​Biało-czerwony syndrom sztokholmski [FELIETON]

"Jako naród kibicowski jesteśmy niereformowalni" /123RF/PICSEL
Reklama

Święty dzień Polska święci w niedzielę. Ale nie tym razem. W tym tygodniu najważniejszy dzień tygodnia przypadł w poniedziałek. To w poniedziałek był mecz otwarcia.

Wszyscy wiedzą, jak się skończyło, ale może nie wszyscy pamiętają, jak się zaczynało. Kolejne oczekiwanie na cud. Konferencje prasowe i pilne śledzenie każdej najdrobniejszej decyzji selekcjonera. Emocjonujące relacje z ogłoszenia składów. Serwisy z Opalenicy. Czy już tam są? Czy wszyscy? Czy już ćwiczą? Miejsce nie byle jakie: sanktuarium opalenickie, konsekrowane w 2012 r., które od tamtej chwili do dziś dumnie przechowuje relikwie z pobytu reprezentacji Portugalii i CR7. Musi się udać. W międzyczasie Robert Lewandowski został w kilku rankingach kanonizowany do rangi niezwyciężonego. Musi. Z telewizora płynęła co kilka kwadransów, przy różnych okazjach, nabożna melodia, rozpoznawalny na końcu świata śpiew, chór biało-czerwonych kibiców. Atmosfera święta zawitała do reklam i programów śniadaniowych (normalka), ale przeniosła się też nawet na tereny dotychczas nietykalne i dziewicze: do oficjalnych przestrzeni serwisów. W studiach zagościły szaliki z barwami reprezentacji. Do Petersburga wysłano cały sztab ludzi gotowych stamtąd prowadzić wydania programów informacyjnych. Jeden nadawał spod stadionu, bo to tutaj już niebawem, miejmy nadzieję, wystartuje polski czołg i rozjedzie Słowację i nie weźmie ani jednego jeńca. Słowo stało się ciałem. Polska znów jest taka piękna, taka na powrót zjednoczona.

Reklama

A jednak oblicze boga pozostało niewzruszone.

Dałem może nieco za bardzo ponieść się opisując ten klimat (a może jednak wcale mnie nie poniosło?), zwłaszcza, że sam zaliczam się - co stwierdzam z przykrością - do grona piłkarskich antykibiców. Jest mi już niemal doskonale obojętne kto gra i z kim. W ogóle do sportu mam nie tylko dwie lewe ręce, ale i dwie lewe głowy. Nie orientuję się w ligach, transferach, cenach, rankingach. Był czas, gdy śledziłem takie dane - w podstawówce. Ale akurat dotyczyło to koszykówki. Potrafiłem nastawić sobie budzik na drugą w nocy, żeby oglądać finały NBA. Tak było blisko 30 lat temu. Potem jakoś dziwnie wyrosłem z tego i sport oglądam, jeśli już, dla przeżyć estetycznych. Lubię czasem obejrzeć biegi narciarskie, których leniwe tempo, zwłaszcza wśród lasów, dziwnie mnie odpręża. W zasadzie oglądam coś sportowego tylko wówczas, gdy ogląda ktoś inny - przeważnie teść lub tata. Ale za to pilnie śledzę społeczne nastroje, wsłuchuję się w dyskusje, obserwuję zawiedzione emocje, przypływy i odpływy nadziei i rozczarowań.

I stwierdzam, że jako naród kibicowski jesteśmy niereformowalni.

Od lat co najmniej nastu jesteśmy notorycznie karani. Jak wierne psy czekamy powrotu dobrego pana i ufnie łasimy się do każdej odsłony składu, by po chwili znów dostać gumowym kablem. Warczymy wówczas i lamentujemy, ale... wracamy. Wypracowaliśmy jakąś dziwną odmianę syndromu sztokholmskiego, jakieś niespotykanej wyuczonej bezradności. Za każdym razem wlewa się w nas nadzieję a potem tę nadzieję odbiera. A my najwyraźniej nie chcemy się nauczyć, że pan nas nie kocha. I tak osieroceni szukamy pocieszenia w rodzinach zastępczych: dogłaszczą i dopieszczą nas drużyny siatkarzy, piłkarzy ręcznych, skoczków narciarskich, lekkoatletów. Tam nas dokarmią, doładują akumulatory. I po takiej rehabilitacji decydujemy się wrócić, psychicznie podleczeni, do naszego najbardziej rodzimego, stadionowego poletka. Chcemy znów iść z naszym panem na spacer po zielonej, równiutko skoszonej murawie. I znowu, w feerii barw i pośród hałasu biało-czerwonych reklam... dostajemy gumowym kablem.

Mnie gumowy kabel na szczęście już od jakiegoś czasu omija. Z piłkarzami wziąłem symboliczny rozwód, oglądam ich bez zaangażowania i kompletnie nie robi to na mnie wrażenia, gdy przegrywają. I widzę, że i na nich nie robi to większego wrażenia. Jesteśmy jak wypalone małżeństwo. Ja żyję w grzechu i zdradzam reprezentację kibicując innym składom. Oni też żyją w grzechu i grają z zaangażowaniem w swoich klubach, choć już nie dla swojego kraju. Zaangażowanie najwyraźniej już im się nie opłaca.

Czasem zastanawiam się tylko: po co? Czy i na nich nie odbija się ten ogólnonarodowy foch? Czy nie mają sami po prostu dość tego wynoszenia przed i zawodu po? Przecież i oni pieszczeni są naszym radosnym oczekiwaniem, naszym ponownym zakochiwaniem się w nich. A potem też dostają od wszystkich kablem. Dlaczego zmuszają się, by wciąż powracać i zakładać koszulki z orzełkiem? Co nie pozwala im podjąć innej decyzji? Praktyka biznesowa podpowiada, że najzdrowsze relacje budowane są według wzorca "wygrana-wygrana albo nie robimy interesów". Nie musimy się dogadywać. Ale jeśli już zdecydujemy, że się dogadujemy, to tak, by wszyscy byli wygrani. Może obie strony tkwią tutaj w niezdrowej relacji?

Jak napisałem wcześniej - taką strategię podpowiada praktyka biznesowa. Ale ta życiowa mówi coś innego. I choć piłka to wielki biznes, jak zresztą cały sport, serca kibiców rządzą się innym vademecum. Tego nie da się szybko uzdrowić, zupełnie tak, jak nie da się wytłumaczyć bitemu psu, by przestał kochać swojego pana. On gotów jest dla jednego ciepłego gestu i słowa obrywać jeszcze długo.

Dobra wiadomość jest taka, że przynajmniej relacje biznesowe da się prostować szybko. Ale o tym za tydzień.

A tymczasem - dobrej soboty. 

Tomasz Kozłowski

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy