Andrzej Bargiel: Nie oddam za K2 trzech miesięcy życia

Andrzej Bargiel pod K2 /Marcin Kin /materiały prasowe
Reklama

Nie miałem nigdy takich motywacji w życiu, żeby zapisywać się w historii, robić przełomowe rzeczy. Zawsze na pierwszym miejscu stawiałem sobie przyjemność z tego, co robię. Nie czuję, żebym zimą na K2 mógł taką przyjemność czerpać – z Andrzejem Bargielem rozmawia Dariusz Jaroń.

Z początkiem października w Krakowie wystartowała IV edycja Pure Powder Tour 2017 - seria festiwali dla entuzjastów freeride'u na nartach i snowboardzie. Do końca miesiąca - po stolicy Małopolski - tour zawita do Katowic (13.10. kino Kosmos), Zakopanego (14.10. kino Sokół) i Warszawy (21.10. kino Luna).

Jednym z gości krakowskiej imprezy był nasz topowy skialpinista i wspinacz Andrzej Bargiel. Po spotkaniu w sali kina Kijów Centrum z licznie zgromadzoną widownią, porozmawialiśmy o niedawnej próbie zjechania na nartach ze szczytu K2, odrzuceniu zaproszenia na zimową wyprawę narodową na drugi najwyższy szczyt globu i zdrowym rozsądku w górach.  

Reklama

Dariusz Jaroń, Interia: Musiałeś przerwać akcję na K2. Czy przy okazji takich wypraw, kiedy oczekiwania sponsorów i zainteresowanie mediów są spore, czujesz na swoich barkach dodatkową presję?

Andrzej Bargiel: W moim przypadku to funkcjonuje troszeczkę inaczej. Brałem kiedyś udział w dwóch wyprawach narodowych, gdzie była tego typu otoczka, ale nie do końca mi się to podobało, chciałem to robić w inny sposób. Kluczem było to, żeby stworzyć takie mechanizmy, które wykluczają jakąkolwiek presję z punktu widzenia sponsorów czy mediów. Pokazuje wyzwanie, męską przygodę, robię fajne materiały, zdjęcia... Nikomu nie mówię, że coś zrobię za wszelką cenę, nie daję gwarancji.

Czyli jakbyś miał się zobowiązać przed sponsorem, że zrealizujesz cel, wypisałbyś się z takiego interesu?

- Zdecydowanie. Nie ma mowy o takich sytuacjach, kiedy ja czuję, że coś muszę zrobić. Mogę i chcę spróbować tego dokonać. Potrzebuję komfortu działania, bez niego na pewno bym się na takie rzeczy nie decydował.

Decyzja o zakończeniu akcji jest pewnie jedną z najtrudniejszych, jaką można podjąć w górach wysokich i pozostawia w najlepszym wypadku spory niedosyt. Boli cię gdzieś w środku, że nie udało się jako pierwszemu człowiekowi w historii zjechać na nartach ze szczytu K2?

- Czy boli... ciężko powiedzieć. Z wiekiem nabiera się dystansu do wielu rzeczy. W pewnym momencie, już pod koniec wyprawy, wiedziałem, że nic z tego nie będzie, chciałem wracać do domu. Robię przecież w życiu inne rzeczy, które dają mi mnóstwo satysfakcji. Jeżeli czuję, że zaczynam marnować czas, bo jest bardzo małe prawdopodobieństwo, że coś uda się zrobić, wolę to po prostu przerwać. Bardzo ważne jest, żeby wyciągać wnioski z tego co robimy, a z K2 udało mi się tej wiedzy wyciągnąć wiele. Udało mi się tworzyć potencjalną linię zjazdu, nabrałem doświadczenia, które przyda się przy kolejnych realizacjach.

Z tego co zobaczyłeś na miejscu, przy dobrej pogodzie, plan zjechania na nartach z K2 jest realny?

- Można to zrobić, są ciągi śniegu, które pozwalają dokonać tego zjazdu bez użycia liny. Tyle że jest to w mojej ocenie największe wyzwanie narciarskie XXI wieku, więc nic nie jest tam proste. Na pewno taka wyprawa była potrzebna, żeby nazbierać informacji, sprawdzić jakie na miejscu są możliwości. Teren pozwala na zjazd, ale musi się na to złożyć wiele czynników, zaczynając od dobrej widoczności. Mam kilka pomysłów na zoptymalizowanie swoich szans, gdybym jechał jeszcze raz pod K2, pewnie spróbowałbym to zrobić nieco inaczej.

Chciałbyś wrócić?

- Może kiedyś się uda.

Zmieniłbyś coś organizacyjnie w wyprawie?

- Na pewno musiałbym mieć liczniejsze wsparcie. Kiedy mój team miał problemy ze zdrowiem, zostałem w pewnym momencie sam, a nigdy nie chcę do takiej sytuacji dopuścić. Co prawda jestem samodzielnym wspinaczem, ale potrzebuję mieć plan awaryjny. To bardzo ważne, chociaż wiele kosztuje i komplikuje organizację takiej wyprawy.

Mówiłeś podczas spotkania, że problemem nie było wejście na szczyt, tylko warunki, które uniemożliwiały ewentualny zjazd. Wiele osób pewnie na twoim miejscu zgodziłoby się na większe ryzyko i spróbowało zrealizować cel.

- Wiesz, pod K2 pogoda była niestabilna. Rano było w porządku, w południe już nie. Ciężko poruszać się w nieznanym terenie w pojedynkę, kiedy nie ma dłuższego okna pogodowego... A skoro nie miałem ludzi i perspektywy, że ktokolwiek mi pomoże, jeśli coś złego się stanie, stwierdziłem, że to nie ma sensu. Gdyby coś poszło nie tak, jedyne co mógłby zrobić mój zespół, to obserwować mnie z bazy przez lunetę. Trzeba było wracać do domu.

Skąd masz ten racjonalizm i dojrzałość w górach?

- Wychowywałem się w Tatrach, a mój starszy brat Grzegorz był ratownikiem. Uczył mnie, pokazywał góry w otoczeniu innych TOPR-owców i przewodników. To mi bardzo dużo dało, od początku budowało zachowania, wartości i rozsądek w górach. Można robić bardzo wymagające rzeczy, przenosić swoje granice, na przykład robiąc trudne zjazdy w Alpach czy Tatrach, ale trzeba odpowiedzialności i cierpliwości. Na niektóre przełomowe przejazdy czasem trzeba czekać i pięć lat, żeby były odpowiednie warunki, temperatura, żeby śnieg dobrze trzymał. Chodzi o nasze bezpieczeństwo. Trzeba mieć dużą pokorę do gór i dystans do tego, co się robi, czy to w górach, w sporcie czy życiu. Nie zawsze wszystko nam wychodzi, chociaż i tak mam sporo szczęścia, bo przez ostatnie cztery lata wiele rzeczy mi się dopinało.

Też jesteś ratownikiem TOPR. Masz na to czas?

- Niestety bardzo mało, ale staram się to robić, jeśli tylko mam chwilę. To było takie marzenie z bardzo wczesnej młodości. Często dyżurowałem z bratem, chodziłem na wyprawy. Zawsze tego chciałem: dyżur w schronisku, udział w akcjach ratunkowych, a przy okazji fajne spędzanie czasu. Bo dyżur ratownika to nie ciągłe trzęsienie ziemi, czasem można odpocząć, zająć się sobą, rano pójść na trening. Czasem codzienność jest bardziej intensywna. Dlatego zostałem ratownikiem i mam nadzieję, że będę miał na to coraz więcej czasu. Zacząłem też niedawno międzynarodowy kurs przewodnicki, taka alternatywa dla innych działań.

Stawiając na bezpieczeństwo i pokorę w górach, jak patrzysz na wyprawy komercyjne, gdzie ludzie niekiedy bez pojęcia o wspinaczce, pchają się na K2 czy Mount Everest, bo mają pieniądze? Kiedyś była prosta droga edukacji górskiej: Tatry, Alpy, Kaukaz, dopiero potem jechało się wyżej. A dzisiaj mam gruby portfel, to lecę w Himalaje czy Karakorum?

- Tak to wygląda. Na pewno jest to owiane sporym ryzykiem, bo oddajemy swoje życie ludziom, którzy się nami zajmują. Jeżeli im się cokolwiek stanie lub popełnią błąd, jesteśmy skazani na śmierć. Byłem świadkiem takie sytuacji na Manaslu. Szerpa wyprowadził swojego klienta w górę, biwakowali na 7500-8000 metrów. Klient położył się spać w masce z tlenem. Rano już nie żył, bo w nocy tlen w butli się skończył. Przerażające. Kłopot jest taki, że nie ma żadnych struktur. Ci ludzie, którzy organizują takie wyprawy powinni zadbać o to, by na miejscu był zespół ratunkowy, a nic takiego nie ma, przez co pomoc nie zawsze dociera na miejsce zdarzenia. Jeżeli ktoś chce na wysokich górach zarabiać, powinien zadbać o to, by jego klienci mieli szansę na jakąkolwiek pomoc.

To też jest niebezpieczne dla profesjonalnych wspinaczy, kiedy masz przed sobą na linię osobę, która ma niewielkie pojęcie o technice.

- Patrząc na niektóre osoby od razu widać, że będą z tego kłopoty. Bardzo różni ludzie docierają w te najwyższe góry i to rzeczywiście jest niebezpieczne dla wszystkich. Człowiek nieraz traci radość z tego, że tam jest i zastanawia się, co właściwie tam robi?

Ryzykujesz w górach?

- Nigdy nie robię niczego spontanicznie. Natomiast w niższych górach, chociażby w Tatrach, gdzie mam wsparcie, telefon, plecak lawinowy ABS, niedaleko śmigłowiec ratunkowy, słowem jakąś perspektywę, że ta pomoc do mnie dotrze, ryzykuję bardziej, żeby się rozwijać. Najważniejszą rzeczą jest to, by nie robić trudniejszych zjazdów w Himalajach niż w niższych górach. Trzeba się ciągle doskonalić, żeby swobodnie czuć się w trudnych warunkach. Wiele godzin spędziłem w górach wysokich, ale 80 proc. doświadczenia zebrałem w Tatrach i Alpach. 

Czyli gorączka związana z bliskością szczytu nie sprawia, że zachowujesz się nieracjonalnie i ryzykujesz, byle za wszelką cenę wejść i z niego zjechać?

- Nie, zdecydowanie nie. Dobrze się czuję na nizinach, tu jest fajniej, a te góry to tylko jakiś przerywnik. Wszyscy potrzebujemy bodźców, żeby się napędzać i mieć motywację do działania na co dzień, ale robimy to na przeróżne sposoby. Trzeba tylko zachować zdrowy rozsądek.

Dostałeś zaproszenie na zimową wyprawę na K2, ale go nie przyjąłeś. Rozważałeś wyjazd czy od razu wiedziałeś, że to nie dla ciebie?

- Pierwszą osobą, która wciągała mnie w ten projekt, jeszcze na początku Polskiego Himalaizmu Zimowego, był Artur Hajzer. Nie poczułem tego, chociaż byłem zapraszany na wcześniejsze wyprawy. To nie jest przestrzeń dla mnie. Żyję bardzo aktywnie, lubię pozytywnie pożytkować swój czas i młodość. Nie oddam trzech miesięcy życia, żeby walczyć zimą o K2 i żyć w nieprzyjemnych warunkach. Trzeba mieć potworną cierpliwość i determinację, spędzać dużo czasu nie ruszając się z bazy, czekać całymi dniami na pogodę zbliżoną do tej, jaka panuje tam latem. Zanudziłbym się... Nie miałem też nigdy takich motywacji w życiu, żeby zapisywać się w historii, robić przełomowe rzeczy. Zawsze na pierwszym miejscu stawiałem sobie przyjemność z tego, co robię. Nie czuję, żebym zimą na K2 mógł taką przyjemność czerpać.

I tak się zapisujesz w historii, tylko robiąc inne rzeczy...

- Nie podchodzę tak do tego. Najważniejsze jest przeżycie jakiegoś doświadczenie, realizacja marzenia czy jakiegoś planu, a nie myślenie o tym, że jestem super, bo tego dokonałem. Liczą się momenty i przeżycia.

Czyli tematu K2 w zimie nie ma?

- Nie ma.

A z tego, co niedawno zobaczyłeś, uważasz, że to jest możliwe? Z jakiegoś powodu nikt tego szczytu jeszcze zimą nie zdobył.

- Da się to zrobić, tylko trzeba spróbować poszukać rozwiązań współczesnych, bo czasy się zmieniły, a mam wrażenie, że te wyprawy ciągle są tak samo organizowane.

Co masz na myśli?

- Chociażby lepszą bazę, zbudowanie jakiegoś budynku, żeby zapewnić komfort funkcjonowania tam na dole i lepsze przygotowanie do wejścia na górę. Do tego całoroczny program przygotowań, jak dla zawodowych sportowców. Można zaangażować instytuty naukowe, żeby dostarczyły innowacyjnego sprzętu, patentów... Skoro można latać na inne planety, to czemu nie zdobyć zimą K2? Uważam, że to kwestia rozmachu, pomysłów i zaangażowania szerszego potencjału ludzkiego. Polacy weszli zimą na tyle ośmiotysięczników, mogą wejść i na K2.

Skoro nie K2, to co innego przed tobą?

- Idzie zima, a to dla mnie zawsze najfajniejszy okres w roku. Mam nadzieję, że będzie sporo śniegu. Chciałbym pojechać do Kolumbii Brytyjskiej i Japonii, też do Ameryki Południowej na trzytygodniową wspinaczkę na Cerro Torrę i Fitz Roya. To są najbliższe plany. Na pewno w lecie będzie duża wyprawa, ale jeszcze za wcześnie, żeby o tym mówić. Najpierw trzeba to zorganizować, zaplanować, to jest najtrudniejsze.

Jesteś już na tyle medialny, i tak opanowałeś tą promocyjną stronę swojej działalności, że masz na te wyjazdy, czy musisz dokładać z własnej kieszeni?

- Różnie z tym bywa, a sytuacja w naszym kraju nie sprzyja realizacji tego typu wypraw. Albo trzeba stanąć po stronie władzy i współpracować ze spółkami skarbu państwa, co też ma swoje minusy, albo zwrócić się do biznesu, który też niechętnie wydaje pieniądze na niezależne przedsięwzięcia. Zdobycie finansów to zawsze kupa pracy, bo wyprawy pochłaniają wiele pieniędzy, nie da się z tego ani żyć, ani na tym zarobić.

Kiedy pojechałeś na K2 twoja partnerka zapowiedziała w rozmowie z "Gazetą Krakowską", że jak założycie rodzinę zrezygnujesz z wypraw w najwyższe góry świata. Potwierdzasz?

- Tak. Jak będę zakładał rodzinę i pojawią się dzieci, na pewno nie będę wchodził na K2 i z niego zjeżdżał. Dałem sobie parę lat na zrealizowanie swoich szalonych pomysłów. Póki czuję, że to działa i mam na to czas, robię to. Ale realizować można się na wiele sposobów, niekoniecznie jeżdżąc w Himalaje. Lubię uprawiać sport, spędzać czas w górach, daje mi to radość i pozwala odpocząć od codzienności, ale naturalnie wyobrażam sobie życie bez wysokich gór.

Masz już scenariusz na przyszłość? Rodzą się wam dzieci, odpuszczasz Himalaje. I co robisz na co dzień?

- To nie jest proste pytanie. Staram się tak poukładać sobie sprawy pozasportowe, żeby móc spokojnie żyć i kiedy przyjdzie na to czas, cieszyć się, że jestem ojcem czy mężem. Są różne projekty biznesowe, mam nadzieję, że wypalą i w przyszłości będę mógł przede wszystkim dbać o rodzinę i wychowywać dzieci, a nie spędzać długie godziny w pracy.

Rozmawiał: Dariusz Jaroń

***

Zobacz także

Wierni skale. Historia ściśle tajna

Adam Bielecki: Nie jestem już nieśmiertelnym nastolatkiem

Marcin Tomaszewski: Miałem paraliżujący lęk wysokości

Piotr Pustelnik: Korona sprawiła, że poczułem się wolny

***Zobacz materiały o podobnej tematyce***

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy