Jan Kościuszko: Nie dzielimy ludzi na lepszy i gorszy sort

Jan Kościuszko na Rynku w Krakowie /Marek Lasyk /East News
Reklama

Wigilia dla Bezdomnych i Potrzebujących na krakowskim Rynku Głównym znów zakończyła się sukcesem, ale z czego tu się cieszyć, skoro tyle osób chodzi głodnych? - Wolałbym uśmiechniętych ludzi poczęstować kawą i ciastem niż bić rekordy wydanych pierogów - mówi restaurator Jan Kościuszko, organizator corocznych spotkań świątecznych dla ubogich.

Dariusz Jaroń, Interia: Po raz kolejny przygotowaliście wigilię dla tysięcy bezdomnych. Trudno nie docenić tej pomocy, ale pan pewnie by się ucieszył, gdyby na Rynek przychodziło coraz mniej osób?

Jan Kościuszko: - Media mnie zawsze naciskają, żebym powiedział, ile wydaliśmy pierogów. Czy było 100 tysięcy, czy może 150 tysięcy? Czy padł kolejny rekord? Dla mnie to są smutne rekordy, wolałbym rzeczywiście, żeby ta tendencja szła w drugą stronę. Chciałbym, żeby przyszli sami uśmiechnięci ludzie, a my moglibyśmy ich poczęstować kawą i ciastem. Natomiast po 21 latach działalności nie waham się tego powiedzieć, że rozmiar biedy i nędzy w Polsce jest wszechpotężny. Nie możemy zaprzestać tej akcji. Bezdomni odchodząc od stołu już pytali mnie czy w przyszłym roku spotkamy się w tym samym miejscu.

Reklama

Czyli te osoby nie mają nawet nadziei na to, że kolejne święta będą rodzinne, tylko już wiedzą, że wrócą do Krakowa?

- Nie chciałbym zagłębiać się w aspekty psychologiczno-socjologiczne bezdomności, bo na ten temat napisano wiele książek i naukowych publikacji. Część z tych ludzi jest bezdomna z wyboru, a część z przymusu czy okoliczności, które ich spotkały. Rozmawiałem z panem z tytułem docenta. Studiował dwa kierunki: filozofię i prawo. Od 15 lat jest bezdomny, bo tak wybrał. Dlaczego? Nie wiem. Może to kwestia realizacji wolności czy znalezienia własnego miejsca na Ziemi. Są też oczywiście ludzie, którzy nie mają innego wyjścia, a do bezdomności doprowadziły ich alkoholizm, choroby, patologia w rodzinie. Oni nie mają gdzie się podziać, dlatego żyją w tak strasznych warunkach.

Domyślam się, że coroczne spotkania z bezdomnymi wiele pana kosztują. Uodpornił się pan po latach na ludzką biedę?

- Co roku sobie mówię: będę to traktował jako standard obowiązkowy. Ale tak się nie da. Każda twarz jest inna, każda z nich to inna historia.

Którąś z tych wielu tysięcy pan zapamiętał?

- Chyba dwie wigilie temu przyszła pani i, kolokwialnie rzecz ujmując, nie mogła się dopchać do miejsca, w którym były wydawane paczki świąteczne. Ludzie kłębili się po paczki, a ta pani tylko stała. Zauważyłem ją i zaprosiłem do środka. Dostała paczkę. Powiedziała, że po raz pierwszy od czterech lat pójdzie do domu, w którym nota bene nie mieszka, i zrobi z tych podarunków prezenty na święta dla swoich wnuków.

Na wigilię przychodzą też dzieci.

- Zanim opanowaliśmy system paczek, rozdawaliśmy te wszystkie dobra z koszy. Mój syn podszedł do mnie i powiedział, że mały chłopiec zjada pomarańcze oczyma, ale nie ma najmniejszych szans, żeby się dostać do kosza z owocami. Michał się nim zaopiekował. Przyprowadził go do nas, zrobił mu dużą paczkę, a następnie pracownik ochrony odprowadził go na ul. Szewską. Wcześniej chwilę porozmawialiśmy. Nie był sierotą, nie był też bezdomny. Rodzina żyła w skrajnej biedzie i patologii, ojciec częściej coś z domu wynosił niż do niego przyniósł. Takich historii jest wiele. Są też ludzie, którzy przychodzą, żeby coś dostać. Robiono mi zarzuty, że rozdajemy jedzenie nawet lepiej ubranym osobom. To nieuniknione. W tłumie zdarzą się takie przypadki jak symboliczna chytra baba z Radomia.

Jak weryfikować czy danej osoby rzeczywiście nie stać na ciepły posiłek i paczkę?

- My się w Boga bawić nie będziemy. Nie jesteśmy od tego, żeby podczas wigilii dzielić ludzi na lepszy i gorszy sort, co jest dość modnym wyrażeniem ostatnio. Jesteśmy natomiast od tego, żeby przygotować stół, który ludzi łączy, a nie dzieli, a następnie po jednej stronie dać tych, którzy mogą i chcą udzielić pomocy, a po drugiej potrzebujących. Zostawiam to w ich wewnętrznym rozrachunku, czy oni uważają, że powinni tam być.

Czy są uczciwi?

- Tak. Bywają przypadki, kompletna mikroskala, że te paczki są potem sprzedawane. Słyszałem o dwójce lekko pijanych panów, którzy pod pomnikiem Adama Mickiewicza próbowali wymienić paczkę na przysłowiowego dychacza, bo brakowało im do czegoś, co im akurat było bardziej potrzebne.

Drugi rok z rzędu poza jedzeniem i namiastką świąt na potrzebujących czekała też pomoc medyczna.

- W zeszłym roku byłem tak bardzo zaaferowany jubileuszem 20-lecia, że dopiero teraz mogłem zobaczyć i przekonać się, jak bardzo ci lekarze byli na Rynku potrzebni. Był wielki namiot, właściwie szpital polowy, a w nim prawie wszyscy podstawowi lekarze: kardiolog miał do dyspozycji sprzęt do EKG, byli stomatolodzy, lekarze ogólni badali ciśnienie i cukier, co jest o tyle ważne, że 50 proc. cukrzyków w pewnym wieku pojęcia nie ma, że choruje i brnie w swoją przypadłość. Bałem się rok temu, że to może się nie udać, bo bezdomni są nieśmiali, trzeba było ich zachęcać, przypominać z głośników, że taka pomoc na nich czeka. W niedzielę zainteresowanie było wielkie. Żartobliwie nawet powiedziałem, że mamy krótsze kolejki niż do NFZ-u, no i wszyscy u nas zostaną przyjęci.

Ilu lekarzy pracowało w niedzielę w Krakowie?

- Było z nami 50 specjalistów ze Związku Kawalerów Maltańskich. Dr Bartłomiej Guzik mówił, że chętnych na wolontariat było tak wielu, że musieli wywiesić kartkę z informacją o zakończeniu zapisów. Podobnie było z wydawaniem paczek i jedzenia. Wolontariusze wymieniali się w ciągu dnia, tylu było chętnych.

Jak długo trwa przygotowanie wigilii dla tysięcy osób?

- Około trzech miesięcy. W naszych firmach pracowała nad tym - pośrednio lub nie - jakaś setka ludzi. Zakup produktów, przygotowanie jedzenia, mrożenie pierogów, potem gotowanie... Strasznie intensywny okres. Robili to z potrzeby serca. Nawet ludzie, którzy już z nami nie pracują, bo założyli własne firmy, albo się przenieśli do innego miasta, przychodzą i chcą pomóc. Bardzo duży odzew jest też na apel o pomoc ze strony krakowian. Przynoszą kawy, herbaty, makarony, konserwy. Te wszystkie dary są potem rozdawane na ich oczach potrzebującym.

Transparentność jest kluczem do powodzenia pańskiego przedsięwzięcia?

- Każda prowadzona przeze mnie firma świadczyła pewne charytatywne gesty. A to sfinansowaliśmy komuś operację, a to kupowaliśmy leki ubogim lub łożyliśmy na różnego typu fundacje. Któregoś dnia powiedziałem zaprzyjaźnionemu lekarzowi, że przyszedł do mnie jego pacjent. Przyniósł receptę na bardzo drogie leki, a ja dałem mu na nie pieniądze. Kolega załamał ręce i mówi, że od kolejnej osoby słyszy to samo, a ten rzekomy pacjent podrabia pieczątki i wyłudza pieniądze. Zapaliła mi się wtedy czerwona lampka. W dodatku przeanalizowałem sobie, że pieniądze, które wpłacamy do wielu fundacji trafiają tylko w 70 proc. do potrzebujących. Nie chcę nikomu zarzucać złej woli, są na ten temat opracowania, że administracja, organizacja biur i pomocy pochłaniają niekiedy nawet 30 proc. środków. Wymyśliłem wtedy akcję, która jest najbardziej transparentna.

Stół z darczyńcami i potrzebującymi?

- Tak. I rozdawanie pomocy na oczach innych. Nasi partnerzy wspomagają nas tylko i wyłącznie rzeczowo. Nie przyjmujemy nawet złotówki. Chcemy być wolni od pieniędzy i rozliczeń, wszystko finansujemy sami, kupujemy składniki do wszystkich dań, z otwartymi rękami przyjmujemy natomiast pomoc rzeczową. W niedzielę w Krakowie po raz kolejny wydano 10 tys. smażonych karpi z gospodarstwa w Dolinie Będkowskiej. Sami się do nas zgłosili. To jedyny wyjątek, kiedy wpuszczamy na Rynek obcą firmę produkującą żywność. Resztę przygotowujemy sami.

Trzeba specjalnie namawiać duże firmy do współpracy?

- Wręcz przeciwnie. Na długo przed akcją pytamy czy zechcą w niej uczestniczyć. Kiedy spóźniamy się z zapytaniem, przedstawiciele firm sami dzwonią i pytają czy będzie wigilia, bo chcą się godnie przygotować. W tym roku wspólnymi siłami wydaliśmy ponad 50 tys. porcji jedzenia i około 18-20 tys. bardzo bogatych paczek. Korzystając z okazji chciałbym podziękować naszym partnerom, czyli Wawelowi, Biedronce, firmie Zasada, Gospodarstwu Rybackiemu Dolina Będkowska i firmie ABC, która od dwóch dekad bezpłatnie dostarcza nam jednorazowych talerzy i sztućców. A tych kompletów corocznie potrzebujemy ok. 60-70 tys. To by było kolosalne obciążenie finansowe.

Myślał pan przez te lata o tym, żeby kolejnej wigilii mogło nie być?

- Wie pan, marzenia to ja mogę mieć różne. Jak będziemy żyli w dostatku i dobrobycie, a Polska będzie krainą mlekiem i miodem płynącą, to będziemy mogli poczęstować kawą i ciastem ludzi, którzy akurat nie mają ochoty mieszkać w domu. Ale tak nie jest. Ludzie, którzy przychodzą na Rynek, muszą otrzymać pomoc. Nie chodzi tylko o ten dzień, o ciepły posiłek i paczkę, tylko o fenomen socjologiczny. Przyjeżdżają, nieraz z odległych zakątków Polski, bo wiedzą, że tutaj nie zostaną odrzuceni, że są akceptowani, a duża grupa ludzi o nich myśli. Pewnie, że czasem są nerwy, przepychanki, ale to nie do uniknięcia jest. Bardzo nam sprzyjają władze miasta. Przecież na krakowskim Rynku nie wolno robić tego typu imprez, ale nasze wydarzenie ma szczególną rangę. Bardzo sprawnie idzie wydawanie wszelkich zezwoleń.

Inne władze są równie przychylne?

- Bardzo dobre wrażenie wywarł na mnie abp. Marek Jędraszewski, metropolita krakowski. Okazał się ciepłym i pozytywnym człowiekiem, co stoi w kontrze z tym, co o nim mówiono. Jego spotkanie z biednymi było bardzo uduchowione. Żeby była jasność, wierzę w Boga, ale mam inne sposoby na rozmowę z nim. Kiedy byłem młodszy, wsiadałem na motor i jechałem do lasu, gdzie mogłem to zrobić bez pomoc pośrednika. To nie moja bajka, ale widziałem, ile to spotkanie znaczyło dla potrzebujących. Nie robił tego od niechcenia, nie machnął dwa razy kadziłem i sobie nie poszedł, tylko się zaangażował. Od początku bardzo dobrze przyjął całą inicjatywę. Chciałby, żeby podobnych akcji było więcej.

To tak jak pan...

- Tak, zawsze sobie życzyłem, żeby ktoś podjął się organizacji wigilii w innych miastach. I od dwóch lat to się dzieje, chociażby w Skawinie czy Tarnowie, ale potrzeba było na to 20 lat. Kiedyś przyjechał do mnie rzecznik praw obywatelskich, świętej pamięci dr Janusz Kochanowski. Absolutnie nie byliśmy z tej samej bajki politycznej, ale tak po ludzku się zaprzyjaźniliśmy. Zapytał, czy mógłbym przyjechać do Warszawy z kimś z logistyki, bo on zaprosił tamtejszych restauratorów, żeby wzorem Krakowa zrobić w stolicy wigilię dla potrzebujących. Zgodziłem się i przyjechałem. Rzecznik był człowiekiem z poczuciem humoru, wziął mnie pod rękę i mówi: "Panie Janie, pan jest żywym zaprzeczeniem skąpstwa krakowian, o którym tyle się mówi. Pan ma gest! A teraz pokażę panu, jak gremialnie odpowiedzieli na mój apel restauratorzy warszawscy". Otworzył drzwi do wielkiej sali, a tam długi stół, 40 filiżanek, 40 ciastek i... ani jednej osoby.

Nikt nie przyszedł?

- Tak mi się go żal zrobiło. Powiedziałem, że w sobotę zrobimy wigilię w Warszawie, a w niedzielę w Krakowie. Na premierową wigilię przyszło w Warszawie 15 tys. osób. Po wszystkim pojechaliśmy w śnieżycy do Krakowa, żeby być na 7:00 rano na miejscu i zdążyć na czas z przygotowaniami. Niemiła historia wiąże się ze staraniami o lokalizację warszawskiej wigilii. Zwróciliśmy się do prezydent miasta, pani Hanny Gronkiewicz-Waltz o pozwolenie na jednodniową imprezę na placu obok Pałacu Kultury i Nauki. W odpowiedzi przyszło stanowcze "nie". Pytaliśmy jeszcze o 3-4 miejsca, ratusz za każdym razem odmawiał. Dr Kochanowski w końcu załatwił miejsce z jedną z parafii na Starym Mieście. Dla mnie wigilia zawsze jest apolityczna, a w Warszawie robiono nam kontrę tylko dlatego, że po drugiej stronie był RPO z innej opcji politycznej. To nie było ładne. Przestałem wtedy lubić panią Gronkiewicz-Waltz, co nie znaczy, że zmieniłem przekonania.

Wigilia na Rynku to też pokazanie nam wszystkim, że dodatkowe nakrycie na stole nie powinno być wyłącznie pustym symbolem, że warto te nasze serducha otworzyć szerzej...

- Każdy z nas ma w swoim otoczeniu - w rodzinie, na osiedlu bądź w sąsiedztwie - osoby potrzebujące. Nie trzeba czekać na wigilię, żeby zaoferować im swoją pomoc. Trzeba się dzielić. Chociażby jedzeniem, którego wielu z nas kupuje tak dużo, że nie jest w stanie go potem przejeść i wyrzuca.

Rozmawiał: Dariusz Jaroń

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy