Wycieczka do kapitalizmu

Antytramwajowa obsesja prezydenta Gliwic sprawiła, że z ulic tego miasta błyskawicznie usunięto niemal wszystko, co przypominało o tej, zlikwidowanej w 2009 roku, komunikacji miejskiej. W historii drugiej wojny światowej na zawsze jednak pozostanie informacja bardzo charakterystyczna dla tego regionu. Otóż radziecka brygada trofiejna do zajętego przez Rosjan Gleiwitz po łupy kulturalne przyjechała z Katowic... tramwajem.

Pisząc ten list Fiodor Chotinski znakomicie wiedział, że przeczyta go cenzura wojskowa, więc nie może wszystkiego wyrazić wprost. Z drugiej jednak strony zdawał sobie sprawę, że w przypadku jakichkolwiek wątpliwości cenzor spojrzy na adresata listu, a było nim kierownictwo Muzeum Kultury Orientalnej w Moskwie, i zawarte w nim treści potraktuje łagodniej. Uzna je zapewne za rodzaj sprawozdania, w którym nadawca informuje swoich cywilnych przełożonych o spostrzeżeniach nie oficera Armii Czerwonej, lecz konserwatora sztuki, bowiem przed powołaniem do wojska Chotinski pracował w tymże muzeum.

Reklama

Żołnierze poprzekłuwali oczy postaciom na portretach

"Jak zatrzymaliśmy się po drodze, aby nabrać wody w kanistry, część naszych ludzi zeskoczyła z samochodów ciężarowych rozprostować kości. Niektórzy z nich weszli do opuszczonych przez mieszkańców domów, przynosząc mi kilka porcelanowych bibelotów. Były to pierwsze rzeczy, jakie wpadły w moje ręce na aryjskiej ziemi. (...) Nasze ciężarówki pojechały dalej. W końcu dojechaliśmy do miejsca przeznaczenia, którym był pałacyk myśliwski hrabiego Portales" - pisał Chotinski dodając, że pałacyk był wypełniony porcelaną, obrazami, gobelinami, starą bronią, kryształami i zabytkowymi meblami, a na miejscu była biblioteka.

Posługując się różnymi eufemizmami, informował on kierownictwo muzeum, że w ciągu zaledwie paru dni żołnierze zniszczyli większą część porcelany, rzeźby oszpecili, a postaciom na portretach poprzekłuwali oczy. Chotinski dodał też, że obrazy tak grubo były pokryte pokostem, "że się bardzo dobrze paliły". I prosił przełożonych, by u władz ZSRR podjęli starania w celu ochrony i ratowania dzieł sztuki na ziemiach niemieckich zajmowanych przez Armię Czerwoną.

Błąd Chotinskiego albo Akinszy i Kozłowa

List Chotinskiego przechowywany jest w Rosyjskim Państwowym Archiwum Literatury i Sztuki w Moskwie, a jego fragmenty opublikowali Konstantin Akinsza i Grigorij Kozłow w wydanej w Niemczech w 1995 roku książce "Beutekunst" (Łupy kulturalne). Po lekturze poświęconego Chotinskiemu początkowego fragmentu rozdziału "Die Trophäen-Brigaden" (Brygady trofiejne) uważnemu czytelnikowi nasuną się wątpliwości.

Otóż w bojach z hitlerowskimi Niemcami nie brała udziału radziecka 9. Armia, której oficerem miał być Chotinski. W ogóle w literaturze wojennej nie natrafiłem na ślad istnienia w strukturach Armii Czerwonej 9. Armii, ale może źle szukałem... Ponadto wyszukiwarka internetowa nie wskazuje na żaden arystokratyczny ród Portales. Gdy jednak uznamy, że albo Chotinski, albo Akinsza i Kozłow popełnili błąd i ród ów nosił zbliżone w pisowni nazwisko Pourtales, to trafimy do jednej ze składnic dóbr kultury urządzonych przez dolnośląskiego konserwatora zabytków profesora Günthera Grundmanna z Breslau (Wrocławia). Na jego liście oznaczono ją numerem 3., a mowa tu o leżących na terenie powiatu wołowskiego Głębowicach.

Zdewastowany pałac rodu Pourtales

W 1824 roku dwie wsie, które dzisiaj tworzą Głębowice, zakupił radca królewski Carl von Pourtales, który wkrótce w Alteichenau wybudował klasycystyczny pałac. I nań zwrócił uwagę Grundmann, gdy od 1942 roku "rozśrodkowywał" dolnośląskie dobra kultury, z dala od dużych miast, chroniąc je przed zgubnymi skutkami ewentualnych bombardowań.

Do składnicy w Alteichenau trafiły grafiki z wrocławskiego Museum der Bildenden Künste (Muzeum Sztuk Pięknych). 2 listopada 1944 roku ewakuowane tu zbiory Niemcy wywieźli na lewy brzeg Odry, a czerwonoarmiści, którzy trzy miesiące później zajęli pałac, zdewastowali go. Czy opisany w liście Chotinskiego pałac znajdował się w Alteichenau? To prawdopodobna hipoteza nie tylko ze względu na wyjątkowe nazwisko właściciela.

Pałac ów leżał niedaleko przedwojennej granicy z Polską (w rejonie Rawicza), a z listu wynika, że Chotinski i jego żołnierze dotarli tam wkrótce po wkroczeniu "na aryjską ziemię", czyli do Niemiec. Czy było tak, czy inaczej, jedno nie ulega wątpliwości. Gdy 10 maja 1945 roku Fiodor Chotinski wysłał do Muzeum Kultury Orientalnej swe sprawozdanie z pierwszych tygodni przeżytych na niemieckiej ziemi, na tyłach poszczególnych frontów radzieckich od ponad dwóch miesięcy działały już kilkuosobowe brygady trofiejne Komitetu do spraw Sztuki przy Radzie Komisarzy Ludowych ZSRR, czyli ówczesnego radzieckiego ministerstwa kultury.

Majątek Rzeszy w dyspozycji Rosjan

Ta historia rozpoczęła się na Krymie, gdzie w Jałcie na początku lutego 1945 roku rozpoczęły się obrady Wielkiej Trójki: prezydenta USA Franklina Roosevelta, premiera Wielkiej Brytanii Winstona Churchilla i przywódcy ZSRR Józefa Stalina. Wśród wielu spraw, które poruszono na konferencji, były odszkodowania wojenne od powojennych Niemiec. Rosjanie ustami Stalina zażądali 10 miliardów dolarów tytułem zadośćuczynienia za straty doznane podczas wojny z Niemcami. Zachodni sprzymierzeńcy mieli wątpliwości co do wysokości tej sumy, ale w końcu zgodzili się na nią. Stalin nie chciał jednak czekać i postawił na politykę faktów dokonanych. Wszak kilkanaście dni wcześniej Armia Czerwona w wielu miejscach przekroczyła granicę Trzeciej Rzeszy i niemiecki majątek był do dyspozycji Rosjan.

Mylą się ci, którzy sądzą, że najważniejsze były dla nich skarby kultury. Władze ZSRR stawiały na maszyny i urządzenia produkcyjne, tabor kolejowy, najnowsze rodzaje broni i tym podobne łupy, które miały pomóc w odbudowie gospodarki Związku Radzieckiego i budowie siły państwa Stalina. Wśród priorytetów łupy kulturalne zajmowały jedno z ostatnich miejsc, ale w historii przetrwały tylko dlatego, że o zrabowane wówczas obrazy, rzeźby, archiwalia i książki wkrótce upomnieli się ich prawowici właściciele.

O wywiezione do ZSRR parowozy i wagony, tokarki, obrabiarki i całe instalacje technologiczne nie upomniał się nikt. Formowanie brygad trofiejnych poszczególnych komitetów (ministerstw) przy Radzie Komisarzy Ludowych ZSRR, rozpoczęto natychmiast po powrocie Stalina i jego najbliższych współpracowników z Jałty. Akcja ta, jak na radzieckie warunki, przebiegała błyskawicznie. Potrzebne były nowe mundury, stosowne dokumenty, a nawet formalne nominacje na wysokie stopnie oficerskie. Wszystko to załatwiano od ręki. Moskwę opanowała gorączka łupów.

Tramwajem po skarby

Gdy wieczorem 15 lutego 1945 roku Borys Filippow zasiadł w loży moskiewskiego Teatru Dramatycznego, którego był intendentem, by obejrzeć najnowszą sztukę, w niemieckich kinach wyświetlano 751. wydanie kroniki "Die Deutsche Wochenschau", w której jednym z tematów były przygotowania do obrony Górnego Śląska. Oglądając stojące na głównych ulicach Kattowitz (Katowic) działa i jadące na swe pozycje czołgi, widzowie zdawali sobie sprawę, że są to zdjęcia już nieaktualne.

Niedawno bowiem Rosjanie opanowali tę przemysłową prowincję i nawet wkroczyli na Dolny Śląsk. Propaganda hitlerowska ukrywała jednak przed Niemcami, że dowództwu 1. Frontu Ukraińskiego udał się manewr mający na celu zajęcie górnośląskiego okręgu w stanie jak najmniej zniszczonym. Zamaskowane koronkowymi firanami ze zdobytej wcześniej fabryki tekstyliów czołgi z armii pancernej generała Pawła Rybałki, opanowały zaśnieżone Gleiwitz 24 stycznia 1945 roku. Spalono niektóre budynki, w tym najpiękniejszy na Górnym Śląsku Stadttheater Gleiwitz, ale wielkich zniszczeń nie było. Podczas walk ulicznych ucierpiało jednak śródmieście, gdzie około 20 procent budynków legło w gruzach.

Konfiskata wszystkich skarbów muzealnych

Borys Filippow zapewne w ogóle nie wiedział o czymś takim, jak Śląsk. I w najśmielszych nawet myślach nie przewidywał, że wkrótce na własne oczy zobaczy katowicki teatr, który na krótką chwilę pojawił się w hitlerowskiej kronice filmowej. Bo oto zaskrzypiały drzwi i do loży Filippowa ktoś wszedł. "Wzywają was do komitetu, gdzie macie stawić się natychmiast" - usłyszał szept sekretarki dyrektora. Filippow nie musiał pytać o jaki komitet chodzi. Mogli go wzywać tylko do ministerstwa, czyli do Komitetu do spraw Sztuki.

Dotrwał jednak do końca przedstawienia i gdy wreszcie pojawił się w komitecie, od jednego z jego szefów, Andrieja Konstantinowa, usłyszał: "Jutro pojedziecie na tyły 1. Frontu Ukraińskiego. Będziecie tam konfiskować wszelkie skarby muzealne, cenne książki, wyposażenie teatrów i tym podobne przedmioty. Będziecie tam kierować czteroosobową brygadą, w której będą specjaliści z różnych dziedzin".

Tramwajem na niemiecką ziemię

Wyjazd się wprawdzie nieco opóźnił, ale już 16 lutego Filippow paradował po Moskwie w nowiutkim mundurze podpułkownika Armii Czerwonej. Poznał też trzech z czterech swych podwładnych: Jewgienija Suszczenkę - muzyka z orkiestry symfonicznej oraz historyków sztuki Andrieja Czegodajewa i Siergieja Grigorowa, którzy otrzymali mundury z dystynkcjami majorów. Dopiero na początku trzeciej dekady lutego udało się - jak później napisał Filippow: "znaleźć odpowiedni wagon. Jechaliśmy tylko w towarzystwie trzech ekspertów Komitetu do spraw Przemysłu Papierniczego, którzy mieli w Niemczech demontować fabryki".

Rychło Filippow i jego ludzie znaleźli się w ograbionym przez hitlerowców ze skarbów kultury Krakowie, skąd przerzucono ich do Katowic, które na mapach sztabowców radzieckich leżały tuż nad granicą z Niemcami. "Tramwaj jeździł przez miasto i w kierunku granicy. Wsiedliśmy do niego i osiągnęliśmy niemiecką ziemię jadąc tramwajem. Kto by to pomyślał?" - napisał Filippow. I tak radziecka brygada trofiejna znalazła się w Gleiwitz, które wkrótce staną się polskimi Gliwicami.

Książki, których nikt nie potrzebował

Borys Filippow pozostawił coś w rodzaju pamiętnika, do którego dotarli autorzy "Beutekunst". Stąd też posiłkując się cytatami z niej, możemy dziś odtworzyć nie tylko szczegóły działalności jego brygady trofiejnej w Gleiwitz, Hindenburgu (Zabrzu) i Beuthen (Bytomiu) i innych miejscowościach m.in. Górnego Śląska, ale także zapoznać się z obserwacjami i przemyśleniami podpułkownika. Na pewno widział on więcej niż opisał w swym pamiętniku. Z meldunków wywiadu Filippow wiedział, że w niemieckiej (do 1945 roku) części Górnego Śląska nie znajdzie się ani dzieł wielkich mistrzów, ani zamaskowanych skrytek ze skarbami kultury.

Jego brygadę interesowało zatem wszystko, co przedstawiało jakąkolwiek wartość artystyczną, albo przedmioty, w które można było wyposażyć radzieckie placówki kulturalne. Szukano zwłaszcza starych książek, co po latach potwierdził Andriej Czegodajew, który - jak wspominał w 1990 roku - nie martwił się o dzieła sztuki, ponieważ wiedział, że w tej okolicy takowych nie znajdzie się wiele. Za to z sukcesami poszukiwał starych ksiąg oprawnych: "Książki walały się po podłogach. Nikt ich nie potrzebował. Eskortowałem do Muzeum Puszkina (w Moskwie - przyp. L.A.) 40.000 wartościowych ksiąg, które nawet po 45 latach stanowią jedną trzecią zasobów biblioteki muzealnej".

Fałszywe skrzypce

Ludzie z brygad trofiejnych, wysłanych do Niemiec przez Komitet do spraw Sztuki, dysponowali upoważnieniami wystawionymi przez najwyższe władze ZSRR. Stąd też Filippow bez trudu dostał się do magazynu wojskowego, zorganizowanego w Gleiwitz przez Armię Czerwoną. Wśród pianin, fortepianów koncertowych, odbiorników radiowych, maszyn do szycia i rowerów podpułkownik wypatrzył cztery skrzypce. Robiły wrażenie bardzo starych, ale jakby nietkniętych zębem czasu.

Podpułkownik uważnie przyjrzał się ich futerałom. Na jednym z nich znalazł etykietę z napisem "Stradivari 1757", na innym zaś futerale był napis "Amati" i tylko częściowo czytelny rok, który wskazywał na XVII wiek. To jest odkrycie! - pomyślał podpułkownik i polecił, by skrzypce natychmiast przeniesiono w lepiej zabezpieczone miejsce. Dodajmy, że Antonio Stradivari, zwany Stradivariusem (1644-1737), był znanym lutnikiem włoskim, który - wraz z uczniami - wykonał ponad tysiąc instrumentów, głównie skrzypiec, ale także altówki i wiolonczele. Kilka dni później ludzie Filippowa znaleźli jeszcze więcej podobnych skrzypiec i powoli - jak czytamy w książce Akinszy i Kozłowa - "docierało do nich, że prawdopodobnie mają do czynienia z fałszerstwem".

Gotowe do wysyłki do Moskwy

Major Natalia Sokołowa, w cywilu kustosz moskiewskiego Muzeum Nowego Malarstwa Zachodniego, do brygady Filippowa dołączyła dopiero na Górnym Śląsku. "W Gleiwitz - pisała - spotkałam w hotelu oficerskim moją brygadę. Składała się ona z podpułkownika Filippowa, historyków sztuki - majorów Grigorowa i Czegodajewa oraz Suszczenki z orkiestry symfonicznej. Codziennie chodziliśmy do magazynu, gdzie donoszono różne przedmioty przeznaczone do wysyłki na moskiewski adres Komitetu do spraw Sztuki. Przy pomocy niemieckich kobiet i dzieci, których pod nadzorem doprowadzano do magazynu, pakowaliśmy dywany, kandelabry, zapełnialiśmy skrzynie przedmiotami z pobliskich dworków. Było tam kilka złych obrazów".

Tymczasem Filippow penetrował śląskie wille, pałacyki i zameczki należące do miejscowych przemysłowców lub arystokracji. I tak trafił do willi przemysłowca o nazwisku Berve. Pod datą 17 marca 1945 roku zanotował: "Pewna kobieta o nazwisku Kemler (jest to zapewne fonetyczny zapis tego nazwiska - przyp. L. A.) mieszkała u niego tymczasowo, ponieważ w jej willi zakwaterowało się dowództwo. Kobieta, jej mąż - ważny dyrektor miejscowej firmy i pewien zadbany, powolny, ale bardzo uprzejmy Niemiec wywarli na mnie piorunujące wrażenie. Co się stało? Z jakiego powodu zostali, gdy prawie całe ich rodziny uciekły? Zachowywali się jakby już nic nie mogło ich zadziwić. Kiedy w obecności Bervego rekwirowaliśmy dzieła sztuki, kobieta zachowywała się jakbyśmy byli w sklepie, gdzie wszystkie widoczne rzeczy wystawione są na sprzedaż. Bardzo uprzejmie pokazywała nam porcelanę, dywany, wartościowe książki, srebra, opowiadając o nich po kolei. Znalazłem tylko jedno wytłumaczenie takiego zachowania. Prawdopodobnie najbardziej wartościowe zostały schowane w innym miejscu".

Stalinowski dygnitarz

Autorzy książki "Beutekunst" tego wątku nie rozwijają, co może oznaczać, że i Filippow pominął go w swym pamiętniku, lub przeszedł nad tym do porządku, gdy tymczasem innym dowódcom brygad trofiejnych w podobnych sytuacjach zdarzało się korzystać z pomocy "fachowców" z oddziałów SMIERSZ lub NKWD. Podpułkownik Filippow zapewne nie korzystał z pomocy służb specjalnych, ponieważ w dalszej części pamiętnika pisze, że pani Kemler towarzyszyła mu w wyprawach do innych willi.

"I tak dowiedziałem się, jak żyła burżuazja niemiecka. Zobaczyłem ekskluzywne, dwupiętrowe wille, a w nich olbrzymie salony, ogrody zimowe, wartościowe meble... wielki komfort". I ten wątek wspomnień podsumował uwagą: "Jeszcze przed miesiącem nie mógłbym sobie wyobrazić, że będę uczestniczyć w wycieczce do kapitalizmu".

Maksim Saburow, potężny szef Gosplanu (Państwowej Komisji Planowania ZSRR), był bliskim współpracownikiem Stalina i Nikity Chruszczowa. Za ich rządów zajmował wysokie urzędy państwowe i stanowiska partyjne. Sam Stalin w ostatnich miesiącach życia widział ponoć w Saburowie - po fizycznej likwidacji starej gwardii stalinowskiej z Ławrientijem Berią i Wiaczesławem Mołotowem na czele - swego następcę.

"Jest krępym blondynem w średnim wieku. Jako jedyny wśród licznych komisarzy ludowych nosił cywilne ubrania, co nie przeszkadzało mu wcale w wydawaniu rozkazów wojskowym" - napisał Filippow po spotkaniu z Saburowem, do którego doszło w Bytomiu. Próbował on przekonać Saburowa, że skarby kultury są tak samo ważne jak wyposażenie fabryk, których rabunek na Górym Śląsku nadzorował ten stalinowski dygnitarz. Ale spotkał się z jego niechętną reakcją.

Poruszona publiczność

"Nie mam zamiaru zajmować się waszymi problemami. Jestem odpowiedzialny za przemysł. Działajcie samodzielnie i róbcie co chcecie. Nie mogę dać wam żadnego samochodu" - powiedział. Filippow wymusił jednak na Saburowie, że spotka się z jego ludźmi i wygłosi wykład na temat działalności brygad trofiejnych zajmujących się zabezpieczaniem skarbów kultury.

I tak podpułkownik znalazł się w bytomskim hotelu "Kaiserhof" - kwaterze Saburowa. Posiłkując się pamiętnikiem podpułkownika, Akinsza i Kozłow pisali: "Aby zrobić wrażenie na zgromadzonych, Filippow zadbał o teatralne wejście. Jako egzemplarz pokazowy przyniósł ciężką księgę na temat historii wojen niemieckich, która może nie była zbyt wiele warta, ale za to opatrzona licznymi ilustracjami. Zamierzony cel został osiągnięty. Publiczność była poruszona. Każdy, nawet Saburow, mógł dotknąć księgę. Nie jej treść poruszyła zgromadzonych, tylko ciężar. Bitwa została wygrana".

Nagrodą za wykład był amerykański jeep, który wypożyczono brygadzie Filippowa. Jego ludzie na początku działali tylko w niemieckiej części Górnego Śląska, głównie w Gliwicach i okolicach, ale w kwietniu 1945 roku, po otrzymaniu jeepa, w poszukiwaniu skarbów kultury docierali aż w okolice Grünbergu, czyli dzisiejszej Zielonej Góry, która w czasach niemieckich leżała w prowincji dolnośląskiej. Najprawdopodobniej byli w podzielonogórskich wioskach: Carolath i Fürsteneich, które wraz z północną częścią Dolnego Śląska zostały zajęte przez wojska 1. Frontu Ukraińskiego zimą 1945 roku.

Ogołocony ze wszystkich dóbr

W zamku Carolath, czyli w dzisiejszym Siedlisku niedaleko Nowej Soli, jedną ze swych składnic skarbów kultury urządził profesor Grundmann. Zarezerwował ją dla konserwatora z Berlina. Do dzisiaj nie wiadomo, jakie zbiory przywieziono do Carolath. Nieliczni Polacy, którzy w 1946 roku osiedlili się w tej wiosce, twierdzili, że po likwidacji czynnego w zamku szpitala wojskowego Rosjanie podpalili tę budowlę.

Część zamku spłonęła. Ponoć ta, z której wczesną wiosną roku poprzedniego wywieziono jakieś dobra. Jeśli ludzie Filippowa dotarli do Carolath, to nie mogli też pominąć leżącej w pobliżu, ale już na lewym brzegu Odry, wioski Fürsteneich, która do końca lat 30. XX wieku nosiła nazwę Saabor (obecnie Zabor). Właścicielką okazałego pałacu i miejscowego majątku była Hermina z domu von Reuss, wdowa po księciu von Schönaich-Carolath z Saabor i po... ostatnim cesarzu Niemiec Wilhelmie II.

Za mąż za Hohenzollerna wyszła ona w 1922 roku i do jego śmierci w 1941 roku mieszkała u boku męża w Holandii. Wkrótce po pogrzebie ekscesarza Hermine wróciła do swego majątku, który podczas jej nieobecności w Rzeszy, za sprawą hitlerowców, zmienił nazwę z Saabor na Fürsteneich. Polacy obejmujący po wojnie ten pałac zastali go ogołoconym ze wszystkich dóbr kultury, które ponoć w całości ocalały z wojennej pożogi. Formalnie za zaginione uważa się więc: galerię obrazów, bibliotekę, meble, dywany i zastawy stołowe z zaborskiego pałacu.

Pociągi pełne skarbów

Nieznany jest też los berlińskiego depozytu Preussische Staatsbibliothek (Pruskiej Biblioteki Państwowej), który do Fürsteneich, za zgodą Hermine, przywieziono w 1943 roku. Włodzimierz Kalicki w książce "Ostatni jeniec wielkiej wojny" niedwuznacznie sugeruje, że zbiory berlińskie z zaborskiego pałacu wywieźli Rosjanie. Rosyjskie źródła wskazują, że oprócz mebli oraz przedmiotów sztuki i rzemiosła artystycznego z niemieckiej części Górnego Śląska oraz z zamków i pałaców znajdujących się w okolicach Zielonej Góry, ludzie Filippowa do Moskwy wywieźli też wyposażenie zamku w Öls, czyli w podwrocławskiej Oleśnicy.

W kwietniu 1945 roku dla Borysa Filippowa i jego brygady czas tej "wycieczki do kapitalizmu" się kończył. Na ulicach Gliwic i sąsiednich miast pojawiły się obwieszczenia, że te miasta przechodzą pod polską administrację. Wiele domów przystrojono biało-czerwonymi flagami. "Praca robiła się coraz trudniejsza - napisał Filippow - bo Polacy z pewnością protestowaliby widząc wywożenie skarbów. Nie chcieliśmy, żeby z tego powodu doszło do konfliktów".

Jeszcze tylko major Czegodajew natrafił w którejś z przeszukiwanych willi na syrenę z brązu autorstwa Georga Kolbego - jedno z cenniejszych dzieł sztuki znalezionych przez Rosjan na Górnym Śląsku. I jeszcze brygadzie Filippowa udało się zorganizować trzy ciężarówki, na które z wielkim trudem, po wcześniejszym wykuciu w ścianie sporego otworu, wynieśli pulpit sterujący wraz z całą maszynerią sali koncertowej. Wojskowe pociągi specjalne oznaczone numerami 177/3339 i 177/3349 z łupami kulturalnymi odjechały do Moskwy.

Eskortowali je Filippow i jego ludzie. Na Śląsku została tylko major Sokołowa, która rychło trafi do Saksonii. To ona wraz z przysłanymi z Moskwy ekspertami w tunelu kolejowym koło miejscowości Grosscotta odnajdzie najcenniejsze skarby Galerii Drezdeńskiej łącznie z "Madonną Sykstyńską" Rafaela. To arcydzieło Rosjanie zwrócą Niemcom z NRD. Natomiast z zabytków wywiezionych ze Śląska do ZSRR przez brygadę Filippowa do Polski nie wróciło praktycznie nic...

Leszek Adamczewski

Autor jest dziennikarzem, pisarzem i wnikliwym badaczem przeszłości. Wieloletni współpracownik "Odkrywcy". Autor wielu niezwykle popularnych książek o tematyce eksploracyjnej i historycznej. Już wkrótce na rynku wydawniczym ukaże się kolejna fascynująca opowieść jego pióra pt. "Berlińskie wrota".

Śródtytuły pochodzą od redakcji portalu INTERIA.PL.

Odkrywca
Dowiedz się więcej na temat: historia | II wojna światowa | ZSRR | Gliwice | Niemcy | skarby
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy