Jacek Walkiewicz - jego słowa zmieniają życie Polaków

Dlaczego życiowa stabilizacja może okazać się dla nas groźna? Czy zmieniając słownictwo możemy na lepsze zmienić nasze życie? Dlaczego boimy się spełniać marzenia? Jak osiągnąć pełną moc życia? Między innymi na te pytania odpowiada jeden z najpopularniejszych mówców motywacyjnych w Polsce Jacek Walkiewicz.

Prowadzi pan wykłady, podczas których zachęca ludzi do spełniania marzeń. W dodatku jeszcze panu za to płacą. Niezła praca...

Jacek Walkiewicz: - Marzenia są tylko elementem nośnym moich wykładów i dosyć łatwo wpadającym w ucho. Tak naprawdę opowiadam o czymś, co nazywam "drogą życia". Mówię innym, jak ja ją przechodziłem, kogo na niej poznałem i jakie były tego konsekwencje.

Wielkie marzenia dla ludzi pracujących, w miarę zamożnych, są dziś czymś odświętnym, jak kiedyś czymś odświętnym były pomarańcze. Dzieje się tak, bo te osoby mogą sobie kupić prawie wszystko, więc marzenia tracą na swojej wartości i wyjątkowości. Niektórzy w ogóle nie mają marzeń, tylko konkretne cele do zrealizowania. Dobra materialne stały się chlebem powszednim, czymś zupełnie naturalnym, co można natychmiast nabyć wykonując jeden szybki przelew. Dlatego warto szukać również mniej materialnych marzeń z kategorii - co byśmy chcieli robić, czego doświadczać, kim byśmy chcieli się stać. 

Natomiast dla osób mniej zamożnych, czy żyjących w niedostatku, marzenia są czymś, co w pewnym sensie trzyma ich przy życiu i pozwala z nadzieją patrzeć w przyszłość. Aczkolwiek należy zaznaczyć, że marzenia nie są niezbędne do życia. Ważna jest umiejętność życia w teraźniejszości. Tu i teraz.

Reklama

Jest pan jednym z najpopularniejszych mówców motywacyjnych w Polsce, ale zanim jeszcze zaczął pan prowadzić wykłady, to trochę się pan w życiu miotał. Jest pan przecież niedoszłym weterynarzem...

- W życiu każdego człowieka jest taki okres, kiedy szuka się odpowiedzi na pytanie - co robić, czym się zająć, czemu się poświęcić. Miałem zostać lekarzem, ale nie chciało mi się uczyć fizyki, którą oprócz biologii i chemii trzeba było zdawać na egzaminie. Wpadłem na pomysł, że nauczę się tylko i wyłącznie biologii i chemii i będę aplikował na... weterynarię. Dostałem się. Problem polegał na tym, iż na drugim roku studiów odkryłem, że to jednak nie moja bajka. Dzięki zbiegowi okoliczności, co opisuję w swojej książce, spotkałem kogoś, kto zainspirował mnie w autobusie i dlatego zostałem psychologiem. Wystarczyła jedna chwila, żeby ta osoba z autobusu przestawiła zwrotnicę w mojej głowie na zupełnie inne tory. Wtedy też odkryłem, jak wielka jest siła słowa i jak paroma zdaniami można zmienić swoje lub czyjeś życie.

W późniejszym okresie spotkałem Tomka Warmusa, który natchnął mnie swoimi wykładami. W konsekwencji zająłem się szkoleniami. Przez wiele lat prowadziłem klasyczne warsztaty, gdzie się siedzi i odgrywa różne scenki. Jednak kilka lat temu odkryłem, że to strata czasu. Uświadomiłem sobie, że nie jestem typowym trenerem z krwi i kości. Zamiast kogoś uczyć, wolę inspirować i opowiadać.

Zyskał pan ogromną popularność dzięki wykładowi zamieszczonemu w Internecie. Film ma prawie 900 tysięcy wyświetleń.

- Ten filmik ma dla mnie dwie wartości. Pierwszą jest to, że moja księgarnia - bez mojej świadomej intencji - została rozreklamowana, co od razu odczułem na własnej skórze. Druga wartość to fakt, iż nie muszę dziś tłumaczyć ludziom, na czym polega bycie mówcą. Jeszcze trzy lata temu trudno było przekonać kogokolwiek, że warto wydać pieniądze na taki wykład i że może on pomóc wielu osobom.

Na wspomnianym wykładzie powiedział pan "Jeśli kiedyś będziecie mieli poczucie, że straciliście zaufanie do siebie, napiszcie mi e-mail". W swojej książce również podał pan swój adres skrzynki elektronicznej. Domyślam się, że szybko się ona zapchała...

- Na moim wystąpieniu było sto osób i to do nich adresowałem swoje słowa. Nie sądziłem, że wykład obejrzy w Internecie tak dużo ludzi, którzy zechcą do mnie napisać. Ostatnio z przerażeniem odkryłem, że mam jeszcze nieprzeczytane wiadomości z listopada.

Niektórzy piszą do mnie ot tak sobie, żeby tylko napisać, ale zdarzają się również maile bardzo dramatyczne, na które staram się odpisywać od razu. Zastrzegam jednak, że chociaż z wykształcenia jestem psychologiem, to nie prowadzę terapii on-line.

Kto najczęściej do pana pisze i z jakimi problemami?

- Ludzie w moim wieku, którzy dziękują mi za to, że uświadomiłem ich, iż nie warto przejmować się pierdołami i nigdy nie jest za późno na robienie tego, co się lubi. Drugą grupą są ludzie w przedziale wiekowym 17-30 lat, z mocnym akcentem na 22, 23, 24 lata. Są to osoby, które kończą właśnie studia i zaczynają karierę zawodową. Ich problem polega na tym, że stracili do siebie zaufanie i nie są pewni, czy dokonali w swoim życiu dobrych wyborów. 

W pamięci utkwiła mi historia pewnego chłopaka, który sam buduje gitary i bardzo fascynuje się tym zajęciem. Jest dobry w tym, co robi i chciałby, żeby jego hobby stało się jego pracą. Sęk w tym, że rodzice pragną czegoś innego - mianowicie widzą swojego syna na studiach bodajże prawniczych...

Kiedyś dostałem wiadomość z tytułem "Jak Pana wykład zrujnował mi życie". Napisała go kobieta, którą zostawił mąż, bo po obejrzeniu tego wspomnianego wykładu postanowił realizować swoje marzenia... Jak widać słowa można różnie interpretować. Kiedy mówię "Idź i sięgnij po to teraz", to nie oznacza to, by osoba marząca o rowerze, zabrała go komuś z podwórka.

Otrzymuję także wiadomości od bardzo młodych ludzi, którzy wchodzą w konflikty z rodzicami. Jest to dla mnie dosyć niekomfortowe, więc w takich przypadkach wykazuję się neutralnością i zazwyczaj staram się im pokazać różne perspektywy. Zachęcam ich, by rozmawiali ze swoimi rodzicami, co niewątpliwie nie jest łatwe. Nigdy nie serwuję gotowej odpowiedzi. Muszę ważyć słowa, bo każdy powinien decydować o sobie. Dzielę się swoim doświadczeniem i przekazuję informacje, co zrobiłem będąc kiedyś w podobnej sytuacji i jakie poniosłem konsekwencje tej decyzji.

Mam wrażenie, że większość tych ludzi rozbija się o ścianę z napisem "brak cierpliwości". Zmierzam do tego, że mają oni jakieś cele - przeczytać książkę "Jak zostać milionerem", pójść na szkolenie motywacyjne itp. Przez pewien czas nakręcają się na wielkie życiowe zmiany, które niebawem mają nadejść i nagle schodzi z nich powietrze. Brakuje im cierpliwości. Ja na realizację swojego marzenia czekałem ponad 20 lat. 

Niektórzy budzą się rano, idą do pracy i plują szefowi w twarz w imię spełniania swoich marzeń i bycia wolnym człowiekiem. Po miesiącu okazuje się, że jednak nie o to chyba chodziło. Co wtedy?

- Znam takie przypadki. Dla jednych jest to gwóźdź do trumny, dla drugich okazuje się najlepszą decyzją w życiu, bo po roku przysyłają mi kolejnego maila i piszą w nim, że wreszcie poczuli smak życia, zyskali duchowo i finansowo. Mój wykład na YouTubie nie przekazuje rewolucyjnych treści, ale jak widać słowa mają olbrzymią moc i często ludzie chcą usłyszeć od innych to, co gdzieś w nich samych głęboko siedzi.

Pan w swoim wykładzie mówi, że podczas spełnienia swojego marzenia poczuł ogromną pustkę. Dlaczego?

- Pustkę w rozumieniu braku chęci podjęcia konkretnej decyzji, braku wypowiedzenia słów: biorę go, kupuję, jest mój! To uczucie pewnego rodzaju depresji, choć ciężko to opisać w słowach. Mam takie wrażenie, że walczenie o wolność sprawia nam większą przyjemność niż korzystanie z niej. Cały czas uczymy się hedonizmu, bo jak mawiał mój mistrz: obfitość to stan umysłu a nie portfela.

Kamper był dla mnie zawsze marzeniem abstrakcyjnym. Dwadzieścia lat temu taki samochód kosztował ogromne pieniądze, których przecież przeciętny Polak nigdy na oczy nie widział. I kiedy wreszcie po tych dwudziestu latach nadszedł ten dzień, w którym miałem możliwość nabyć czteroletniego kampera, to poczułem, że nie jestem przygotowany na spełnienie tego marzenia. Bałem się wyjść poza standard, poza codzienność, nie wiedziałem, czy wypada kupić używany samochód za sto tysięcy złotych. W takiej chwili ma się różne myśli. Czy warto? Czy się opłaca? Miałem wyrzuty sumienia. To był dylemat człowieka, który niestety nie został wychowany w duchu "jeśli o tym marzysz, to zrób to teraz!".

Powtórzę się, ale naprawdę wielką rolę odgrywają osoby z naszego otoczenia. Bo gdyby wtedy moja żona powiedziała "Jacek zwariowałeś?! Chcesz wydać tyle pieniędzy na samochód, który przez jedenaście miesięcy będzie stał nieużywany w garażu?!", to pewnie dziś nadal bym o nim tylko marzył. Jednak wtedy żona powiedziała coś zupełnie innego: "Jacek ty zawsze mówiłeś o tym, że marzenia są po to, aby je realizować, więc kup tego kampera, bo nie będziesz wiedział, jak to jest mieć kampera". Kupiłem...

Kamper jest dla mnie symbolem zmian w moim życiu i w świecie, w którym żyję. Dwadzieścia lat temu na wakacjach wystawiając głowę z namiotu podziwiałem te piękne samochody na niemieckich tablicach rejestracyjnych i dostawałem wypieków na policzkach. Dziś już nie muszę.

Jest pan przeciwnikiem życiowej stabilizacji. Dlaczego?

- Stabilizacja jest o tyle niebezpieczna, że potrafi bardo zamulić. Ponadto stabilizacja ma wiele wspólnego z tak zwaną "filozofią biedy". Kiedy byłem małym chłopcem ciocia napisała mi w pamiętniku:

"Jacusiu nie płacz, gdy cierpisz, nie załamuj dłoni, Idź poprzez życie wytrwale,
Polakiem jesteś a Polak na Ziemi ma kochać i cierpieć stale"

Mam wrażenie, że ten wierszyk definiuje nasze podejście do życia. Mamy poczucie winy w spełnianiu swojego życia. U nas poświęcanie ważniejsze jest od zaangażowania. A przecież zaangażowanie jest tam, gdzie mówimy "chcę". Natomiast poświęcenie to "muszę".

Hamuje nas lęk przed przyszłością, wyrzuty sumienia, niepewność, czy wypada coś zrobić. Zbyt często w kluczowym momencie zadajemy sobie pytania: a co powiedzą inni, a może szkoda tyle wydawać, a co jeśli jutro się coś wydarzy i zostanę bez kasy, może lepiej kupić coś bardziej praktycznego, co przyda się moim dzieciom a później wnukom? To jest ten dyskomfort, który mówi nam, że nie robimy właściwie, bo może kiedyś przyjdą gorsze czasy. Ta słynna "czarna godzina", na którą Polacy zbierają całe życie jest nieznana na świecie. Inni mają "happy hour", my mamy "czarną godzinę".

Czy naprawdę stabilizacja jest taka zła? Przecież stabilizacja w jakiejkolwiek postaci - czy to własnego mieszkania, odłożonej gotówki czy też poukładanego życia, daje poczucie bezpieczeństwa. A skoro czujemy się bezpiecznie, to mamy "czystą" głowę i możemy skupić swoją energię właśnie na spełnianiu marzeń...

- Nigdy w życiu nie ma takiej komfortowej sytuacji, że wszystko jest super i nie trzeba się o nic więcej martwić. Stabilizację rozumiem jako wewnętrzne przekonanie - taki stan ducha, że dam radę. Być może mam nieco inną optykę niż większość Polaków, bo mieszkałem w kilku miejscach. Gdyby dziś żona powiedziała do mnie: sprzedajmy mieszkanie i zamieszkajmy w Sopocie, to jest duże prawdopodobieństwo, że tak właśnie by się stało. Moje życie jest tam, gdzie jest moje serce i moja miłość. Nawet gdybyśmy w wieku dwudziestu kilku lat mieli mieszkanie bez kredytu, to jednak zawsze będą jakieś ograniczenia. Nagle okazuje się, że jednak marzenia muszą poczekać, bo przecież urodziły nam się dzieci. Kiedy one podrosną, to muszą skończyć szkołę, więc nie należy teraz poświęcać się realizacji swoich marzeń i tak dalej...

Takich sytuacji, by nie powiedzieć wymówek, jest w życiu mnóstwo. I kiedy wieku 60 lat ockniemy się i stwierdzimy, że teraz to już nic nie stoi na przeszkodzie, by spełniać marzenia, to okazuje się, że postrzeganie świata w wieku 60 lat jest inne niż mając tych lat 20 i tak na dobrą sprawę to my już wcale nie marzymy, by zrobić coś, co nosiliśmy w sobie kilkanaście czy kilkadziesiąt lat wcześniej.

Być może to nasze podejście wynika z kultury i tradycji, do której jesteśmy bardzo przywiązani. To słynne "zbudować dom, posadzić drzewo, spłodzić syna"...               

Obawiam się, że to brak wewnętrznego poczucia spokoju wynikającego z zaufania. Czy nie warto jednak pobawić się trochę życiem, kiedy mamy jeszcze możliwość, by to zrobić? Przecież zbieranie nowych doświadczeń może okazać się czymś fascynującym, o czym będziemy mogli z dumą opowiadać wnukom.

Nowe zawsze płynie z zewnątrz. Przenosimy się do innego miasta, poznajemy nowych ludzi, otwierają się nowe perspektywy, podejmujemy nowe decyzje, zmieniamy sposób myślenia, poszerzamy horyzonty. Zaś stabilizacja mimo wszystko nas zatrzymuje. To tak jakbyśmy zaczynali budować na początek niewielkie tamy, które mają coś ograniczyć. Nie zdajemy sobie sprawy z tego, ze następnie to wszystko zarasta nawykami.  Przy samym brzegu robi się miękko i wszystko stoi. A skoro stoi, to robi się bagno. I tak bywa z naszym życiem.

Na szczęście jest mało możliwe, by przez życie przejść stabilnie. Zawsze jest coś, co ludzi wyrzuca na zewnątrz, zmusza do podjęcia nowych, odważnych decyzji. To świetnie widać w dramatycznych chwilach naszego życia, kiedy mamy namiastkę tej stabilizacji w postaci ukochanej osoby, dzieci, fajnej pracy i domu, i nagle to wszystko tracimy...

Zatem trzymam się tej wersji, że stabilizacja rozumiana jako zaufanie do siebie jest ok. Natomiast stabilizacja jako źródło bezpieczeństwa pochodzącego z zewnątrz - czyli chociażby konta w banku, lokaty, mieszkania itp. potrafi runąć w jednej chwili i na dobrą sprawę jest kruchą konstrukcją.

Czy spotkał pan kiedyś osobę, która powiedziała: "Panie Walkiewicz - fajnie się pana słucha, przyjemnie się czyta to, co pan napisał w książce, ale po tej chwili wzniosłości i bujania w obłokach,  ja i tak obudzę się jutro w szarej rzeczywistości  wszystko wróci do normy, smutnej normy"?

- Oczywiście, że tak. Dlatego moja książka zaczyna się od fragmentu, że z prawdą jest jak z dupą - każdy ma swoją. Tam gdzie ja jestem - ta prawda wygląda właśnie tak, jak ją opisuję i przekazuję. Przychodzą do mnie ludzie i mówią: "Jacek, faktycznie jest tak, jak mówisz. Dopiero teraz to zauważyłem". Ale są i tacy, którzy polemizują, co przecież nie ma sensu. A nie ma dlatego, ponieważ zawsze podkreślam, iż mówię to wszystko patrząc tylko i wyłącznie ze swojej własnej perspektywy. Dziś wygląda ona tak, jutro może wyglądać zupełnie inaczej. W książce "Pełna MOC życia" piszę, że największą wartością jest zdrowie. Od tamtego momentu minęły cztery lata. Dziś uważam inaczej. Teraz twierdzę, że największą wartością jest poczucie sensu w życiu. Być może za cztery lata się spotkamy i powiem panu, że już to poczucie sensu nie jest dla mnie najważniejsze. Ale jeśli tak powiem, to będzie oznaczało, że jestem już na innym etapie swojego życia i inaczej na nie patrzę.

W swojej książce próbuje pan również przekonać czytelnika, że zmieniając swoje słownictwo, może zmienić swoje życie. To takie proste?

- Ja ze swojego codziennego języka wyeliminowałem słowo "muszę". Wolę mówić "chcę" lub "nie chcę". Czasami brzmi to agresywnie, bo kiedy żona pyta mnie:

- Czy możesz naprawić szafkę?

Ja: Nie

Żona: Dlaczego?

Ja: Bo teraz nie chcę

Żona: Ale jak to?!

Ja: Normalnie... nie chcę, bo robię teraz coś innego.

Dla wielu ludzi taka asertywność jest wręcz nie do przyjęcia. Natomiast Amerykanie oddychają asertywnością. Ich nikt tego nie uczy, mają to w powietrzu. U nas trzeba robić tygodniowe kursy, żeby nauczyć ludzi mówienia nie.

Piszę o tym w książce i mówię na wykładzie: słowo "udało się" jest słowem sugerującym przypadek. Sportowiec, który zdobył złoty medal, nie powinien mówić "udało mi się zdobyć złoto". To nic innego, jak zdejmowanie z siebie odpowiedzialności za sukces, ale również za porażkę. Te dwa słowa "udało się" i "nie udało się" są używane przez nas nagminnie. W życiu trzeba być uważnym i świadomym. Człowiek świadomy używa słów świadomie.

Ludzie działają podobnie jak komputery. Jeśli zaprogramujemy się odpowiednim językiem, to naprawdę będzie nam w życiu łatwiej. Spróbujmy wstać rano, otworzyć okno i pomimo mrozu i śniegu powiedzieć: "życie jest piękne" zamiast "no nie, znowu będę musiał skrobać szyby". To naprawdę jest wykonalne.

Zatem jak osiągnąć pełną moc życia?

- Często ludzie pytają mnie: jak znaleźć motywację i zmienić swoje życie? Odpowiadam im, że przez 12 miesięcy pisałem książkę, w której na prawie 400 stronach zawarłem odpowiedź.

Ale wracając do pana pytania... rzekłbym, że ważna jest harmonia - takie "i to i to". W życiu zarówno istotna jest praca jak i marzenia, rodzina i przyjaciele, czas szaleństw i czas wyciszenia itd. Ważne jest także zaangażowanie. Skoczek narciarski nie może lecieć sobie na pół etatu. Jeśli chce uzyskać dobry wynik, to musi się zaangażować w to, co robi od momentu odbicia się od belki. Trzeba jednak pamiętać, że w naszym wysiłku musi przyjść też chwila przeznaczona na remanent.

Kolejną wartością jest właśnie trud i wysiłek. Nasze życie nie zmieni się od przekartkowania książki na temat motywacji czy marzeń. To byłoby zbyt proste. Pojęcie "trudzić się" jest dziś mało popularne. Startując w maratonie nie możemy "trochę sobie przebiec", bo takim razie po co w ogóle startować? Trzeba być odpowiednio przygotowanym, ale należy pamiętać, że na przygotowanie musimy poświęcić odpowiednio dużo czasu.

Żeby osiągnąć pełną moc życia, musimy tak jak komputery - systematycznie się aktualizować. Często bywa tak, że pomimo posiadania nowoczesnych narzędzi do "zarządzania życiem", w głowie nadal zainstalowany jest Windows 95, a my dziwimy się, że system ciągle się zawiesza. Ludzie wtedy mówią, że nic im się nie chce, że nic ich nie cieszy, że stracili sens życia i mają poczucie "zawieszenia się" w tym całym marazmie. Ale jeśli komputer nam się zawiesi, to wystarczy go zresetować. To samo powinniśmy robić z naszymi głowami i podejściem do życia.

Rozmawiał

Łukasz Piątek


INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: motywacja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy