DJ Adamus: Sprzedaję tylko własne pasje

Pierwszy biznes otworzyłem wraz z bratem w piątej klasie podstawówki. Był nielegalny i przetrwał jeden dzień. Wykorzystaliśmy tylne drzwi do naszego domu i zorganizowaliśmy kasyno dla dzieci - wspomina Adam Jaworski, czyli DJ Adamus. Kolejne interesy, które rozkręcał też nie były do końca legalne, a on jeszcze nie był nawet pełnoletni...

Przeczytaj fragment książki "Historia złego chłopca - świadomość, szczęście, pasja" Adama Jaworskiego (DJ Adamusa) i Piotra Witwickiego:

Pierwszy biznes otworzyłem wraz z bratem w piątej klasie podstawówki. Był nielegalny i przetrwał jeden dzień. Wykorzystaliśmy tylne drzwi do naszego domu i zorganizowaliśmy kasyno dla dzieci. Mieliśmy ruletkę, ale można też było zagrać w karty. Grało się na małe, choć prawdziwe pieniądze. Tego samego dnia wieczorem o wszystkim dowiedzieli się rodzice. Mieliśmy przechlapane. Od tego momentu sprzedaję już tylko własne pasje.

Reklama

Moim prawdziwym podwórkiem stało się targowisko. Rodzice zajmowali się handlem i zapisali mnie do szkoły blisko ich pracy. Po szkole wszystkie dzieci wracały do domu, a ja szedłem na targ. Szybko zacząłem kombinować, jak zdobyć jakieś pieniądze. Tata miał kontakty z cinkciarzami, więc jako chłopak z siódmej klasy znałem czarnorynkowe ceny dolara i marki. Tak toczyło się życie na moim "streecie".

Nienawiść kluczem do sukcesu

W podstawówce byłem zajarany grami komputerowymi i kombinowałem, jak można na tym zarobić. Ojciec zamówił mi coś na kształt korepetycji i wziąłem się za handel. Nie było to jednak takie proste. By sprzedawać, trzeba było mieć dostęp do nowości, a te były tylko w dużych miastach. Byłem za młody, by samemu tam jeździć, i musiałem na to wszystko znaleźć własny patent. Kluczem okazała się nienawiść.

Na giełdzie komputerowej w Opolu było dwóch gości. Jeden przywoził w sobotę gry z Wrocławia, a drugi z Krakowa. Obydwaj stanowili dla siebie jedyną konkurencję i byli ze sobą na stopie wojennej. Dlatego brałem w niedzielę nowości od jednego i wymieniałem z drugim. Z nowościami od drugiego szedłem do pierwszego. Jako pośrednik między nimi stałem się trzecim potentatem. Oczywiście gdyby tylko się dogadali, to mogliby mnie wyeliminować, ale wzajemna nienawiść była silniejsza. W ten sposób, będąc dzieckiem, byłem w stanie wyrobić przeciętną pensję na jednej giełdzie komputerowej. W tym czasie wziąłem się też za hodowlę rybek akwariowych. Choć nie byłem znawcą tematu, to odkryłem, że gupiki strasznie szybko się rozmnażają. Był na nie zbyt, a ja miałem akwaria, więc szybko zrobiłem na nich dobry interes.

Wkrótce potem dzięki moim zdolnościom handlowym załatwiłem sobie piątkę z jednego z przedmiotów i stałem się bohaterem wszystkich chłopaków w szkole. Wszystko dzięki pornografii. Bo w ósmej klasie zajmowałem się już kasetami wideo. Wymagało to sporego poświęcenia, bo jak się handlowało filmami, to trzeba było wstać o piątej rano i w mrozie jechać na giełdę samochodową. Patent był podobny do tego z gier komputerowych. Byłem pośrednikiem, wymieniałem i sprzedawałem filmy. W tym przypadku dochodziło jeszcze ich przegrywanie w domu. Miałem dwa magnetowidy, budzik i wstawałem w nocy co trzy godziny, by zmienić taśmy.

Dobry dostęp do filmów oznaczał też dobry dostęp do porno. Tak znalazłem swoją niszę na rynku, bo większość chłopaków bała się podejść do kogoś dorosłego i zapytać o takie filmy. Podobnie miał chyba mój nauczyciel, bo gdy załatwiłem mu kilka taśm, na jego lekcjach byłem już nietykalny. Kasetami wideo handlowałem jeszcze w liceum. Rynek był pełen konkurentów, ale ja wymyślałem swoje patenty na sukces. Zacząłem na przykład skracać filmy. Na trzygodzinną kasetę wchodziły dwa. Gdy jakiś dobry był za długi, to uzupełniało się go słabszym, ale krótkim. Moim celem było mieć dwa dobre filmy na jednej kasecie. Siedziałem więc w domu i przycinałem. Raz zrobiłem to tak, że usunąłem z filmu fragment pokazujący śmierć głównego bohatera. Było to o tyle istotne, że chodziło o jedną z pierwszych scen. Potem przez cały czas gość był duchem. W mojej wersji pokazania jego śmierci i powrotu z nieba film w zasadzie stracił sens. Do dziś pamiętam tytuł "Tato duch", tylko że u mnie nie był duchem. Kaseta jednak poszła, a reklamacji nie było.

Wakacje na targowisku

To były czasy, gdy wszystko stało na handlu. Nawet gdy jechało się na wakacje, to nie odpoczywało się, tylko szło na targowisko. Tak było podczas naszej rodzinnej wyprawy do Jugosławii. Moich rodziców po wymianie złotówek nie było stać na lody. Byliśmy bardzo biednym krajem, którego waluta nic nie znaczyła. Żeby coś kupić, trzeba było pohandlować na targu przedmiotami przywiezionymi z kraju. Potem z kolei wracało się z wakacji z rzeczami, które sprzedawało się na targowisku w Polsce.

Większość biznesów rozeszła mi się w połowie liceum. Wtedy najważniejszy był już zespół. Grałem i ogarniałem wszystko, co związane z grupą. Myślę, że byłem dość obrotnym menedżerem. Miałem układy w klubach w Opolu, a 3K sprzedawałem jako podwójną ofertę. Po koncercie wraz z basistą Irkiem Andresem i naszym DJ-em Waldkiem grałem jeszcze muzykę. Klubowi się to opłacało, bo miał zajętą całą noc.

Gdy 3K się rozpadło, pomyślałem, że zrobię własną imprezę. Miałem pomysł na nazwę Pozytywka i chciałem grać sporo funku i hip-hopu. Dogadałem się z jednym właścicielem klubu, a od drugiego pożyczyłem sprzęt. Na ksero wydrukowałem plakaty. Z ich rozklejaniem trzeba się było dobrze wstrzelić. Kombinowaliśmy z bratem i wyszło nam, że najlepsza będzie trzecia rano. Chodziło o to, by zakleić tych, którzy plakatowali przed nami, nie dać się złapać policji ani dać zakleić innym. W dodatku na ósmą szedłem jeszcze do szkoły. Przygotowywaliśmy imprezę andrzejkową, więc strasznie pizgało. Ręce grabiały, a w bagażniku rozlał nam się klej. Było warto, bo Pozytywki dość szybko zaczęły żreć. Mieliśmy kasę od wejść, ale nie kasowaliśmy od znajomych. Miesięcznie wpadało więc kilka stów, a na imprezy przychodziło coraz więcej osób. Kiedy zamknęli klub, to do następnego przenieśliśmy się wraz publicznością. Staliśmy się marką. Gdy chłopaki w mieście organizowali imprezę techno, to nazwali ją Negatywka, by być do nas w kontrze.

Warszawa finansowo nie rzuciła mnie na kolana, ale nauczyłem się żyć oszczędnie. Strategia była dość oczywista: zęby w ścianę i grać, ile wlezie. Zresztą gdy mieszka się we trzech, to koszty wynajmu nie są zbyt duże. Potrafiłem też przygłodować: w ciągu dnia kupowałem bułkę w sklepie, a w weekendy dojadałem na imprezach. DJ nie musi wydawać na alkohol, a na kuchni zawsze było jakieś jedzenie. Był taki miesiąc, w którym zagrałem dwadzieścia sześć imprez. Czasem dwie, trzy imprezy dziennie. W ciągu trzech lat odłożyłem tyle, że mogłem kupić maleńką kawalerkę na Żoliborzu. Na koncie miałem osiemdziesiąt trzy tysiące złotych, a na mieszkanie wydałem osiemdziesiąt. Zaraz po zakupie przyszedł rachunek na siedem tysięcy za nowy sprzęt do grania. Oficjalnie miałem więc chatę, ale byłem pod kreską. Na sprzęt musiałem pożyczyć od znajomych. Przez moment było ciężko, ale zakodowałem sobie, że trzeba kupować nieruchomości. To wbił mi do głowy K.A.S.A., który zawsze powtarzał, że nie ma lepszej inwestycji dla artysty.

Moje pierwsze biuro mieściło się w samochodzie. W mieszkaniu ciągle były zawirowania i imprezy, więc musiałem stamtąd uciekać. Za Chmielną znalazłem sobie miejsce, gdzie wjeżdżałem na chodnik i nie trzeba było płacić za postój. Siedziałem w aucie, brałem notatnik, telefon i załatwiałem wszystkie sprawy. Jak coś się działo, to od razu mogłem podjechać. To były czasy, gdy fala clubbingu zaczęła przykrywać całą Polskę. Zapotrzebowanie na usługi DJ-a rosły w sposób nieprawdopodobny. W końcu to, co robiłem, zaczęło być naprawdę doceniane. Wiele osób zakładało kluby i zgłaszało się po rady.

Upomniało się o mnie nawet moje rodzinne Opole. Facet, który prowadził hurtownię spożywczą, postanowił otworzyć klub. Pokazałem jego ludziom, jak to działa w Piekarni, a oni byli zachwyceni. Chcieli zrobić kopię, dorzucając trochę swoich pomysłów. Wszystkie były złe. Do marketingu wzięli lokalnego aktora, do wystroju wnętrz scenografa z teatru, a do sprzętu jakąś firmę krzak. Skończyło się tym, że do nagłośnionej jakimiś podróbkami hurtowni wstawiono drzewa i krzaki imitujące wystrój scenograficzny. Efekt był dość groteskowy: hurtownię zmieniono w teatralną dyskotekę. Kolejnym ciosem była fatalna nazwa miejsca - Przystanek, a gwoździem do trumny DJ-e, którzy zagrali strasznie ciężko i undergroundowo. Samo otwarcie było nieźle nagłośnione. Wieść o nowym miejscu rozeszła się błyskawicznie. W piątek było dwa tysiące osób, w sobotę sto pięćdziesiąt, a za dwa tygodnie trzeba było zamknąć lokal.

Każdy DJ marzy o klubie

Generalnie wierzę w ludzi. Zwłaszcza tych ambitnych. Przez te wszystkie lata przez moje mieszkanie przewinęły się dziesiątki osób. Niektórych ściągałem do stolicy, a inni odzywali się sami. Zawsze jarało mnie to, że ktoś zmieni środowisko i dzięki temu stanie na nogi. Jeden mój znajomy rozpoczynał z firmą biletową. Pożyczyłem mu kasę, a on po pół roku przyszedł podziękować i się rozliczyć. Nie oczekuję wdzięczności, bo pomaganie innym daje mi strasznego kopa.

Z interesami eksperymentowałem, jak niemal ze wszystkim w moim życiu. Wchodziłem też w takie, które zupełnie do mnie nie pasowały. Jest taka opowieść o klubie Muza, który przez pierwsze pół roku pękał w szwach i wszystko świetnie się kręciło. A jednak właściciel do niego dokładał, a dwóch menedżerów po dwóch miesiącach kupiło sobie nowe mercedesy. Ja też chciałem mieć własny klub. Myślę, że każdy DJ o tym marzy. W zderzeniu z rzeczywistością jest to jednak trochę ponad siły. Martwisz się, czy ochrona przypilnuje ludzi, czy pracownicy przypilnują ochrony, czy menedżer przypilnuje pracowników i kto przypilnuje jego. Siłą rzeczy trzeba być na miejscu, a ja nie chciałem rezygnować z grania w weekendy. Jeśli chce się prowadzić taki biznes, to trzeba się w niego zaangażować.

Do pracowników miałem pecha

Pewnych rzeczy nie da się robić z doskoku. No, chyba że ma się świetnych pracowników, a ja raczej miałem do nich pecha. Nigdy nie udało mi się zbudować wokół siebie dobrego teamu. Nie potrafię pociągnąć za sobą ludzi, nie do końca umiem zrzucać na kogoś swoje obowiązki, a w dodatku nie kręci mnie zarządzanie. Prawda jest taka, że miałem w życiu kilku pracowników i zawsze wtedy dostawałem szału. Za czasów największych sukcesów Wet Fingers musieliśmy zatrudnić asystentkę. Po "Hi Fi Superstar" ze zleceniami nie było problemów. Nasza asystentka nie miała więc zbyt wiele do załatwienia. Gdy ma się hit, to telefony dzwonią same. Kiedy fala sukcesu już opadła, stało się jasne, że nasza asystentka nie jest zbyt kumata.

Przed rozstaniem pomyśleliśmy z Michałem, że sprawdzimy, na ile się orientuje, czym zajmowała się w swojej pracy. Usiedliśmy z nią i zaczęliśmy tłumaczyć: - Słuchaj. Niech to zostanie między nami. Tak naprawdę my w tych lokalach wcale nie graliśmy, tylko ściągaliśmy z nich haracze. Dziewczyna zrobiła poważną minę i słuchała w napięciu, a my rozwijaliśmy historię: - Ten cały zespół i didżejka to taka przykrywka. Tak naprawdę my sprzedajemy dziewczyny z Ukrainy do Niemiec. Panna nam uwierzyła, co było dowodem na to, jak świetną była asystentką. Niestety, prowadząc taką działalność, człowiek jest trochę skazany na zmaganie się z takimi przypadkami.

Są też obiektywne przeszkody w robieniu fajnych rzeczy. Swego czasu wszedłem w firmę eventową. Praca trochę upierdliwa, ale na ściąganiu zagranicznych gwiazd można zarobić niezłe pieniądze. Specjalizowałem się głównie w scenie hiszpańskiej. Ściągnąłem między innymi Chus & Ceballos czy Davida Penna. Zleceń mi nie brakowało, a jednym z nich było rozkręcenie beach barów Bollsa nad polskim morzem. Pościągałem więc DJ-ów do Dębek, których przekonywałem tym, że pojadą na dwa tygodnie wakacji nad morzem, podczas których pograją w czasie zachodu słońca i jeszcze dostaną za to kasę. Pierwszy pojechał tam Mafia Mike, którego odwiedziłem po tygodniu.

- Człowieku, to jest piekło! - przywitał mnie totalnie wk*rwiony. Szybko też nakreślił mi aktualną sytuację: deszcz ciągle padał, ciuchy nie schły, na imprezy przy zachodzie słońca przy otwartym beach barze nikt nie przychodził, zresztą nie było żadnego zachodu słońca, bo zawsze było ogromne zachmurzenie. Wszyscy kolejni DJ-e siedzieli ciągle w pensjonatach i byli na mnie totalnie wk*rwieni. W sumie okazało się, że chłopaki grali przez osiem tygodni, a padało przez sześć. Sam grałem tam wtedy kilka razy i mogłem się przekonać, jak jest cudownie. Jeżeli tylko wychodziło słońce, imprezy były ,świetne. Taki urok polskiego morza... głównie pada deszcz.

Agencję eventową rozwiązałem po powrocie z Chin. Wtedy też jako współwłaściciel "wymiksowałem" się z klubów. Stwierdziłem, że życie jest za krótkie, by robić wszystko. Wolę mieć mniejsze pieniądze, ale skoncentrować się na tym, co lubię. Wolę mniej się stresować i lepiej bawić. W pewnym momencie każda szynka smakuje tak samo, a pędzenie za rzeczami materialnymi nie sprawia mi przyjemności. Wymyśliłem sobie taki model biznesowy, który daje mi spokój. Wszystkich odsyłam tu do książki "Bogaty ojciec, biedny ojciec".

Nigdy nie byłem rozrzutny i nie żyłem ponad stan. Na początku mojej kariery, gdy wszyscy moi znajomi bawili się i chlali, ja wracałem po imprezie do domu. Gdy znajomi odsypiali, ja po trzech godzinach snu pracowałem już w moim samochodowym biurze. Gdy znajomi budzili się na kolejną imprezę, ja przepakowywałem płyty z samochodu i szykowałem się do kolejnego grania. Wśród najlepiej bawiących się znajomych panowała powszechna beka z tego, że zap*rdalam jak głupi dzik i nie korzystam z życia. Teraz ci znajomi zaczynają naprawdę ciężką pracę, a ja odcinam kupony.

Fragment książki "Historia złego chłopca - świadomość, szczęście, pasja" Adama Jaworskiego (DJ Adamusa) i Piotra Witwickiego.

Śródtytuły i skróty pochodzą od redakcji.

***Zobacz materiały o podobnej tematyce***

INTERIA.PL/materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama