Andrzej Bargiel zjechał z 8-tysięcznika. Zobacz film!

25 lipca Andrzej Bargiel - młody mieszkaniec Zakopanego - jako pierwszy zjechał na nartach z ośmiotysięcznika Broad Peak w Karakorum. To tym większy wyczyn, że z dużej grupy himalaistów, którzy atakowali szczyt, tylko jemu udało się na nim stanąć.

Droga na wierzchołek z obozu trzeciego zajęła mu 8,5 godziny, zjazd ze szczytu do bazy niespełna trzy godziny, wliczając w to odpoczynek w obozie trzecim. Niemal natychmiast po zjeździe, Andrzej wraz z towarzyszącym mu doświadczonym himalaistą Dariuszem Załuskim wyruszyli pod Gaszerbrum, by przyłączyć się do poszukiwań Olka Ostrowskiego, który zaginął w czasie zjazdu spod szczytu. Niestety, przedstawiciel wojska pakistańskiego nie pozwolił mu wyruszyć do góry.

Maciej Pałahicki, RMF FM: Opowiedz o swojej wyprawie. Zaskoczyło nas to, że wszedłeś na szczyt, kiedy wszystkie pozostałe ekipy zawróciły...

Reklama

Andrzej Bargiel: - Cały sezon był bardzo śnieżny, trasa była ciężka do wchodzenia. Mnóstwo wypraw zawróciło. Dzień wcześniej wystartował atak hiszpańsko-ekwadorski złożony z bardzo mocnych wspinaczy. Zawrócili tuż nad przełęczą. Walczyli do przełęczy ponad 10 godzin. Udało im się trochę poręczówek tam rozwiesić, rzucili linę pod przełęczą i zawrócili. Zrobiło się późno, nie mieli już zbyt dużo siły.

- Kolejny dzień - sporo wypraw, częściowo komercyjnych. W "trójce" wydawało się nam, że jeżeli ktoś ma wejść, to oni tam z pewnością wejdą. Na tlenie startowali już z siedmiu tysięcy metrów o godzinie 19 - bardzo wcześnie. Plan był taki, że chcą wyjść wcześnie rano z racji tego, że teoretycznie, w południe miała się zepsuć pogoda i miało zacząć sypać.

- Ja stwierdziłem, że również wystartuję bardzo wcześnie. Wyruszyłem o 3 w nocy, ale jak wyszedłem z namiotu, to okazało się, że wszyscy do swoich już wracali... To nie był za przyjemny moment, bo trzeba bardzo wcześnie wstać, gotować picie, przygotowywać jedzenie... a tu człowiek wychodzi z namiotu i nagle dostaje takiego klapsa na wstępie i wszyscy mówią, że nie ma sensu, że jest mnóstwo śniegu, że doszedł do tego wiatr. Ale stwierdziłem, że spróbuję może do przełęczy dojść i przynajmniej stamtąd sobie zjadę, bo było sporo śniegu, więc byłoby to przyjemne.

- Nikt nie wierzył w to, że to jest możliwe i mówili, że mogę sobie kawałek podejść, ale chyba raczej mi się nie uda i faktycznie po pół godziny marszu odzywałem się do Darka (Załuskiego - przyp. red) i pytałem, czy jestem w odpowiednim miejscu, bo on mnie widział, widział moje światło. Nie było zupełnie śladów, bo okazało się je zawiewało i zastanawiałem się, że może gdzieś źle skręciłem i zgubiłem ten ślad. Ale tuż przed przełęczą zrobiło się lepiej, (śniegu - red.) było nad kolano, ale pod spodem było w miarę twardo więc udało mi się wyjść ok. 7 na samą przełęcz. Bardzo dobrze się czułem i po rozmowach z Darkiem, który mnie motywował, żeby spróbować, stwierdziłem, że będę podejmował decyzję co godzinę, bo pogoda miała się psuć.

- Stopniowo podchodziłem, tego śniegu miejscami na grani też było całkiem sporo i powątpiewałem w to, że gdziekolwiek wyjdę, ale okazało się, że o 11:20 wyszedłem na szczyt. Pogoda była całkiem przyjazna, chmury podchodziły od chińskiej strony - doszły do poziomu grani i się zatrzymały. Po drugiej stronie miałem za to piękne widoki, świetną widoczność. Troszeczkę odpocząłem na szczycie i ruszyłem na dół.

- Sam zjazd ze szczytu nie był bardzo wymagający - do takiej przełączki przed Rocky Summit było właściwie zupełnie łatwo. Później musiałem trawersować Rocky Summit z lewej strony, na ile to było możliwe.

- Tam jest bardzo nieduża różnica wysokości, ale musiałem podejść jakieś 20 metrów do góry. Z Rocky Summit trzeba było skakać z takiej dwumetrowej skały, bo nie było jak zjechać. Wydaje się, że to nie tak wiele, ale na ośmiu tysiącach to jest dość wymagające i okazało się, że nogi tak dobrze nie działają jak w niższych partiach gór i mnie "złożyło" wpół, ale ustałem, odjechałem. Zjazd granią z Rocky Summit wyglądał już dużo przyjemniej, choć był dość techniczny, ale ja lubię takie rzeczy... Dojechałem do kominka (wąski, niemal pionowy przesmyk między skałami - przyp. red.), w którym musiałem się opuścić, bo było tam mnóstwo lin.

- W zasadzie nie można było nawet się puścić tam nawet "na kreskę", bo narty mogły się zaplątać w te liny  i w takim miejscu mogłoby się to źle skończyć, szczególnie że pod tym kominkiem ten teren był dość stromy. Później tuż przed samą przełęczą, taka krótka grań, dosłownie pięć metrów, gdzie musiałem też złapać się poręczówek, bo ona jest zupełnie płaska i trzeba było po prostu się tam jakoś przedostać. Dojazd do przełęczy już bardzo wygodny i z przełęczy zupełnie łatwo. Dość stromy teren, ale dojechałem do samej bazy, do icefall'u (lodospadu - red.) więc to już nie kosztowało mnie dużo energii. Przede wszystkim coraz lepiej się czułem, bo ruszałem się dość szybko.

- W "trójce" odpocząłem chwileczkę, ściągnąłem kombinezon, bo było dość ciepło i wbrew pozorom tam w południe jest bardzo ciepło. Zjeżdżałem w bluzie, bez czapki, bez rękawiczek z 7 tysięcy metrów do bazy, więc pokazuje to, że czasami tam bywa naprawdę gorąco. I udało się, cieszyłem się bardzo z tego. Miałem troszeczkę szczęścia, wprawdzie nie udało się zrobić takiego czasowego wejścia z racji tego, że tego śniegu było za dużo, ale tylko i wyłącznie dzięki temu, że było mnóstwo śniegu, dużo więcej niż zazwyczaj i warunki były trudne do wchodzenia, mnie udało się zjechać. Dla mnie to było super, że było tyle śniegu na grani, bo w zasadzie w normalnych warunkach nie da się tam zjechać, bo tam są po prostu skały i ten teren jest techniczny, a ciężko jeździć po skałach na nartach.

Z jednej strony ten śnieg nie sprzyjał tym, którzy chcieli wejść, ale dla ciebie był zbawieniem, bo dzięki niemu udało ci się coś czego nikt nie dokonał do tej pory.

- Tak, zdecydowanie tak, miałem spore szczęście. Wprawdzie musiałem się na początku bardziej postarać, żeby tam wejść, bo to nie było takie łatwe. Choć z drugiej strony dla mnie jeżeli wchodzenie trwa dłużej niż jeden dzień, nie jest to bardzo wymagające, nie czułem się bardzo zmęczony, jak po ostatniej wyprawie. Ostatnia wyprawa mnie dużo więcej energii kosztowała... (Bargiel pobił dwa rekordy szybkości wejścia z bazy na szczyt Manaslu oraz wejścia i zejścia do bazy - przyp. red.)

- Tutaj to jakoś tak naturalnie poszło. Zjechałem na dół, zdążyłem nawet na szybki prysznic, więc to było przyjemne. W bazie wszyscy byli w dużym szoku, część jeszcze została u góry, ale wpinacze hiszpańscy, ekwadorscy, którzy byli w bazie gratulowali. Początkowo nie dowierzali, że byłem na szczycie, bo na początku nie pokazywaliśmy zdjęć i materiałów filmowych, bo nie było na to czasu... A teraz jesteśmy w Polsce cali i zdrowi i to jest najważniejsze.

To był trudny zjazd? Jakbyś go ocenił porównując do innych zajazdów jakie do tej pory wykonywałeś? To był jeden z bardziej wymagających?

- Na pewno jeśli chodzi wysokie góry, to był jeden z bardziej wymagających zjazdów, ale jeśli chodzi o normalne narciarstwo to robimy trudniejsze rzeczy i dużo szybciej przede wszystkim. Jednak w wysokich górach nie możemy sobie pozwolić na tyle, co tutaj i trzeba przede wszystkim uważać i dbać o bezpieczeństwo i to musi być po prostu bardzo ostrożne.

Ale musiałeś na nartach nawet po skałach jechać...

- Tak, to był taki prawdziwy skialpinizm i trzeba było tam się czasami bardzo zastanawiać, jak się przedostać niżej.

Co było po zjeździe? Euforia czy ulga, że już jest po wszystkim, czy po prostu miłe doznania?

- Myślę, że na pewno była jakaś euforia, ale jakoś tak nie zrobiło to na mnie wielkiego wrażenia, bo tak mi się wydawało, że to poszło po prostu w miarę gładko. Nie byłem zmęczony, dojechałem do lodowca, piękny widoczek na K2. Stwierdziłem - o kurczę, już możemy w zasadzie wracać do domu, mamy jeszcze fajny trekking przed sobą, mogę sobie zjeść coś dobrego. Na pewno to jest duża radość, bo tam wysoko czasem nie jest przyjemnie, a szczególnie spanie, bo ja szczerze mówiąc nie lubię spać wysoko, wydaje mi się, że to nie jest zdrowe. Wolę spać przynajmniej w bazie, a najlepiej w domu, we własnym łóżku.

Ale uświadomiłeś sobie w którymś momencie - o kurczę, właśnie znalazłem się na kartach himalaizmu?

- Nie, nie, ja podchodzę bardzo "luźno" do tego tematu i przede wszystkim to ma być dla mnie "fun", ma być przygoda i muszę z tego czerpać radość i dopóki mnie to bawi, to będę to robił. Nie czułem się jakimś "nadczłowiekiem". Wszystko płynęło i toczyło się dalej, zresztą ciągle tak jest. To było jakieś wyzwanie i udało się mu sprostać, więc cieszę się z tego, ale już myślę o innych wyprawach. Cieszę się, że jestem już w kraju i nadal ruszam się sporo, bo po prostu lubię aktywnie spędzać czas.

Maciej Pałahicki

Informacja własna

RMF24.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy