Beenhakker nie skoczy do baru

- Sukces jest konsekwencją ambicji, profesjonalizmu, wiedzy i wiary w siebie - Leo Beenhakker w wywiadzie z Markiem Łuszczynem zdradza sekrety sukcesu. Nie tylko piłkarskiego.

Marek Łuszczyna: - Czy czuje się Pan człowiekiem sukcesu?

Leo Beenhakker: - Czuję, że dobrze wykonuję swoją pracę. Sukces jest konsekwencją ambicji, profesjonalizmu, wiedzy i wiary w siebie. Jeśli ktoś w swoim życiu zawodowym trzyma się tych pryncypiów, mało co będzie w stanie odebrać mu osiągnięcie celu, który sobie wyznaczył.

- Bo najbardziej w jego osiągnięciu przeszkadza?

- Odpuszczanie, lenistwo, osiadanie na laurach po pierwszych poważniejszych zwycięstwach; gra na pół gwizdka. Ludzie często przestają angażować się na sto procent, bo "już coś wyszło", już jest nieźle i skoczę sobie do baru. Powtarzam swoim zawodnikom: nie można być w ciąży połowicznie. Jest się w niej albo nie. Albo przemawia przez człowieka pełen profesjonalizm, odpowiedzialność i determinacja w dążeniu do celu, albo niech sobie całkiem odpuści, bo bez tych cech sukcesu nie osiągnie.

Reklama

- Ja bym jeszcze dorzucił brawurę. W wywiadzie dla jednego z holenderskich magazynów sportowych, zaraz po objęciu posady w Polsce, powiedział Pan, że mamy piłkarzy, którzy mogą stworzyć jedną z najlepszych jedenastek w Europie. U nas wtedy wszyscy załamywali ręce i narzekali, że tak duży kraj nie może wystawić porządnej reprezentacji. Oglądaliśmy się na Czechów, kraj mały, ale z bardzo silną drużyną narodową.

- Klasyczny sposób myślenia: trawa na podwórku mojego sąsiada jest bardziej zielona niż na moim. Nieprawda. Być może jest zadbana, możliwe, że sąsiad po prostu lepiej zna się na ogrodnictwie. Poznaj się na nim i ty, doszusuj do jego poziomu i ciesz się równie zielonym podwórkiem. W wywiadzie dla prasy holenderskiej powiedziałem tak nie z brawury, ale z przekonania, że w polskich piłkarzach drzemią możliwości, które można wyzwolić.

- Tyle że polskim trenerom to się nie udawało. Część z nich po Pana nominacji wpadła w histerię. Mówili: "To już u nas nie ma nikogo, kto umiałby porządnie zająć się kadrą narodową?". Pana sukces z reprezentacją musiał ich zaboleć. Często doświadcza Pan w Polsce zawiści?

- Ale to nie jest kwestia polskiej natury, tylko uniwersalna cecha, która bardzo często pojawia się u innych, kiedy ktoś odnosi sukcesy. To bardzo ludzkie, nauczyłem się przymykać oko na zazdrośników.

- A na inne problemy związane z polską piłką? Czy afera sędziowska przeszkadza Panu w prowadzeniu drużyny narodowej, a może jej echa nie docierają do szatni naszej reprezentacji?

L.B.: Bardzo przeszkadza. Z kilku podstawowych powodów. Przede wszystkim szkodzi naszemu wizerunkowi na arenie międzynarodowej. Ponadto daje bardzo zły przykład młodym ludziom, którzy chcieliby związać swoje życie zawodowe z futbolem. Piłka nigdy nie będzie budziła szacunku, dopóki będą działy się tego typu rzeczy. Cały ten skandal bardzo mnie irytuje, myślę, że wpływa również negatywnie na moich piłkarzy.

- Ale grają jak z nut. Ktoś powiedział, że kiedy dostanie Pan całą kadrę na długie przedturniejowe zgrupowanie, a nie tylko na kilka dni, to naprawdę może Pan przywieźć medal z EURO 2008. Nie są to zbyt wygórowane oczekiwania?

- Mogę obiecać, że drużyna będzie idealnie przygotowana do tej imprezy, zagra na niej z wielką dozą ambicji, pewności siebie i odwagi. Kibic ma prawo być optymistą, to naturalne. Dobrze, że tak jest.

- Ale jeśli przywieziecie medal z Mistrzostw Europy, to chyba postawią Leo Beenhakkerowi w Polsce pomnik. Nie męczy pana popularność zdobyta po awansie do turnieju?

- Ona jest konsekwencją sukcesu, doskonale to rozumiem. Nie czuję się zmęczony, jestem szczęśliwy, że Polacy znowu uwierzyli w swoją narodową reprezentację, że udało nam się wlać w ich serca tyle optymizmu i wiary. Powiem szczerze, że momentami to zamieszanie wokół kadry wydaje mi się nieco przesadzone, bo sukces, który osiągnęliśmy, jest większy niż włożony weń wysiłek. No, ale jest i pociąga za sobą medialny zgiełk.

- A kim jest Leo Beenhakker, kiedy nie doświadcza sukcesu? Poza boiskiem i szatnią swoich piłkarzy?

- Normalnym, przeciętnym facetem, który lubi pograć w golfa, powędkować, pospacerować, przeczytać dobrą książkę.

- Kogo, z pełnym przekonaniem, mógłby Pan nazwać swoim autorytetem?

- Rinusa Michelsa (wieloletni trener reprezentacji Holandii, pod jego wodzą Pomarańczowym udało się zdobyć wicemistrzostwo świata w 1974 roku oraz mistrzostwo Europy w roku 1988 - przyp. red.). Kiedy rozpoczynałem swoją karierę, on posiadał wszystkie cechy, które powinien mieć odnoszący sukcesy trener piłkarski: silną osobowość, ambicję, wiedzę i wrodzony, naturalny autorytet. Jego osoba zawsze stanowiła dla mnie punkt odniesienia. Wielki człowiek i trener.

- Czy to te cechy zadecydowały, że podjął Pan ryzyko pracy z przeciętną reprezentacją, która wróciła na tarczy z Mistrzostw Świata, usatysfakcjonowana porażką z potężnymi Niemcami, tylko dlatego, że była niewielka i straciliśmy bramkę w końcówce meczu? Czy przyciągnęła Pana wielkość wyzwania, bo raczej nie zaproponowane przez PZPN wynagrodzenie?

- Nigdy nie podpisałem kontraktu, kierując się kasą. Po otrzymaniu oferty, przeanalizowałem nieudany występ Polaków na Mundialu w 2006 roku i dostrzegłem duże, niewyzwolone możliwości. Wyszedłem z założenia, że można z tą reprezentacją osiągnąć znacznie więcej, że możliwe jest odniesienie sukcesu. Gdybym nie był tego pewien, nie zdecydowałbym się na ten krok. Kwestia wynagrodzenia była sprawą wtórną.

- Ale poziom naszej ligi pan przecież znał. W porównaniu z innymi europejskimi klasami rozgrywek jest na beznadziejnym poziomie. W wymiarze klubowym nic nie znaczymy na arenie międzynarodowej.

- Jasne, że mogłoby być lepiej. System szkolenia i trenowania w Polsce jest zdecydowanie poniżej możliwości zawodników grających w lidze. Nie wykorzystuje ich umiejętności. Potrzeba odpowiedzialnych ludzi, profesjonalistów, którzy stworzyliby warunki rozwoju dla piłkarzy, bo zdolni gracze w polskiej lidze istnieją.

- Czy przyjazd do Polski i aklimatyzacja w naszym kraju były dla Pana trudne? Wokół sprawy zatrudnienia Beenhakkera wrzało, a on ze stoickim spokojem wykonywał swoje zadanie. Po przegranym pierwszym meczu eliminacyjnym z Finlandią nie zajął się tłumaczeniem w prasie przyczyn porażki, tylko zaczął intensywnie pracować. A co wiedział o Polsce, zanim do niej przyjechał?

- Że to kolejne miejsce pracy, w którym stawia mi się określone wymagania i cele, a ja muszę je zrealizować. Jestem przyzwyczajony do podróżowania, czuję się gościem w kraju mojego pracodawcy i staram się zachowywać jak gość. Akceptować kulturę i obyczaje, które zastaję?

- A najlepiej czuł się Pan?

- Jako trener drużyny Trynidadu i Tobago podczas Mistrzostw Świata w Niemczech, 2 lata temu (reprezentacja tego egzotycznego kraju pod wodzą Beenhakkera sensacyjnie zremisowała ze Szwecją - przyp. red.). Te kilka tygodni to było coś fantastycznego, doskonale się bawiłem. Ci ludzie odczuwają niesamowitą radość ze wszystkiego, co robią. Są ambitni, pracowici i szczęśliwi, że mogą grać w piłkę. Kapitalna życiowa filozofia. Naturalnie chciałbym podkreślić, że kocham futbol i praca jest dla mnie doskonałą zabawą w każdym miejscu zatrudnienia. W Polsce również.

- Jak wygląda zwyczajny dzień pracy Leo Beenhakkera z polską drużyną narodową?

- Jest intensywnie wypełniony sesjami treningowymi, pozaboiskowymi spotkaniami drużyny, posiłkami. Znajdujemy również czas na osobiste rozmowy, które przeprowadzam z zawodnikami, ale przede wszystkim: jesteśmy razem. Jak na prawdziwy zespół przystało.

Essence
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy