Z wizytą w schronie przeciwatomowym

O tym, jak Kraków - a w szczególności jego najmłodsza dzielnica, Nowa Huta - był przygotowany na groźbę wybuchu wojny atomowej, krążą legendy. Postanowiłem wyjaśnić, co jest mitem, a co prawdą. W tym celu zszedłem pod ziemię - i to dosłownie, bo do jednego z najlepiej zachowanych schronów przeciwatomowych w Polsce.

Mam 23 lata. W Nowej Hucie, dzielnicy powstałej w 1949 r. - z założenia idealnym mieście socrealistycznym - mieszkam od urodzenia. O podziemnych schronach budowanych przez państwo jeszcze w czasach zimnej wojny słyszał tutaj prawie każdy. W końcu wystające z ziemi tajemnicze "budki", które można zauważyć na niektórych osiedlach, musiały się skądś wziąć. Podobnie, jak podejrzanie grube metalowe drzwi w piwnicach starszych bloków, czy wielkie betonowe kompleksy, które służą dziś za podziemne garaże.

To, że schrony istnieją, to pewnik. To, jak wiele ich wybudowano w "mieście bez Boga", które było oczkiem w głowie komunistycznych władz, do dzisiaj pozostaje zagadką.

Widmo nuklearnego konfliktu w Europie Środkowej minęło, do władzy doszła "Solidarność". Wraz z przemianami ustrojowymi państwo zrezygnowało z utrzymywania schronów w stanie gotowości. Obiekty w większości popadły w ruinę.

Reklama

Te "odtajnione" najczęściej przerabiano na miejsca do publicznego użytku. Wyjątek stanowi kompleks korytarzy pod dawnym nowohuckim kinem "Światowid". Budynek zbudowany w połowie lat 50. ubiegłego wieku na osiedlu Centrum E jest obecnie siedzibą powstającego Muzeum PRL. Przepastne wnętrza tego socrealistycznego okazu to nie tylko opustoszała sala kinowa, ale i skrywające swoje tajemnice podziemia.

Do tych udaję się wraz z Maciejem Miezianem, pracownikiem oddziału Muzeum Historycznego Miasta Krakowa w Nowej Hucie. Schodzimy kilkanaście stopni w dół. Moim oczom ukazują się solidne drzwi. Jak się za chwilę dowiaduję, są one wykonane z ołowiu, gdyż ten pochłania promieniowanie, którego wpływ wewnątrz schronu starano się maksymalnie ograniczyć.

"Wrota" skrzypią na nieużywanych od dawna zawiasach. Za nimi znajduje się większe pomieszczenie, będące jednocześnie korytarzem do kilku mniejszych pokoi. Od mojego przewodnika dowiaduję się, że to właśnie tutaj zgromadziłaby się większość ludzi, którym udałoby się dostać do schronu.

Te w Nowej Hucie budowano przede wszystkim dlatego, aby w razie ataku przetrwała przynajmniej część pracowników Kombinatu - jednego z największych w Europie zakładów produkujących stal dla Związku Radzieckiego. W tym miejscu należy wspomnieć o tym, że tak naprawdę pierwszymi schronami w tej części Krakowa były... piwnice o wzmocnionych stropach. Stosowanie takiego specjalnego zabiegu możliwe było dlatego, że tę dzielnicę budowano "od zera".

Wojskowi taktycy przewidywali, że w razie bombardowania Amerykanie zniszczyliby główny krakowski węzeł komunikacyjny, czyli Dworzec Główny wraz z jego okolicami, co uniemożliwiłoby transportowanie stali do fabryk, w których powstawało uzbrojenie. Odległość kilku kilometrów od wybuchu (Dworzec Główny i nowohucki Plac Centralny dzieli od siebie 7,2 kilometra) dałaby szansę na schowanie się do schronów. Te wybudowano zaledwie dla 10 procent ludności. Reszcie musiałyby wystarczyć wspomniane piwnice lub próba ucieczki poza miasto...

Pytam Mieziana, ilu mieszkańców pomieściłby schron, w którym znajdujemy się obecnie.

- Mówi się, że ten schron był obliczony na 400 osób.

Rozglądam się. Gdyby hipotetyczny atak nuklearny zdarzył się naprawdę, to w miarę komfortowych warunkach mogłoby tutaj przebywać nie 400, a 40 ludzi. Kompleks wyposażono w jedną (sic!) toaletę - na coś w rodzaju łazienki nie było tutaj miejsca. Żarówki rozświetlają ciemne pomieszczenia jakby z przymusu. Podyktowane jest to tym, że całość miała udzielić schronienia na maksymalnie trzy dni. Po takim czasie miała nadejść pomoc

- Osobom w schronach doskwierałby z pewnością brak dużej ilości świeżego powietrza oraz duchota. Byłoby tutaj naprawdę gorąco. Nie zapominajmy też o tym, że każdy potrzebuje do życia wody.

Rozwiązaniem części tych problemów miały być specjalnie pomieszczenia, tak zwane "baseny", które zalewano wodą. Ta miała w domyśle służyć do ochładzania powietrza. Do tego dochodzą zajmujące mniej miejsca filtry i pompy powietrza, dzięki którym wewnątrz nie doszłoby do zatrucia dwutlenkiem węgla.

Samego węgla nie brakowało natomiast wewnątrz schronu - największe z pomieszczeń było składem tego surowca, który używany był do wytwarzania prądu przez ogromny odpowiednik dzisiejszych spalinowych agregatów prądotwórczych.

Historyk prowadzi mnie dość długim korytarzem. Idziemy skuleni. W pozycji wyprostowanej mogliby tutaj chodzić co najwyżej najmłodsi. W końcu widzimy upragnione światełko na jego końcu. To szyb z drabinką, która prowadzi nas do wyjścia ze schronu. Zza kratek do środka wdzierają się promienie słońca. Jesteśmy kilka dobrych metrów pod ziemią. 

- Nad nami znajduje się wyjście ewakuacyjne. Budowano je na wypadek zawalenia się budynków, pod którymi znajdują się schrony. Z zewnątrz wygląda ono właśnie jak mała "budka", czy też "studzienka" - tłumaczy Miezian. Zagadka rozwiązana.

Zawracamy. W głównym pomieszczeniu, od którego zacząłem zwiedzanie, spostrzegam jeszcze jedne stalowe drzwiczki, wysokie może na jeden metr. Próbuję za nie pociągnąć, ale są zaspawane.

- Do czego one służą? - pytam.

W odpowiedzi słyszę, że ich przeznaczenie nie jest do końca znane. Według niektórych, może to być jeszcze mniejszy tunel łączący ten schron z podobną podziemną placówką znajdującą się na innym osiedlu. Przewodnik nie jest przekonany do tej wersji, ale podkreśla, że nadal nie odtajniono wszystkich dokumentów dotyczących systemu ochrony mieszkańców przed ewentualnym atakiem jądrowym.

Jednakże między bajki należy włożyć zasłyszane historie o tym, że Nowa Huta ma swoje podziemne lustrzane odbicie w postaci schronów. Pamiętajmy, że schrony miały pomieścić tylko dziesiątą część mieszkańców...

Opuszczamy zatęchłe podziemia, by znów cieszyć się haustami świeżego powietrza na zewnątrz. To jednak nie koniec odkrywania tajemnic nuklearnej przeszłości dzielnicy. Maciej Miezian prowadzi mnie osiedle dalej i pokazuje garaż podziemny.

- To też jest schron, ale nieużywane pomieszczenia szybko odnalazły się w nowej roli - komentuje z uśmiechem.

Spoglądam na sporą betonową konstrukcję obok której sam przechodziłem setki razy, nie znając jej pierwotnego przeznaczenia. Dostrzegam ogromny otwór wentylacyjny i zaczynam wyobrażać sobie rozmiar tego, co schowane jest pod chodnikami i pobliskim placem zabaw.

Czy mieszkańcy wiedzieli o tym, po czym tak naprawdę stąpają?

- Za mojego dzieciństwa wojna była cały czas obecna - wspomina Miezian - i to nie tylko w postaci lecącego w telewizji na okrągło serialu "Czterej pancerni i pies". Gazety pisały niezliczoną ilość artykułów o tym, jak to Amerykanie mogą nas zmieść z powierzchni ziemi. Tworzono nastrój psychozy. Świadomość samego zagrożenia była więc duża, ale wśród prostego ludu podejście było inne. Humorystyczna piosenka "jedna atomowa, druga atomowa i wrócimy znów do Lwowa" nie wzięła się przecież znikąd...

Michał Ostasz

Za pomoc w przygotowaniu materiału dziękujemy panu Maciejowi Miezianowi oraz dyrekcji powstającego Muzeum PRL-u.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: schrony przeciwatomowe | zimna wojna | historia
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy