"Z jak Zośka". Cudem wrócili do domu

Załoga "Zośki" po powrocie do bazy. Od lewej: F/Sgt Tomiec, P/O Z. Brzezinski, F/O Machej, W/O K. Muszynski i F/Lt Bilinski (w opisie pozostawiono oryginalne brytyjskie oznaczenia stopni) /YouTube
Reklama

Na wojnach mają miejsce sceny, które można poczytać za cud. Jeden z takich cudów przeżyli polscy lotnicy wracający z bombardowania Bremy w 1942 roku.

300 Dywizjon Bombowy Ziemi Mazowieckiej został sformowany w bazie RAF w Bramcote, w hrabstwie Warwickshire, leżącym w środkowej Anglii. Tam też formowały się pozostałe polskie dywizjony bombowe: 301, 304 i 305. Pierwszym dowódcą mazowieckich lotników został ppłk inż. pil. Wacław Makowski, który dotychczas odpowiadał za zakup brytyjskich samolotów dla polskiego lotnictwa. Przy doborze personelu starano się kierować zasadą, aby załogi dywizjonu rekrutowały się z byłych żołnierzy przedwojennego I pułku lotniczego w Warszawie, choć nie zawsze się to udawało.

W sierpniu jednostkę przesunięto do bazy Swinderby, skąd w połowie września dywizjon rozpoczął bombardowanie francuskich portów, w ramach "bitwy o barki". Brytyjskie dywizjony bombowe miały zniszczyć niemiecką armadę inwazyjną jeszcze na francuskim wybrzeżu. Pierwszy lot bojowy załogi 300 i 301 odbyły w nocy z 14 na 15 września 1940 roku na lekkich bombowcach Fairey Battle.

Reklama

Wkrótce, bo 16 listopada 1940, dywizjon otrzymał pierwsze znakomite bombowce Vickers Wellington IC, na których przeprowadził pierwszy nalot polskiego lotnictwa na Berlin 23 marca 1941 roku.

W kolejnych latach załogi 300 Dywizjonu latały na bombardowania celów we Francji, Niemczech, Holandii. Sztabowcy upodobali sobie zwłaszcza Wilhelmshaven, Essen, Duisburg i Bremę. Tam bombowce były wysyłane najczęściej, ponosząc duże straty od ognia artylerii przeciwlotniczej i nocnych myśliwców. Od dnia utworzenia dywizjonu do września 1942 roku dywizjon stracił 23 załogi i 30 samolotów.

Cholerna Brema

W nocy z 4 na 5 września dowództwo Royal Air Force wysłało nad Bremę wyprawę składającą się z 98 Wellingtonów, 76 Lancasterów, 41 Halifaxów i 36 Stirlingów. W sumie 251 bombowców, prowadzonych po raz pierwszy przez 6 pathfinderów - słynnych Mosquito, które miały oznaczyć cele. Wśród 98 Wellingtonów znajdowało się 7 z mazowieckiego dywizjonu.

Tej nocy pogoda była bezchmurna, jedynie na wysokości 5000 stóp pojawiały się nieliczne chmury. Dolot do celu nie sprawił polskim załogom większego problemu. Niepokoiła ich jedynie artyleria przeciwlotnicza. Myśliwce polowały na inne maszyny. Problemy zaczęły się dopiero w drodze powrotnej.

Prawdopodobnie najpierw został zestrzelony przez nieprzyjacielski myśliwiec Wellington IV
z wymalowanymi na kadłubie czerwonymi literami BH-K, o rejestracji Z1320. Zginęła cała sześcioosobowa załoga. Chwilę później jego los o mało nie podzielił Wellington BH-Z, zwany "Zośką".

"Z jak Zośka"

Załoga "Zośki", dowodzona przez byłego obserwatora przedwojennej 64 Eskadry Bombowej, kpt. naw. Bolesława Bilińskiego, odchodziła znad celu szerokim łukiem. Pozbawiony bomb Wellington prowadził się bardzo lekko. Biliński podał ppor. pil. Stanisławowi Machejowi kurs do bazy i spokojnie zaczął prowadzić obliczenia. Noc była spokojna, nad samolotem jasno świecił księżyc, nie było widać żadnej chmurki. Za ogonem, nad Bremą, wznosiły się jedynie kolumny czarnego dymu.

Jak pisał później kronikarz dywizjonu, Andrzej Janczak: "Po pewnym czasie pilot zauważył, że nieco poniżej, zbieżnym kursem, leci samolot z zapalonymi światłami pozycyjnymi. Powiadomił o swoim spostrzeżeniu resztę załogi.

 — Wygląda na Hampdena (średni brytyjski bombowiec - przyp. SZ) — dodał jeszcze — ale popatrzcie i wy, czy to nie Messerschmitt sto dziesięć?

Kwadrans później zagadka wyjaśniła się definitywnie, bo intruz poszedł prosto na Wellingtona i zaatakował go od tyłu. Pierwsza seria utkwiła w ciele tylnego strzelca, eliminując go z walki. Nocny myśliwiec mógł teraz liczyć na bezkarność.

Pilot bombowca próbował uników, ale bezchmurne niebo nie dawało żadnego schronienia przed napastnikiem. Dopiero na wysokości 5 tysięcy stóp pojawiły się zbawienne chmury i załoga mogła rozejrzeć się w sytuacji. Nie wyglądała ona różowo: pociski zapalające strawiły powłokę okrywającą kadłub na przestrzeni od statecznika poziomego do krawędzi skrzydła (nie dochodząc do kopuły astro), zaś konstrukcja nośna (szkielet) w wielu miejscach uległa uszkodzeniu.

System hydrauliczny został wyłączony z działania, pancerna przegroda ochronna była uszkodzona, prawy zbiornik paliwa miał pełno dziur, z jednego silnika wydobywał się ogień."

Sytuacja załogi była nie do pozazdroszczenia. Samolot ledwie trzymał się powietrza. Sterowało się nim bardzo trudno. Pilot rozkazał załodze opuścić samolot, ale jak dalej można przeczytać w kronice dywizjonu: "Nie uzyskał odpowiedzi w telefonie pokładowym, bo ten już nie działał. Powtórzywszy polecenie na migi, zobaczył, że drugi pilot wstał z miejsca, aby zgodnie z regulaminem jako pierwszy opuścić maszynę.

Chwilę później ogień jakby nieco przygasł i silnik wznowił pracę. Załoga zdecydowała się pozostać na pokładzie. Nawigator napisał dowódcy na kartce papieru, że radiostacja oraz przyrządy nawigacyjne zostały strzaskane. Pilot wiedział, co to znaczy: nie będzie można zameldować dowództwu 1 Grupy Bombowej swojego powrotu i brytyjska artyleria przeciwlotnicza powita ich nad wybrzeżem, jako nieprzyjaciół. Miła perspektywa..."

Stalowe fale

Do bazy w Ingham dzieliło ich ponad 500 kilometrów lotu nad ciemnymi i zimnymi wodami Morza Północnego. Załoga nie wiedziała co dzieje się z tylnym strzelcem, do którego nie mieli dostępu w czasie lotu. Żyje i jest ranny? Może wyskoczył? A może już nie oddycha?

Problemów było znacznie więcej. Pilot "napisał nawigatorowi, aby wyrzucił z samolotu wszystkie zbędne przedmioty, bo należy ulżyć maszynie, aby mogła dolecieć jak najdalej. Jeśli trzeba będzie wodować, trudna rada, ale dobrze by było uczynić to możliwie najbliżej Anglii.

Przymusowa kąpiel, bez podania radiem swej ostatniej pozycji, równała się przecież śmierci. - wspominał Janczak (...) Ciężko było utrzymać Wellingtona na właściwym kursie, bo ogon samolotu był postrzelony, toteż drugi pilot oparł się z całej siły na sterownicy, pomagając dowódcy trzymać maszynę w należytym położeniu. Do tego Wellington tracił systematycznie wysokość, ponieważ pokrycie lewego skrzydła na dużej połaci spłonęło i wyzierało zen rusztowanie z prętów metalowych.

Od czasu do czasu silniki pokasływały, ale nie przerywały pracy. Jeden zbiornik paliwa był co prawda podziurawiony, ale radiota z nawigatorem pracowali na zmianę przy ręcznej pompie, zapewniając silnikom ciągły dopływ paliwa ze zbiornika awaryjnego."

W końcu załoga dostrzegła brzeg. Dolatując do niego nawigator wystrzelił flary sygnalizacyjne, aby obrona przeciwlotnicza wiedziała, że nadlatuje własny, poważnie uszkodzony samolot. Poczciwy Wellington trzymał się w powietrzu jedynie siłą woli załogi. Tak postrzelane maszyny rzadko wracały do bazy. Ta załoga widziała już światła swojego pasa startowego.

"W okolicach lotniska dowódca załogi próbował wypuścić podwozie - czytamy w kronice. Niestety, bez skutku. Drugi pilot przeciął więc przepustnicę przewodu hydraulicznego i wtedy udało się. Jeszcze kilka chwil niepewności i Wellington BH-Z dotknął ‘trzema punktami’ nawierzchni lotniska Ingham.

Po wyłączeniu silników lotnicy wyskoczyli z maszyny i pobiegli do wieżyczki tylnego strzelca, do której nie mogli się dostać w czasie lotu. Wieżyczka była odwrócona, a strzelec tkwił wewnątrz.

— Kiedy silnik przerwał pracę, szykowałem się do skoku ze spadochronem — wyjaśnił słabym głosem — ale z upływu krwi straciłem przytomność i pozostałem na pokładzie. Dopiero wstrząs przy lądowaniu przywrócił mi świadomość, ale na skok było już za późno...

Chwilę potem nadjechała sanitarka. Strzelca i radiotę przewieziono do szpitala. Pierwszy miał w ciele dwadzieścia jeden pocisków, drugi zaś ‘tylko’ jedenaście. Za to ran Wellingtona... załoga nie próbowała nawet liczyć."

Noc nad Bremą

Polski dywizjon stracił nad Bremą jedną załogę, z całej wyprawy nie powróciło w sumie 12 bombowców i około 70 lotników. Niemieckie straty były bardzo ciężkie. Poważnie została uszkodzona fabryka lotnicza Weser, w stoczni Atlas zniszczono 4 hale i 3 wielkie zbiorniki na mazut. Uszkodzone zostały także 3 szpitale i 7 szkół. Zginęły 124 osoby, a 470 zostało rannych.

Załoga "Zośki" wróciła szczęśliwie do domu. Zdjęcia spalonego Wellingtona obiegły cały świat. Ranni członkowie załogi wykurowali się i wrócili do latania. Większość członków załogi przeżyła wojnę. Jedynie tylny strzelec, st. sierż. strz. Józef Tomiec, zginął wraz z całą swoją nową załogą 24 lipca 1944 roku, wracając z bombardowania Kilonii. Lancaster, na którym był mechanikiem pokładowym, został uszkodzony przez OPL i rozbił się podczas przymusowego lądowania koło jeziora Dobersdorfer See.

Do końca 1942 roku 300 Dywizjon Ziemi Mazowieckiej stracił jeszcze siedem załóg. W czasie całej wojny podczas 3891 samolotozadań, zrzucając na wroga 10 712 ton bomb, zginęło 432 jego lotników, a 104 dostało się do niewoli.

Źródła:

Marek Murawski, Obrona powietrzna III Rzeszy. Cz. 3, Działania nocne wrzesień 1939 - czerwiec 1943, AJ Press 1999

Andrzej R. Janczak, Berlin na kursie bojowym, Wydawnictwo MON, 02/1979

Chris Everitt, Martin Middlebrook, The Bomber Command War Diaries: An Operational Reference Book, Midland Publishing 1998

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: historia | Wojsko Polskie
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy