Dlaczego celebryci nie mają się świetnie?

- Każda gwiazda stara się zawsze uśmiechać do kamery. Jednak nie da się udawać zbyt długo. Plotkarskie portale i tabloidy wezmą cię na celownik, gdy tylko pojawi się jakiś fałsz czy sprzeczność - o różnicach miedzy artystą a celebrytą opowiada Leszek Możdżer, pianista.

Marek Łuszczyna: Docenia Pan swój taboret?

Leszek Możdżer: Który?

Odrapany. W kuchni.

Bardzo go doceniam. Lubię go i uważam, że to ważne.

Chodzi o stały punkt odniesienia? O zabezpieczenie przed utratą kontaktu z rzeczywistością?

To często przywoływane przeze mnie powiedzenie ze stołkiem ma symbolizować umiejętność zachowania właściwych proporcji w momencie, w którym łatwo o ich zaburzenie. Kiedy zacząłem pojawiać się na okładkach kolorowych czasopism, zamieszkałem razem z grupą starych przyjaciół. Aby chronić życiową równowagę, nie stracić orientacji. Tam, gdzie mieszkaliśmy, były akurat same odrapane taborety.

Reklama

Przestraszył się Pan siebie?

Raczej bałem się o siebie. Nagle wokół mnie pojawiło się sporo dziwnych ludzi, pochlebców, którzy usiłowali załatwić coś za moim pośrednictwem; chciałem się przed nimi ochronić.

A swoich reakcji się Pan nie obawiał?

Kiedy, siedząc w domu, po raz pierwszy usłyszałem własne nazwisko w radiowej Trójce, w moim organizmie zaczęło dziać się coś niesamowitego, trudno to opisać. Leżałem na łóżku i czułem, że moje ciało jest od stóp do głów sparaliżowane. Umysł miałem wypełniony poczuciem absurdu, całkowitej nierzeczywistości. To było doświadczenie narkotyczne, nie znam mechanizmu tego doznania, ale bardzo wyraźnie odczułem? chyba inicjację, wejście w magiczny nurt sukcesu. Miałem tak jeszcze raz, tuż po pierwszym koncercie w Carnegie Hall.

Może tak smakuje spełnienie marzeń.

Być może. Bo ja całe życie marzyłem, żeby być znanym muzykiem.

Ale taboret?

Doceniam, doceniam. Panuję nad swoją próżnością. Życie punktuje mnie kopniakami, nie daje mi zapomnieć o tym, że jestem tylko człowiekiem, żyjącym w społeczeństwie, które dalekie jest od doskonałości.

A ja pamiętam taki film dokumentalny Sylwestra Latkowskiego "PUB 700". Jest w nim pokazane, jak dzień po występie ktoś Pana podpuszcza: "Leszek, entuzjastyczna recenzja w gazecie, leć kupić". I Pan leci i kupuje 5 egzemplarzy, a później stoi rozczarowany nad gazetą i mówi: "Nie napisali, mam za swoje, lekcja pokory". Dał się Pan nabrać?

Ale to nie było tak, że nie znalazłem w środku ani słowa, bo dałem się zrobić na prosty numer. Wtedy chodziło o to, że nie napisali nic na temat samej muzyki - trans opery "Sen nocy letniej", nad którą pracowałem przez rok i okupiłem tę pracę wieloma wyrzeczeniami.

W gazecie były fotografie aktorów, poświęcono sprawie sporo miejsca, ale nie zamieszczono ani słowa o muzyce. To, co dla mnie było najistotniejsze, zostało całkowicie pominięte - to mnie wtedy rozczarowało. Brak analizy.

Więc mają rację ci, którzy mówią, że jak na artystę nie jest Pan próżny.

Artyści bywają tak samo próżni, jak wszyscy inni ludzie. Profesja nie ma znaczenia.

Nie wierzę.

Różnicę stanowi tylko fakt, że artyści zazwyczaj występują dla licznej publiczności.

A to mało? Właśnie dzięki sukcesowi przed publicznością potrafią zaspokoić swoją próżność, która, wedle jednej z teorii, jest domeną ludzi niespełnionych.

Kiepska teoria. Słowo "próżność" jest ekwiwalentne ze słowem "pustka". Tę pustkę trzeba wypełnić, stąd potrzeba nieustannego poklasku, która wynika z przekonania o własnej bezwartościowości.

Tej dziury, w której jest tyle bólu i beznadziei, nie zapełni żaden sukces.

A fikcyjny, złudny? Bycie celebrytą na przykład.

Tym bardziej nie.

Powiedział Pan kiedyś, że na samym wizerunku nie da się zbudować poczucia własnej wartości, że prędzej czy później musi się to wszystko roztrzaskać. Chyba raczej później, bo celebryci mają się świetnie.

A skąd pan to wie? Każda gwiazda stara się zawsze uśmiechać do kamery. Jednak nie da się udawać zbyt długo. Plotkarskie portale i tabloidy wezmą cię na celownik, gdy tylko pojawi się jakiś fałsz czy sprzeczność. Jeżeli za wizerunkiem nie stoi jakaś głębsza, prawdziwa wartość, to prędzej czy później oznacza to kłopoty.

Podobno można, kreując jakieś fakty medialne, sprzedać więcej płyt. Ja tego jeszcze nie próbowałem. Może to jest błąd. Ostatnio siedzieliśmy ze znajomymi przy wódce i wymyślaliśmy medialne prowokacje, które mogłyby spowodować pozytywny ferment wokół mnie, co miałoby przełożenie na sprzedaż. Ale było to na zasadzie towarzyskiej zabawy.

Bo z mediami żartów nie ma.

Media to żywioł, którego nie da się opanować. A im więcej osiągnie dany artysta, tym ponętniejszym jest kąskiem dla dziennikarzy. Cóż to za słodycz, napisać druzgocącą krytykę kogoś, kto dużo osiągnął! Kiedyś rozmawiałem w klubie z dziennikarką, która narzekała, że bardzo nie podoba jej się miejscowy didżej. Skonstatowała jednak, że nie opłaca jej się napisać na jego temat miażdżącej krytyki, bo jest "zbyt mało znany".

Ale przecież dba Pan o swój wizerunek, kokietuje nim media. Biały garnitur, kucyk, sesja fotograficzna w futerale wiolonczeli.

Nie pracuję nad nim, nie dbam, nie cyzeluję, nie myślę o nim godzinami, nie daję twarzy do reklam, choć miewam propozycje. Wyjątkiem było napisanie muzyki do reklamy makaronu (śmiech).

Utwór się jednak nie spodobał i nie zdecydowano się go wykorzystać. Podsumowując: uważam, że nie można oszukać świata wizerunkiem. Jeżeli nic za nim nie stoi, oszustwo zwróci się przeciw oszukującemu.

O najnowszym projekcie Leszka Możdżera przeczytasz tutaj

Ale artysta musi mieć wyrazisty, czasem nawet przegięty wizerunek sceniczny, nie ma w tym nic złego. A Pan tak mówi, jakby chciał, żeby nikt absolutnie nie pomyślał, że Możdżer to tylko biały gajer i modne okulary.

Po prostu zwracam uwagę na to, że forma musi być wtórna wobec treści, która jest najważniejsza. Trzeba mieć tego świadomość, żeby się nie pogubić; trzeba pamiętać, że sukces medialny jest zrobiony z papieru (bierze w palce plik gazet) i prawdziwego szczęścia dać nie może. Kiedy się osiągnie rozgłos, za rogiem czeka mnóstwo niebezpieczeństw, nieuczciwi ludzie, alkohol, narkotyki.

Czasem odnoszę wrażenie, że jestem zbyt wrażliwy dla tego świata. Nie potrafię akceptować go takiego, jakim jest, pełnego przemocy i oszustw (nagle przerywa).

Bo szczęście to?

Ojej, nie wiem, budowanie go to proces. Ja się co chwila gubię, już, już wydaje mi się, że złapałem byka za rogi, a za moment okazuje się, że była to iluzja szczęścia, że pozostaje tylko poczucie dezorientacji.

Nie wiem, jak osiągnąć szczęście, istnieją różne techniki. Nie wszystkie są jednak bezpieczne, bo istnieje jeszcze świat demonów, które tylko czekają, żeby wleźć w ludzkie życie. Ostatnio zorientowałem się, że jedną z podstawowych umiejętności, które dają poczucie szczęścia, jest umiejętność mówienia "nie".

A wiara?

Wiara tak. Jak najbardziej.

Ona w Panu ewoluuje?

Jak w każdym.

Najpierw rewolucję wywołał Tymon Tymański, który zaprosił Pana do trójmiejskiego legendarnego zespołu "Miłość". Miał Pan 19 lat, był miłym chłopcem z katolickiej rodziny, a on na koncertach śpiewał o wszystkich formach wyuzdanego seksu.

Tak było, a potem powolutku, powolutku zacząłem dochodzić do wniosku, że religia katolicka to nie cały duchowy świat. Zacząłem szukać. Niestety zabrnąłem w niebezpieczne rejony, nikomu tego nie życzę.

"Byłbym już ostrożniejszy w wieszaniu krzyża na ścianie". Tak Pan mówił o katolicyzmie.

Po moich najświeższych życiowych doświadczeniach najchętniej powiesiłbym krzyż w każdym pomieszczeniu, w którym przebywam. Zaskakująco potężną pomoc otrzymałem właśnie od księdza katolickiego, który uświadomił mi, że trzeba bardzo uważać na to, jaką energię wpuszcza się do swojego życia.

Z Tymonem i "Miłością" doświadczył Pan pierwszej popularności w życiu?

Tymon był przewodnikiem naszego stada i o "Miłości" faktycznie zaczęło być głośno.

Więc szybko, choć w lekko wykoślawionym zwierciadle stało się tak, jak Panu przepowiedziała wykładowczyni na Akademii Muzycznej: "Panie Leszku, jeśli będzie pan dużo ćwiczył, może pan sporo znaczyć na wybrzeżu".

Tak. Wyznaczyła mi tę wąską perspektywę z życzliwości, płynącej z dobrego serca. Chciała być miła i motywująca. Wtedy stało się dla mnie jasne, że nie będę grał muzyki klasycznej.

I zazwyczaj Pan nie gra. Hip-hop Pan na przykład gra z zespołem Grammatik.

To była jednorazowa przygoda, nagrałem ten utwór na prośbę Jacka Szumlasa, który wraz z Sylwestrem Latkowskim współprodukował film "Blokersi". Kocham muzykę i pragnę jej na wszystkie możliwe sposoby.

Podobno Leszek Możdżer, grając muzykę, wpada w twórcze zapamiętanie. Mówi Pan, że wtedy kierują nim emocje oraz intuicja, rzadziej wystudiowanie i wyrachowana, nabyta umiejętność. Bywa Pan w transie?

Wcale nie (odwraca się nagle od fortepianu po 5 minutach spontanicznego grania w garderobie Filharmonii Narodowej. Wstaje, uśmiecha się). W jakim transie?

Leszek Możdżer to najwybitniejszy polski pianista jazzowy. Wziął udział w nagraniu przeszło 100 płyt. Oprócz jazzu gra muzykę klasyczną, rock, hip hop oraz komponuje dla teatru i filmu. Jako pianista grał m.in. z Tomaszem Stańko, Archie Sheppem, Patem Metheny'm, Billym Harperem, Joe Lovano, Lesterem Bowie, Davidem Gilmourem. Ostatnio z gitarzystą Philem Manzanerą, perkusistą Charlesem Haywardem i grającym na basie Yaronem Stavim przygotowali płytę "Firebird VII ". Można ich będzie usłyszeć na żywo podczas czerwcowej trasy: Wrocław - 04.06, Poznań - 05.06, Warszawa - 06.06 i Sopot - 07.06.

O najnowszym projekcie Leszka Możdżera przeczytasz tutaj

Essence
Dowiedz się więcej na temat: fałszerstwo | kamery | pianista
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy