuje.

Słowa "Jaskółki" dalej są aktualne?

- W PRL-u, chociaż autorem słów jest Kazimierz Szemioth, muzyki Janusz Kępski, musiałem stale tłumaczyć się, dlaczego kościół, dlaczego wolność i w ogóle o co wam chodzi w tej piosence. Walczyłem o jej istnienie z cenzurą przez dwa lata.

- Publiczność na szczęście zrozumiała to inaczej, lepiej niż ci, którzy żądali ode mnie tłumaczeń. Do tej pory mamy jednak ten sam problem, do tej pory jaskółka jest uwięziona. Jaskółka jako symbol wolności, jako metafora, jako dusza, jako człowiek, który nie może znaleźć wolności, bo dalej polityka niszczy wolność. A wszechobecny terroryzm ogarnął nas. Zawładnął nami strach O tym jest także film "Wolność jak płomień".

Posłuchaj piosenki "Jaskółka" wykonanej przez Stana Borysa na Festiwalu w Opolu w 1973 r.

Dokument o panu zdobył m.in. drugą nagrodę na hollywoodzkim festiwalu filmowym "Famewalk Films". Jak rozpoczęła się współpraca z reżyserką Iwoną Sadowską?

- Przypadek. W wielu ważnych historiach mojego życia są przypadki. Właściwie życie składa się z takich fantastycznych czasem, przypadków. Zapytała mnie pani reżyser: "Gdzie jest ta wolność, o której pan śpiewał tutaj w Polsce, a później w Ameryce, miał pan przestrzeń od Nowego Jorku po Los Angeles, prerie, pustynie, a później pan wrócił i pojechał pan w Bieszczady? To gdzie jest ta wolność, gdzie pan ją znalazł?". To mnie zastanowiło.

- Iwona Sadowska tak mnie zdenerwowała tymi pytaniami, że zacząłem udzielać wypowiedzi zgodnie z tym, co czułem. Ten film nie był w ogóle przygotowywany, żadne wymyślone sprawy. Ekipa jeździła za mną i kręciła koncert, dom, itp. Ten film jest czysty. szczery, prawdziwy bez puszenia się.

- To jest monolog - najtrudniejszy monolog mojego życia. Może niektóre słowa źle układałem stylistycznie, może niektóre myśli nie były do końca na wysokim filozoficznym poziomie.

- Jednak patrząc teraz z boku na ludzi, którzy oglądają ten film, myślę, że burzy to ich umysły. Mówią: "Podobnie myślałem". I to zarówno ci, którzy w Polsce widzieli film, jak również ci, którzy są tam, w Ameryce. Mówią: "Ja też tak czułem to, o czym ty mówiłeś, cały czas chciałem coś zrobić, coś powiedzieć, zbuntować się - a ty to robisz całe życie". To jest najpiękniejsza recenzja.

Czy film wyjdzie na DVD?

- Jest duże zainteresowanie. Myślę, że tak.

Skąd wziął się pomysł na tytuł filmu?

- To są moje słowa na początku filmu, nawet nie wiedziałem, że Iwona Sadowska je wybierze. To moja metafora i moja rzeczywistość - nasza wolność jest na długość płomienia, płomienia świecy. Jak świeca zgaśnie jest ciemność, a ciemność to brak wolności, według mnie. Kiedy medytuję, otwieram moją myśl, moją medytację, zapalając płomień w sobie. Kiedy zamykam moją myśl, gaśnie płomień. Ja płomień mam do tej pory. Ten płomień, który mnie popycha do życia, ten płomień, który rozpala mój ogień. Sam sobie worzę moją osobistą wolność i żaden system nie jest w stanie mi jej zabrać. Nauczyłem się tego przez lata.

- W poetach, w pisarzach, w sportowcach żarzy się taki ogień, na czas trwania wiersza, wyczynu sportowego - który sprawia, że czegoś pragną. W PRL-u ja tę wolność miałem tylko na czas trwania piosenki, a potem już się zaczynała cenzura - czy my tę piosenkę wytniemy, czy my te włosy obetniemy czy ten prorok jeszcze zaśpiewa... itp.

- To było dla mnie powodem strasznego przygnębienia. Bo jak władza może decydować o wizji malarza, kompozytora czy poety. Ale ja umiałem pokazać swój bunt i powstrzymać się przed ekstremalnym ruchem. Aż do czasu mojego wyjazdu. Mój wyjazd był wyrazem mojej artystycznej ekspresji. Nie będę stawał czołem przed rozpędzonym czołgiem tak, jak działo się to w historii naszego kraju. Jaskółka uniosła mnie do lotu.

Postanowił pan wyjechać w 1975 roku. Przemyślana decyzja czy przypadek?

- Tylko władzom, które wydawały mi paszport, skłamałem i powiedziałem, że jadę na dwa lata. Miałem nauczyć się reżyserii musicali amerykańskich, ale ja od początku wiedziałem, że jadę na stałe. Zakończyłem wszelkie sprawy i zamknąłem drzwi za tym wszystkim, co w reżimie decyduje o wolności osobistej człowieka, nie mówiąc o wolności artystycznej. Byłem wychowany w buntowniczej rodzinie. Trudne jest życie artysty, który nie chce ubrać garniturku i krawatu niebieskiego, i koszulki wyliniałej. Wyjeżdżałem na festiwale zagraniczne, wygrywałem Olimpiady piosenki w Atenach i nikt mnie nie znał, a wszyscy mi gratulowali mojego głosu, moich piosenek. Ale męczyło mnie to, że muszę prosić o pozwolenie na wyjazd jakiegoś oficera wojska polskiego w Pagarcie w dziale paszportowym, który szantażował mnie i sprawdzał co robię.

Więc wybrał pan Amerykę.

- To było spełnienie mojego marzenia młodzieńczego. Zawsze chciałem zetknąć się z tą potęgą. Chciałem zobaczyć ten ogrom, znaleźć się tam i przekonać do siebie i nauczyć się swoich reakcji na otaczającą mnie biedę i bogactwo. Niech ja decyduje o sobie sam. Niech się zagubię i zobaczę, czy potrafię się odnaleźć. Ja chciałem nauczyć się Ameryki.

Jaki miał pan pomysł na siebie?

- Nie miałem pomysłu. Ale miałem szczęście do ludzi. Po 2 tygodniach zacząłem śpiewać w polskim klubie. Śpiewanie nocami w nocnych klubach to najlepszy warsztat, jaki mogłem zdobyć. Spotkałem przecież dziesiątki muzyków, którzy uciekali z Polski z tych samych powodów co ja albo z powodów ekonomicznych. W tych klubach była fajna żywa muzyka. Amerykanie przychodzili nas słuchać i łączyliśmy się z tymi muzykami później. Muzyka nas łączyła.

- Ameryka to największy zbiór muzyki różnej z całego świata i najlepszy wzór muzyki w ogóle i największy szacunek do niej. A jej różnorodność znajdujemy później u naśladowców różnych stylów w Polsce, Rosji, Francji, a nawet krajach drugiego czy trzeciego świata. Czy to jazz, blues, rock , pop czy też hip-hop i rap.

- Tam to powstało i cieszę się, że - jakby powiedzieć - na moich oczach to powstawało. A teraz tu przyjeżdżam i oglądam te same programy, które tam oglądałem - czy to taneczne czy muzyczne i widzę wszędzie niedouczonych i bardzo śmiesznych i napuszonych jurorów. A najbardziej śmieszy mnie fakt, że na festiwalach piosenki polskiej śpiewa się po angielsku. Opowiedziałem o tym moim kolegom amerykańskim i też ich to śmieszyło.

"Anna" w wykonaniu Stana Borysa na Festiwalu w Opolu w 1991 roku:

Jak Ameryka pana przyjęła?

- Ameryka nie przejmuje się takimi emigrantami, ale nie lekceważy ich. Trzeba poznać język, dostosować się i stać się obywatelem, mieć jakieś prawa. Wtedy można mówić o jakiejś tożsamości. Niemniej, Ameryka to kraj składający się z ponad 200 nacji. I wie o tym, ze każdy ma prawo być równy. Byłem w tym tyglu amerykańskim i bardzo mi to odpowiadało. Uczyłem się właściwej demokracji. Ja jestem ogólnie zdyscyplinowanym facetem, toteż nie miałem problemów z regulacją praw i zasad. Tak jest i koniec.

Szybko przestał pan być zwykłym turystą?

- Ja od początku nie byłem turystą. Denerwowało mnie to, jak niektórzy chcieli zmieniać Amerykę na wzorce polskie. Zawsze wtedy radziłem im powrót.

Oprócz śpiewania, pracował pan w radiu, następnie założył własne.

- Zawsze chciałem być radiowcem. W młodym wieku, kiedy byłem recytatorem zacząłem pracować w radiu w Rzeszowie, gdzie czytałem wiersze poetów - w taki sposób poznałem Bogdana Loebla. Najbardziej ciekawiło mnie to, że w moim radiu tam, nie ma nikogo do pomocy. Jest tylko inżynier, który puszcza mnie w eter, a ja wszystko muszę robić sam, także nagrywać reklamy. Ludzie wspominają mój program nadal... Myślę, że moje radio było fajne.

Dużo pan teraz słucha radia? Jak ocenia pan współczesne piosenki?

- Bardzo dużo jeżdżę po Polsce i słucham radia. Słyszę najczęściej to, czego słuchałem 20 lat temu w Ameryce. I to na pięciu stacjach po kolei. Czasem widzę brak sensu i estetyki. Czasami widzę także, że muzyka jest tylko przerywnikiem pomiędzy reklamami. Reklamy są za długie.

- W radiu najbardziej śmieszy mnie to, że nie Polacy są właścicielami radia. Dlatego trzeba grać muzykę taką, jaką każą. Zawsze mówię, że nigdy w Ameryce nikt nie słyszy polskich piosenek. W Polsce te proporcje są ogromne na naszą niekorzyść. Nie mówiąc o tym, że ogólnie takie bluzganie, jakie często słyszę w rapie czy hip-hopie po angielsku, to nawet wstydziłbym się to przetłumaczyć. A tutaj leci to w biały dzień.

- Parę dni temu usłyszałem koncert w studiu Agnieszki Osieckiej... Biedna Agnieszka pewnie w grobie się przewraca. Jęczy jakaś panienka - "kobieta rakieta, kobieta pistolet, z wydepilowanym kroczem". I powtarza: "lubię w moich ustach smak słowa fuck" (chodzi o utwór "Kobiety pistolety" Marii Peszek - red.). A ja nie lubię fucków na antenie, ani w piosence. Ale już powiedzieli mi, że "tutaj trza być cool". A..... może jestem staromodny?

Pan nie chce go wymawiać?

- Nie, nie chcę mówić słowa "fuck", bo godzi to w moją inteligencję i poczucie estetyki, bo uczyłem się literatury polskiej i pięknego języka polskiego i nie chcę go zachwaścić. W dalszym ciągu są poeci, którzy nie używają bluzgów, a istnieją i piszą. Uważam, że w teatrze też jest to niepotrzebne, bo to świątynia sztuki, a nie rynsztok.

- Musi być jakaś boskość w sztuce i również w piosenkach. Na scenę nie powinno się wskakiwać z byle czym, na scenę trzeba zapracować, zasłużyć. Mieć talent. Poza tym - niech pan mi wierzy - ja nie mam telewizora. Oglądam tylko, kiedy jadę na koncert i śpię w hotelu, ale jak oglądam niektóre programy w telewizji, to nie ma jednej piosenki, w której nie byłoby trzęsienia dupą i seksu.

- To nudne. U mnie to jest tak, że zboczenie nie może być sztuką, bo to jest zwyrodnienie, a wtedy to trzeba do lekarza, do psychologa, a nie do telewizji. Zobaczyłem w telewizji reklamę, że "nie będę mieć seksu, dopóki nie założę konta bankowego". Kto tu zgłupiał? Bank? Czy nas ten bank uważa za idiotów? Ludzie, o co tu chodzi, w którą stronę my idziemy? (śmiech)

Mimo to na pana koncerty wciąż przychodzi mnóstwo ludzi.

- Wierzę, że są ludzie, którzy byli wychowani tak samo jak ja, czyli na jakichś wartościach. Naśladownictwo Ameryki, które u nas jest tak powszechne, idzie w złym kierunku i może sprawić, że kiedyś wszystko stanie się zwykłym pyłem, który w deszczu stanie się błotem, w którym wszyscy będziemy się mazać. Nie sądzę, żeby to dobrze świadczyło o człowieku, o społeczeństwie i o kraju.

- Na moich koncertach są ludzie, którzy chcą coś przeżyć. A nie ci, co chcą umpa umpa bum cyk cyk.

A jak świadczy to o artystach?

- W tej chwili myślę, że logika niektórych twórców tekstów, które są grane w radiu, ogólnie mówi wiele o tępocie umysłowej tych, którzy je piszą, o daleko posuniętej megalomanii i niewiedzy. Są w nich błędy językowe i gramatyczne. Nie wiem, czy powinniśmy wprowadzić cenzurę, ale ktoś na pewno powinien powiedzieć takim autorom, że robią błędy. Sito jest dobre do przesiewania ziarna, żeby oddzielić plewy od ziarna, powinno takie sito być w sztuce, w muzyce i tekstach. Żeby nie robić z ludzi głupków, że coś jest dobre, kiedy naprawdę to jest totalny kit.

Jak pan uczył się angielskiego?

- Dopiero kiedy znalazłem się tam. Mam dobre ucho, dobrze mi szło. Kiedyś robiłem taki eksperyment żeby sprawdzić samego siebie. Wziąłem moją ulubioną książkę "Catcher in the Rye", bo miałem ją po polsku i po angielsku. A na osobnej kartce pisałem to, co przeczytałem i sprawdzałem z tłumaczeniem po polsku. Była to świetna lekcja. Ale przecież tłumaczenie też zależy od wiedzy i inteligencji tłumaczącego. Dosłowność nie zawsze pasuje, trzeba znać niuanse danego języka. Trzeba znać też mentalność danego kraju, by móc coś przetłumaczyć..

Nikt nie zwracał uwagi na pana akcent?

- Amerykanie uwielbiają akcent. Jest go tyle tam, co u nas. Górale, Ślązacy i inni. W Ameryce też trudno zrozumieć południowca. Inaczej mówi się w Nowym Jorku, a inaczej w Kalifornii. A poza tym Schwarzenegger, Banderas i inni aktorzy udowodnili, że mając akcent również można zrobić karierę. Nie należy się wykręcać tym, że ktoś nie zrobił kariery ze względu na akcent.

Irytują pana amerykanizmy w języku polskim?

- Strasznie, bo to jest zatracenie języka polskiego. Drażnią mnie wszystkie słowa, które są w mediach, a już pisanie ich fonetycznie doprowadza mnie do szału. Nie po to uczyłem się tego języka, żeby teraz go kaleczyć. To używanie angielskich słów i wsadzanie ich wszędzie ogołaca język polski.

Jak do tego doszło, że po 30 latach wrócił pan do Polski?

- W 1997 roku w Teatrze Muzycznym w Gdyni zagrałem główną rolę w "Les Miserables", wtedy byłem w kraju najdłużej od czasu wyjazdu do Ameryki, bo aż chyba 6 tygodni. Nie czułem się dobrze.

- Proszę pamiętać, że w moim pierwszym planie ja nigdy nie przypuszczałem, że wrócę do Polski. Nikt nie przypuszczał, że to wszystko runie i wrócimy do normalności. Dopiero w 2003 roku pojawiły się takie myśli. Ale mój brat Marek z San Diego i wielu innych braci - bo mam ich więcej w Ameryce (są to bracia duchowi) - zaczęli mnie wręcz wypychać coraz mocniej do Polski. Mieszkałem wówczas w Las Vegas i było mi tam dobrze. Zaczynałem wrastać w tę pustynię, pogodziłem się ze słońcem i z tym upałem czterdziestostopniowym.

- Spakowałem się w 3 miesiące i od stycznia 2004 roku organizowałem się w Polsce. Zacząłem brać udział w turniejach tenisowych artystów, zacząłem koncertować, zwołałem muzyków - grupę muzyczną, z którą koncertuje do dziś i nazwałem ich "Imię Jego 44".

Często zmieniał pan miejsce zamieszkania i w Stanach Zjednoczonych, i w Kanadzie.

- To podstawa życia w Ameryce. Miałem apartamenty i domy. W Stanach miejsca zamieszkania zmienia się często , podyktowane jest to zmianą pracy, dobrą sprzedażą domu lub rozwodami (śmiech), ale również było to spełnieniem mojego włóczęgowskiego stylu życia. Uwielbiałem się przenosić i na nowo coś urządzać. Mieszkałem w stylu English basement i w jednym z najpiękniejszych budynków w Chicago na 50-tym piętrze, więc iglica Pałacu Kultury mnie nie zaskoczy. A teraz kiedy przylatuję zimą, biegam i medytuje w kanionach wokół San Diego.

- Napisałem kiedyś taką piosenkę "Woła mnie dal". I to jest część mojej treści życia. Lubię też przepastną, piękną , tajemniczą przestrzeń Bieszczadów.

Więc w końcu przeniósł się pan do Puszczy Kampinowskiej...

- To miejsce docelowe, obecnie mieszkam na jej obrzeżach. Ale nasza podróż zaczyna się w końcu stycznia i trwa do Wielkanocy. Jadę razem z Anią do Nowego Jorku, gdzie mieszka. Następnie do San Diego, gdzie jest moje gniazdo jaskółki. A stamtąd dalej, tam gdzie koncert.

W 2005 roku pozwał pan rapera Peję za wykorzystanie w utworze "Głucha noc" przerobionego fragmentu pana piosenki "Chmurami zatańczy sen" z 1974 roku. 1 września, po wielu latach sądowego sporu, podpisał pan z nim ugodę. Jak udało się ją wypracować?

- To praca mojego adwokata i jego mecenasów, a w końcu czas płynie i leczy rany. Ryszard Andrzejewski "Peja" ujął mnie swoją szczerością na ostatniej rozprawie. Widziałem go po raz pierwszy w maju, gdzie przed Wysokim Sądem powiedział, że wiedział o tym, że to mój głos i moje słowa i że inni z nim związani ludzie nie dopełnili swoich obowiązków z legalizacją tego, co on zrobił, czyli podpisaniem na płycie mojego nazwiska. A przypuszczam, chodziło również o nie włączenie mnie do partycypowania w zyskach, bo o to chyba najbardziej chodzi. Jeżeli to był mój glos i moje słowa należało za to zapłacić. Bo ja z tego też żyję , to jest mój chleb.

Uważa pan, że przeprosiny Peji i jego oświadczenie, w którym stwierdza, że wykorzystanie tak dużego fragmentu utworu powinno nastąpić za zgodą twórcy wpłynie w jakimś stopniu na zasady panujące na polskim rynku muzycznym?

- Na pewno tak. Będzie to kamień milowy, od którego zacznie się nowa procedura rozpatrywania takich incydentów. A na pewno zwróci to uwagę na szacunek do cudzej własności. W tym przypadku własności intelektualnej jaką jest mój tekst i własności osobistej, jaką jest mój glos.

Ugoda z Peją nie kończy jednak całej sprawy. Nadal jest pan w sporze z wydawcą płyty i jej dystrybutorem. Kiedy spodziewa się pan rozstrzygnięcia?

- Ryszard Andrzejewski "Peja" zakończył ze mną spory podpisując ugodę, według której dochodzimy do pewnych porozumień. Teraz pozostanie rozstrzygnięcie sporu dotyczącego wydawcy i dystrybutora czyli tych, którzy za plecami artystów dokonują podziału zysków. Z tym zawsze były i są problemy. W Ameryce było wielu bardzo znanych i wielkich artystów, którzy byli ofiarami oszustw przez menedżerów, dystrybutorów i wytwornie płytowe.

- Z Peją spór został zakończony polubownie, wedle hasła "Muzyka łączy pokolenia", a co będzie dalej, to zobaczymy. Cieszę się, że Ryszard zrobił taki gest na moje urodziny. Będę uznawał to za pozytywny prezent.

Gdyby miał pan wskazać jakiś przełom w pana życiu, co by to było?

- Ten przełom zaczyna się teraz, 3 września od moich 70-tych urodzin. I niech opatrzność nade mną czuwa.

Wojciech Krusiński

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Polskie Linie Lotnicze LOT | muzyka
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy