Sylwester Augustynek: Jak bajkowy "Gumiś" sterroryzował Kraków

Pierwszym celem terrorysty "Gumisia" miał być krakowski Dworzec Główny /Jacek Boron/REPORTER /East News
Reklama

Starsi mieszkańcy stolicy Małopolski doskonale pamiętają atmosferę grozy, jaka zapanowała w mieście w pierwszych dniach września 1994 roku. Sprawcą zamieszania był Sylwester Augustynek. Znany powszechnie ze swojego bajkowego pseudonimu "Gumiś" mężczyzna groził detonacją ładunków wybuchowych, jeśli nie otrzyma pół miliona marek okupu.

Zobacz także: Czy Polska jest gotowa na atak terrorystyczny?

W czwartek, pierwszego września 1994 roku, zwyczajowy dyżur przy telefonie w redakcji "Gazety Krakowskiej" pełniła stażystka. Przed południem zadzwonił anonimowy rozmówca z szokującą informacją: na dworcu autobusowym jest bomba. Redakcja zawiadomiła policję. 

Funkcjonariusze pojechali pod dobrze znany adres. Mężczyzna nie blefował. Swoje żądania i listy, które zaczął wysyłać do redakcji "GK", podpisywał pseudonimem: "Gumisie". Z czasem okazało się, że "Gumiś" jest jeden.

Reklama

Bogata kartoteka kryminalna

Poszukiwania terrorysty, domagającego się pół miliona marek niemieckich lub równowartości kwoty w dolarach amerykańskich, ruszyły pełną parą. Równolegle policjanci ochraniali zabytki i kluczowe budynki w mieście.

Kilka dni później, szóstego września, nadkomisarz Józef Gawlik, rzecznik prasowy krakowskiej policji, poinformował media, że służbom udało się zidentyfikować mężczyznę. "Gumisiem" okazał się być Sylwester Augustynek z Trzebini. 

50-latek mógł się pochwalić bogatą kartoteką kryminalną. Pierwszy raz za kratki trafił pod koniec lat 70. za kradzieże z włamaniem. W kolejnej dekadzie dał się poznać policji z dalszych włamań (m.in. do Peweksów), kradzieży samochodów, rozbojów i fałszowania dokumentów.

Fałszywe alarmy bombowe

Chociaż policja zidentyfikowała personalia terrorysty, ten pozostawał nieuchwytny dla organów ścigania. Chwalił się potem dziennikarzom, że kiedy funkcjonariusze przeszukiwali jego mieszkanie w Trzebini, obserwował akcję z ławki przy bloku.

Atmosfera w Krakowie była nerwowa. Zestresowani mieszkańcy z dużą dozą ostrożności, a czasem wręcz z paniką w oczach, spoglądali w stronę pozostawionych bez opieki pakunków. Służby miały pełne ręce roboty. Siódmego września "Gazeta Krakowska" pisała:

"Wczoraj w Krakowie pojawiły się kolejne telefoniczne alarmy o podłożeniu bomby. Zaczęło się od jednej ze szkół podstawowych w Krowodrzy, później przyszła kolej na liceum ogólnokształcące, szkołę zawodową, Pocztę Główną i Biuro Zarządu Dzielnicy XII. Na szczęście wszystkie alarmy były fałszywe".

Wpadł przez lewy dowód osobisty

W pogoń za "Gumisiem" ruszyły setki policjantów, wspieranych przez funkcjonariuszy Urzędu Ochrony Państwa. Za pomoc w pojmaniu przestępcy wyznaczono nagrodę - władze były gotowe przekazać 100 milionów złotych (przed denominacją) każdemu, kto wskaże miejsce pobytu mężczyzny.

Ten, chociaż na początku zdawało się, że gra z policją w kotka i myszkę, co jakiś czas przekazując redakcji "GK" informacje o kolejnych bombach i instrukcje dotyczące przekazanie okupu, musiał zdawać sobie sprawę, że śledczy depczą mu po piętach.

Bezpiecznego schronienia szukał na północy kraju. Wpadł w Koszalinie, gdy próbował wyrobić dowód osobisty na fałszywe nazwisko. 

Mimo zarostu (na zdjęciach z listu gończego był gładko ogolony), został rozpoznany w urzędzie i zatrzymany 22 września, a następnie przewieziony pod czujną eskortą funkcjonariuszy do Krakowa.

Wyrok brzmiał następująco: pięć i pół roku w zakładzie karnym w Strzelcach Opolskich.

Złodziej samochodów i... drożdżówek

Sylwester Augustynek odsiedział całą karę.

Po wyjściu na wolność tłumaczył dziennikarzom, że terroryzował miasto bombami, bo potrzebował środków do życia. Chciał też zrobić ludziom psikusa, sprawić, by się bali. 

Artur Drożdżak pisał przed dwoma laty w "Gazecie Krakowskiej", że niedawny bomber przychodził od czasu do czasu do redakcji, proponował dziennikarzom za pieniądze ciekawe tematy ze swojej kryminalnej działki. Zdarzało się, że dzwonił, bo chciał z kimś porozmawiać. Gdy nie rozpoznawano jego nazwiska, przypominał, że to on, słynny "Gumiś".

Wygląda na to, że brakowało mu dziwnie rozumianej sławy. Długo jednak nie wytrzymał z  dala od kryminału. Zajął się kierowaniem zorganizowaną grupą przestępczą. Jego gang, jak ustaliła prokuratura, przez trzy lata ukradł z salonów w Szwajcarii i Niemczech siedemdziesiąt luksusowych samochodów wartych dwa miliony euro. 

Sposób działania grupy wyjaśniła na łamach "Gazety Wyborczej" Katarzyna Cisło z małopolskiej policji. 

"Grupa kilkunastu mężczyzn jeździła do Niemiec i Szwajcarii regularnie. Tam obserwowali salony z luksusowymi samochodami. Wybierali te, które nie zatrudniały ochroniarzy. Przychodzili w nocy i włamywali się do salonu, wybijając okno. Tam wyszukiwali kluczyki do pojazdów stojących na zewnątrz i w ten sposób kradli pojazdy. Zanim właściciel zorientował się, co się stało, złodzieje zyskiwali kilka godzin na ucieczkę."

W 2015 roku "Gumiś" usłyszał wyrok: trzy lata więzienia.

Umarł w zapomnieniu

Kłopoty z prawem miał jeszcze przed ogłoszeniem decyzji sądu. Spłukany (gdy sprawa z gangiem wyszła na jaw, jego konta bankowe zostały zajęte, a on sam trafił bez grosza pod policyjny dozór), wolał spędzić zimę za kratkami, niż wystąpić po zapomogę.

Włamał się więc do piekarni i czekał na przyjazd radiowozu, zajadając drożdżówki. 

Po krótkim wyroku wyszedł na moment na wolność, by wkrótce znów trafić za kratki, gdy sąd skazał go za kierowanie wspomnianą grupą przestępczą, kradnącą luksusowe samochody. Wysłał wtedy list do prezydenta RP. Prosił o ułaskawienie, ale bez powodzenia. 

"Gazeta Krakowska" ustaliła, że mężczyzna zmarł w nowosądeckim więzieniu na początku 2018 roku. Pragnący niegdyś rozgłosu "Gumiś" odszedł w zapomnieniu.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: historia | terrorysta | Kraków | Dariusz Jaroń
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy