W imieniu Polski podziemnej: Mściciele z Armii Krajowej

Warszawa - inscenizacja wojennej egzekucji polskiego państwa podziemnego /East News
Reklama

Gdy Polskie Państwo Podziemne wydało wyrok śmierci, do akcji wkraczali egzekutorzy Armii Krajowej. Eliminowali zdrajców, donosicieli, szmalcowników oraz pospolitych przestępców. Jak rozpracowywali cel? Dzięki jakim podstępom udawało im się do niego dotrzeć? I co czuli, pociągając za spust?

Ósmy października 1943 roku. W znajdującym się u zbiegu ulic Mazowieckiej i Świętokrzyskiej warszawskim barze "Za Kotarą" siedzi jego właściciel, Józef Staszauer - oficer Armii Krajowej, a jednocześnie... zdrajca i niemiecki agent. Nagle do knajpy wbiega pięciu uzbrojonych mężczyzn. Rozkazują wszystkim podnieść ręce. Staszauer nie słucha i sięga po pistolet. Rozpoczyna się krwawa jatka. W wymianie ognia ginie skazany na śmierć przez Polskie Państwo Podziemne konfident, a także jego żona i szwagier (również współpracujący z Gestapo) oraz kilka postronnych osób. Po wykonaniu wyroku zamachowcy wycofują się na ulicę. Skrywający się w bramach hitlerowcy nie mają szansy zareagować, bo grupę ubezpieczają inni członkowie AK - i ostrzeliwują przeciwników.

Zabicie Staszauera było jedną z najbardziej spektakularnych akcji przeprowadzonych przez egzekutorów Polskiego Państwa Podziemnego. W samym centrum Warszawy, na oczach Niemców, zastrzelono wyjątkowo groźnego podwójnego agenta, który przyczynił się do śmierci wielu naszych rodaków. Stanowiło to kolejny dowód dużej sprawności referatu 993/W, komórki Armii Krajowej do zadań specjalnych.

"U wylotu Mazowieckiej stali żandarmi. Chodniki były zasypane szkłem jak po bombardowaniu. W barze szyby porozwalane, przed barem stoją granatowi [policjanci Generalnego Gubernatorstwa - przyp. red.]. Zapytali, czego szukam. Odpowiedziałem, że właściciela, bo jest mi winien pieniądze. - Pożegnaj się pan z nimi - oni na to. - Nie wierzysz pan? To możesz zajrzeć przez okno. Zajrzałem. O rany! A tam trup na trupie na podłodze. Kelnerka jakby przewieszona przez bar. Gdy zobaczyłem taką jatkę, mało się nie wyrzygałem. - No co? - pytali granatowi. - Jeszcześ pan czegoś takiego nie widział! Doliczyłeś się pan trupów? Jedenaście" - opisywał działający w podziemiu Czesław Kuczera, który udał się do baru dzień po tajnej operacji.

Reklama

W imieniu Rzeczpospolitej Polskiej

W 1941 roku w strukturze Związku Walki Zbrojnej, a później AK, wyodrębniono komórkę kontrwywiadu odpowiedzialną za likwidację zdrajców i szpiegów wroga. Referat 993/W o kryptonimie "Wapiennik" wykonywał w stolicy wyroki śmierci nałożone przez podziemne sądy. W 1943 roku oddział liczył ponad 80 ludzi. Byli wśród nich doświadczeni żołnierze kampanii wrześniowej, ale nie brakowało także młodzieży ze środowisk robotniczych z biednych dzielnic miasta. Do momentu wybuchu powstania egzekutorzy "Wapiennika" zabili 70 Niemców, kolaborantów oraz pozostałych osób skazanych na najwyższy wymiar kary. Podobne zadania realizowali również członkowie innych komórek AK, a swoich ludzi od takich zadań miały też Narodowe Siły Zbrojne oraz grupy partyzanckie działające w terenie.

Polskie Państwo Podziemne było fenomenem w okupowanej przez nazistów Europie - w konspiracji stworzono bowiem strukturę państwową z szeregiem instytucji, armią (do AK należało blisko pół miliona osób) oraz sądownictwem. Już w 1939 roku powstały wojskowe sądy kapturowe, a trzy lata później - cywilne. Posługiwały się one prawodawstwem II RP, a egzekucje orzekano m.in. na podstawie kodeksu karnego z 1932 roku, w myśl przepisu, że "Kto dopuszcza się zbrodni zdrady, szpiegostwa, prowokacji, denuncjacji lub nieludzkiego prześladowania i krzywdzenia ludności polskiej - podlega karze śmierci".

Szacuje się, że ręka podziemnej sprawiedliwości dosięgła ok. 2500 szmalcowników, agentów, katów z Gestapo oraz wysoko postawionych niemieckich oficerów. Zakonspirowane sądownictwo miało też inne znaczenie: pokazywało społeczeństwu, że państwo ciągle funkcjonuje, a piętnowanie osób współpracujących z najeźdźcami (np. poprzez infamię, czyli pozbawienie czci) krzepiło narodowego ducha. Dawało też poczucie bezpieczeństwa w sytuacji zagrożenia bandytyzmem: spośród wydanych wyroków śmierci ponad 600 dotyczyło przestępców odpowiedzialnych za kradzieże, napady czy rozboje.



Celebryci i szmalcownicy

Kule egzekutorów AK dosięgały nawet osoby ze śmietanki towarzyskiej. Przykładem może być zastrzelenie Igo Syma, gwiazdy przedwojennego kina oraz scen teatralnych. Ten syn Polaka i Austriaczki dzięki zniewalającemu uśmiechowi oraz czarującej aparycji grywał najczęściej bogatych arystokratów. Już przed wybuchem światowego konfliktu podejrzewano, że jest niemieckim agentem. W trakcie okupacji te przypuszczenia się potwierdziły - za jego sprawą hitlerowcy aresztowali m.in. piosenkarkę Hankę Ordonównę. Podziemny sąd skazał aktora na śmierć.

Wyrok wykonano 7 marca 1941 roku. "Mieszkał na czwartym piętrze przy ul. Mazowieckiej 10. O godzinie 7.10 zapukaliśmy do drzwi. Otworzyła służąca. - Czy pana dyrektora Syma możemy prosić? W tej chwili ukazał się Sym. - Czy pan Igo Sym? - Tak. Czym mogę panom służyć? W tej chwili wystrzeliłem, mierząc z visa prosto w serce. Strzał był celny. Szpicel upadł na twarz bez jęku. Ze schodów zbiegliśmy pędem. Później spokojnie rozeszliśmy się do domów" - tak wspominał okoliczności wyroku jego główny wykonawca, por.  Roman "Zawada" Rozmiłowski. Naziści pochowali Syma na Powązkach, a w ramach "zadość uczynienia" (jak to określono w specjalnym obwieszczeniu) rozstrzelali 21 Polaków...

Ten przypadek był jednak wyjątkowy. Zazwyczaj nie zabijano członków socjety - koncentrowano się na osobach z niższych warstw społecznych, które chciały na donoszeniu (a także wydawaniu nazistom ukrywających się Żydów) po prostu zarobić. W marcu 1943 roku Kierownictwo Walki Cywilnej ostrzegało przed szmalcownictwem. "Każdy Polak, który współdziała z ich [Niemców - przyp. red.] morderczą akcją, czy to szantażując lub denuncjując Żydów, czy to wyzyskując ich okropne położenie lub uczestnicząc w grabieży, popełnia ciężką zbrodnię wobec praw Rzeczypospolitej Polskiej i będzie niezwłocznie ukarany".


Kara za zdradę ojczyzny

Zanim egzekutorzy AK zabili zbrodniarza, odczytywali mu wyrok śmierci w imieniu Rzeczpospolitej Polskiej oraz wymieniali przestępstwa, których się dopuścił. A przy najmniej tak działo się wtedy, gdy delikwent nie mógł uciec. W praktyce bardzo często nie było na to czasu: strzelano, jak tylko nadarzała się okazja. Niekiedy bywało, że skazani wymykali się zamachowcom... Mnóstwo szczęścia miał niejaki Hans Franz Wittek. Był szefem hitlerowskich konfidentów w Kielcach. Dosłużył się pseudonimu "Diabeł" - bez skrupułów wydawał ludzi na śmierć.

Armia Krajowa przez kilka lat próbowała bez skutku wykonać na nim wyrok, ale aż 11 razy udało mu się wymknąć sprawiedliwości! Zdałoby się, że "Diabłu" pomagał sam szatan, zdarzało się bowiem, iż pistolety zamachowców się zacinały, a kule chybiały. Szpicel nadal żył, choć w skrytobójczych atakach zginęła jego żona, przestrzelono mu kapelusz, a nawet trafiono go... 14 pociskami - wszystko na próżno!

W tym ostatnim przypadku życie uratowała mu kamizelka kuloodporna, którą tego dnia akurat miał na sobie. W miesiącach przed śmiercią praktycznie nie wychodził z dzielnicy niemieckiej, a piechotą poruszał się tylko na krótkich dystansach - najczęściej między swoim domem a siedzibą Gestapo. Stała trasa pomogła konspiratorom go dopaść. Piętnastego czerwca 1944 roku Wittek wpadł w zasadzkę. W operacji wzięło udział siedem osób i tym razem pocisk go nie ominął - przebił czaszkę zdrajcy. Zamachowiec wystrzelił dla pewności jeszcze raz, nieomal z przyłożenia, zamieniając głowę konfidenta w krwawą miazgę.

Nastoletni panowie śmierci

Ci, którzy stawali się katami wymiaru sprawiedliwości Polskiego Państwa Podziemnego, musieli umieć zabijać bez skrupułów, choćby przyszło wycelować pistolet w najbliższą rodzinę, przyjaciół czy znajomych. Doświadczeni żołnierze potrafili poradzić sobie ze stresem, niestety, wśród egzekutorów AK nie brakowało też nastolatków, którym dano prawo odbierania życia. Było to ogromne obciążenie psychiczne. I tak np. Witalis "Orzeł" Skorupka miał nieco ponad 18 lat, gdy znalazł się w Kierownictwie Dywersji Komendy Głównej Armii Krajowej: w komórce odpowiedzialnej za eliminowanie konfidentów i innych zbrodniarzy. Podczas wykonywania pierwszego wyroku zastrzelił skazanego... przez okno - mężczyzna zginął przy stole, na oczach rodziny.

Innym razem Skorupka musiał zabić piękną dziewczynę, konfidentkę Gestapo. Zrobił to dosłownie w ostatniej chwili przed przybiegnięciem niemieckiego patrolu, po tym, jak zawiódł inny z egzekutorów, któremu nie starczyło zimnej krwi, by uśmiercić młodą i urodziwą kobietę. "Trzeba mieć niezwykle odporną psychikę oraz silny organizm, aby to wszystko w sobie przetrawić. Dzięki naszemu kapelanowi jakoś to znosiliśmy. (...) Tylko dzięki niemu nie zwariowałem. Czym innym jest strzelanie do przeciwnika w boju, gdy bronimy swego życia, a czym innym wykonywanie wyroków, nawet na najgorszych łajzach" - wspominał po latach. Niestety, nie wszyscy umieli poradzić sobie w tak ekstremalnych okolicznościach.

Dziecko wojny

Stefan Dąmbski pochodził z ziemiańskiej rodziny, był synem hrabiego. Miał zaledwie 16 lat, gdy zgłosił się na ochotnika do oddziału egzekucyjnego i na mocy wyroku podziemia po raz pierwszy wyeliminował zbrodniarza. Kiedy przeszedł swój chrzest bojowy, przystąpił do partyzantki AK na Podkarpaciu. Zajmował się m.in. wyrokami na Ukraińcach, w ramach odwetu za rzezie na Wołyniu oraz w Galicji Wschodniej. W 2010 roku ukazało się polskie wydanie jego biografii, które... wywołało szok. Wyłania się z niego zapis świadomości młodzieńca pozbawionego skrupułów, żyjącego, by mordować. Dąmbski jawi się jako dziecko wojny, traktujące zabijanie niczym sport, przerywany innymi "rozrywkami" - m.in. gwałtami i upijaniem się samogonem.

Jedną z ofiar egzekutora był jego przyjaciel: nastolatek zadeklarował, że zastrzeli kolegę ze szkolnej ławy, podejrzanego o donoszenie Niemcom. Wkrótce eliminowanie wrogów w imieniu Polskiego Państwa Podziemnego zaczęło sprawiać mu przyjemność. "Strzelałem do ludzi jak do tarczy na ćwiczeniach. Lubiłem patrzeć na przerażone twarze przed likwidacją. Lubiłem patrzeć na krew tryskająca z rozwalonej głowy" - wspominał w swojej biografii pt. Egzekutor.

Książka Dąmbskiego uwidacznia wstydliwy, mroczny aspekt wymierzania sprawiedliwości "w imię Rzeczpospolitej Polskiej". Dziś nie sposób wydawać w tej kwestii jednoznacznych wyroków moralnych. Ludzie tamtych czasów działali w wojennych realiach, w sytuacji, w której nikt nie jest całkowicie odporny na zło. Dlatego niekiedy ono zwyciężało...

Marcin Moneta

Świat Wiedzy Historia
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy