Śmierć prezydenta Narutowicza. Zabić „żydowskiego króla”

Policja pod Sejmem dopuściła do zamieszek. Nie potrafili, albo nie chcieli, poradzić sobie z tłumem /Narodowe Archiwum Cyfrowe /domena publiczna
Reklama

Przeciwko Gabrielowi Narutowiczowi rozpętano kampanię nienawiści kierowaną przez Kościół Katolicki, Narodową Demokrację i popierającego ich gen. Józefa Hallera. Festiwal nienawiści doprowadził do morderstwa pierwszego prezydenta Polski. Co o prezydencie pisała ówczesna prasa i krzyczano na ulicach?

Wycofanie się Józefa Piłsudskiego z kandydowania na prezydenta w 1922 roku wywołało wśród polskich polityków konsternację. Okazało się, że kiedy brakło pewniaka, jakim był marszałek, stronnictwa polityczne stanęły przed nie lada problemem. Wielość partii, brak jednoznacznej przewagi którejkolwiek z nich i skrajnie różne oczekiwania i poglądy nie wróżyły niczego dobrego. Choć początkowo wydawało się, że największe szanse na prezydenturę będzie miał kandydat Narodowej Demokracji. Zwłaszcza jeśli partii Dmowskiego udałoby się przeciągnąć na swoją stronę chrześcijańsko-ludowy PSL "Piast".

Ostatecznie 9 grudnia 1922 roku w szranki stanęli: pochodzący z francuskiego rodu arystokratycznego Jan Baudouin de Courtenay, którego kandydaturę wysunęły mniejszości narodowe; Ignacy Daszyński, popierany przez Polską Partię Socjalistyczną; bezpartyjny kandydat Gabriel Narutowicz, którego popierało Polskie Stronnictwo Ludowe "Wyzwolenie"; Stanisław Wojciechowski popierany przez PSL "Piast" i hrabia Maurycy Zamoyski, popierany przez Narodową Demokrację i kilka mniejszych partii prawicowych.

Reklama

Po pierwszych dwóch rundach głosowania w Zgromadzeniu Narodowym żaden z kandydatów nie uzyskał bezwzględnej większości głosów. Odpadł Ignacy Daszyński, który otrzymał najmniejszą ilość głosów. W kolejnej odpadł kandydat mniejszości, Jan Baudouin de Courtenay. W każdym z tych głosowań wygrywał Maurycy Zamoyski. W czwartej rundzie nieco zaskakująco odpadł Stanisław Wojciechowski. Na placu boju pozostał Zamoyski i Narutowicz.

Do tej rundy PSL "Piast" zgodnie popierał swego kandydata. Narodowcy oczekiwali, że w ostatniej rundzie głosowań nie ludowcy nie poprą kandydata największego konkurenta o głosy wsi. Byli wręcz pewni, że "Piast" poprze Zamoyskiego. Jeszcze przed głosowaniem w sejmowych korytarzach podnosili okrzyki: "Prezydent Zamoyski niech żyje!". Nie zdawali sobie sprawy, że nawet dla chrześcijańskiego, ale jednak ludowego ugrupowania, Zamoyski był kandydatem nie do przyjęcia.

Hrabia Maurycy Klemens Zamoyski pochodził ze starej szlacheckiej rodziny posiadaczy ziemskich. W 1922 roku jego dobra obejmowały 190 900 hektarów. Gdyby PSL "Piast" poparł Zamoyskiego, straciłby w oczach małorolnych chłopów, którzy klepali biedę na niewielkich poletkach. Na to nie mogli sobie pozwolić. Poparli więc Narutowicza. W ostatniej rundzie Narutowicz wygrał 289 do 227. Na ulicach narodowcy rozpętali festiwal nienawiści.

Winni Żydzi i ludowcy

Sytuację na ulicach Warszawy opisuje Marcin Szymaniak w książce "Polskie Zamachy": "Zebrani pod Sejmem narodowcy uznali tymczasem decyzję Witosa za zdradę narodu. Spontanicznie uformowała się manifestacja, która ruszyła w stronę Nowego Światu, skandując ‘Precz z Narutowiczem!’, ‘Precz z Witosem!’, ‘Niech żyje faszyzm!’. Pochód dotarł do kamienicy, w której mieszkał generał Józef Haller, jeden z nielicznych wówczas dowódców wojskowych o mocno prawicowych sympatiach. Nacjonaliści widzieli w nim kandydata na polskiego Mussoliniego. Wyczuli, że wybór Narutowicza stwarza okazję do zorganizowania nad Wisłą czegoś w rodzaju faszystowskiego marszu na Rzym, który niecałe trzy miesiące wcześniej zapewnił Mussoliniemu władzę we Włoszech".

Haller w płomiennej mowie zagrzewał zgromadzony tłum do walki. Grzmiał z balkonu: "Zaślepienie lewicy i ludowców sprawiło, że najwyższym przedstawicielem Polski ma być człowiek, który jeszcze dwa dni temu był obywatelem szwajcarskim i któremu na gwałt, może już po wyborach na prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej sfabrykowano obywatelstwo polskie. W roku 1912 Żydzi narzucili Warszawie niejakiego Jagiełłę jako posła do Dumy rosyjskiej. Dziś posunęli się dalej: narzucili pana Narutowicza na prezydenta".

Kłamał przy tym mówiąc sfabrykowaniu obywatelstwa. Narutowicz miał polskie obywatelstwo od odzyskania niepodległości. Dla tłuszczy nie miało to jednak znaczenia - mieli już określonego wroga: Żydów, Witosa ze wszystkimi ludowcami i ogólnie lewicę. Posłowie Chrześcijańskiego Związku Jedności Narodowej, jednoczącego chrześcijańsko-narodowo-prawicowe partie, również nie mieli zamiaru uszanować demokratycznego wyboru ogłosili, że prezydent nie został wybrany, a "narzucony przez obce narodowości: Żydów, Niemców i Ukraińców".

Katolickie przykazanie miłości

Następnego dnia w prasie katolickiej i narodowej pojawiły się paszkwile sugerujące, że Narutowicz nie jest Polakiem, że jako człowiek mający szerokie kontakty za granicą będzie je wykorzystywał w bliżej nieokreślonych, ale niecnych, celach. Zarzucano mu także "kosmopolityzm, areligijność, i poparcie żydostwa, jako wyzwanie rzucone narodowi polskiemu". W katolickich periodykach pisano o prezydencie, że "jest to niewierzący emigrant, nie znający stosunków w Polsce, elekt żydowski, co obraża naród polski" i "złodziej, żydowski pachołek". Żydom obrywało się najwięcej, choć najmniej ich głosowało na Narutowicza.

Kazimierz Lutosławski, ksiądz, teolog i lekarz, wówczas poseł endecji, pisał w "Oświecie. Bezpłatnym dodatku tygodniowym do Gazety Polskiej" z 10 grudnia 1922 roku: "Polska miała czterech zaborców, nie trzech: Niemcy, moskale i austriacy rozebrali ją na części od zewnątrz i przemocą państwa utrzymywali w niewoli, czwarty zaborca, który od wewnątrz naród bez państwa opanował, wyjadał mu... i serca... i mózgi, podbijał jego ducha dumnego i chciał uczynić z polskiej pracy i polskiego zysku mierzwę dla siebie, a z gniazda polskiego - basztę wojenną dla zdobycia panowania nad światem - to żydzi".

Dodawał także: "Jak śmieli Żydzi narzucić Polsce swojego prezydenta? Jak mógł Witos rzucić głosy polskie na żydowskiego kandydata?". Nie był jedynym księdzem nawołującym do rozprawienia się wrogami ojczyzny. Ksiądz Marceli Nowakowski, doktor teologii i filozof krzyczał tego samego dnia pod Sejmem: "Całe zło w Polsce jest winą Żydów i ich lokaja Witosa".

Nie lepiej o wyborze Narutowicza pisała prawicowa świecka prasa. "Gazeta Warszawska" pisała o "żydowskim elekcie", "Kurjer Warszawski" o "zaporze i zawadzie". Najdalej posunęła się jednak "Gazeta Poranna", która wprost wzywała do siłowego rozprawienia się z politycznymi przeciwnikami: "Jakieś ptasie mózgi urzędnicze biedzą się nad ceremoniałem objęcia władzy przez prezydenta Narutowicza... Ludność polska prowokacji tej nie zniesie... zamiast strumienia krwi, które widzieliśmy onegdaj, popłyną krwi tej rzeki".

Nie trzeba było dłużej czekać, aż krew popłynęła. Prawicowa tłuszcza ruszyła na polowanie. Jak dalej pisze Szymaniak: "Wkrótce zaczęło się prawdziwe polowanie na "obcych rasowo". Demonstranci, maszerujący największymi ulicami centrum, chwytali i tłukli osoby o semickich rysach. Zatrzymywano tramwaje, wywlekano z nich Żydów i maltretowano. Dochodziło przy tym do licznych pomyłek; rozbito np. głowę jakiemuś księdzu, nie dostrzegając sutanny pod jego długim paltem".

Droga do zamachu

Zaprzysiężenie zaplanowano na 11 grudnia. Prawicowi działacze postanowili do niego nie dopuścić. Opracowali szczegółową operację, którą wprowadzili w życie nad ranem. W miasto ruszyły bojówki, które w Alejach Ujazdowskich wybudowały barykadę. Wszystkie przejścia do budynku Sejmu zostały zablokowane. Narodowcy starali się nie dopuścić, by Narutowicz przybył na czas. Wówczas mogłoby zostać to uznane za nieprzyjęcie godności prezydenta. Tym samym wybory należałoby powtórzyć. Bojówki starały się także zadbać, aby w Zgromadzeniu Narodowym nie było kworum. Lewica również przygotowywała się do demonstracji. Nie tylko pokojowych. Jednak pierwszą krew przelali zwolennicy endecji.

Dziarscy narodowcy brutalnie pobili Bolesława Limanowskiego, wówczas 88-letniego senatora PPS, powstańca styczniowego, zesłańca. Pobito i zatrzymano także posłów Ignacego Daszyńskiego i Rajmunda Jaworowskiego - wieloletnich działaczy niepodległościowych. W szpitalu znaleźli się ciężko pobici posłowie Misiołek, Piotrowski, Kowalski i Deutscher. Wkrótce padły strzały. Bynajmniej nie policji. Ta stała na trasie planowanego przejazdu Narutowicza i biernie przyglądała się jak zwolennicy endecji katują posłów. Od kuli zginął działacz PPS, Jan Kałuszewski. Jak wspominał Józef Żmigrodzki: "Zbiegiem okoliczności w momencie, gdy ugodziła go śmiertelna kula, stałem o dwa lub trzy kroki od niego i przejęty zgrozą, patrzyłem na niego, gdy osuwał się na bruk. Oczy jego w tej chwili, otwarte jeszcze, spoglądały przytomnie". Był jedyną ofiarą śmiertelną. Rannych zostało jeszcze 28 innych osób, w tym dziewięć ciężko.

Pojawiła się realna groźba wojny domowej. Po śmierci Kałuszewskiego, dotychczas w miarę pokojowi członkowie PPS zaczęli mobilizować bojówki. Pojawili się uzbrojeni członkowie byłej Polskiej Organizacji Wojskowej. Kiedy narodowcy zobaczyli uzbrojonego przeciwnika nieco ochłonęli. Siły się wyrównały. Przeciwnik mógł już oddać.

Narutowicz wiedząc o całkowitej bierności, a nawet cichemu sprzyjaniu narodowcom, zrezygnował z eskorty policji. Eskortę zapełnił szwadron szwoleżerów. Miał rację. Policja nie reagowała. Jak pisze Szymaniak: "Stojący za kordonami policji demonstranci przywitali elekta, ciskając kulami śniegu, kamieniami, kijami. Kawałek cegły trafił w twarz woźnicę, ale stangret - choć przyznawał później, że miał ochotę uciekać - zacisnął zęby i jechał dalej naprzód. Prezydenta dosięgła śniegowa kula, potem ciśnięty przez kogoś kij strącił mu z głowy cylinder.

Na skrzyżowaniu Alej Ujazdowskich i Pięknej tłumowi udało się przerwać kordon policji, która nie stawiała zresztą większego oporu. Demonstranci znieśli ławki z pobliskiego parku, stawiając barykadę w poprzek ulicy. Orszak zatrzymał się przed nią, eskorta Narutowicza przystąpiła do rozmontowywania zapory. Wokół kłębił się wrogi motłoch. Jeden z zadymiarzy, uzbrojony w laskę, próbował nawet bezpośrednio zaatakować prezydenta".

Narutowicz później wspominał: "Rozumiecie, na końcu była umocowana żelazna gałka. Pomyślałem: człowieku, czy mnie tak spokojnie zabijesz? I spojrzałem mu w oczy. Spuścił wzrok i laskę..."

Zaprzysiężenie

Szymaniak pisał o zaprzysiężeniu: "Dotarłszy wreszcie do gmachu, elekt zaczął się przygotowywać do wygłoszenia przysięgi. W ławach siedzieli tylko jego zwolennicy, posłów Chjeny nie było. Jedynie dwóch pojawiło się nagle na galerii. "Żydowski król!" - krzyczeli, ale usunęła ich straż marszałkowska. Elekt wstąpił na trybunę i mocnym, pewnym głosem wyrecytował inauguracyjne przemówienie. Sala przyjęła je burzą oklasków i okrzykami ‘Narutowicz niech żyje!’".

Tymczasem na ulicach trwała regularna bitwa pomiędzy zwolennikami prawicy, a demokratycznie wybranego prezydenta. Lewica nie pozostawała dłużna narodowcom i dochodziło do bardzo brutalnych potyczek. Widząc słabość i bierność podległych sobie służb, minister spraw wewnętrznych Antoni Kamieński złożył dymisję. Natychmiast na jego miejsce powołano generała Władysława Sikorskiego. Ten postawił policjantów do pionu i zagroził, że wyprowadzi wojsko z koszar. Przyklaskiwał temu Piłsudski, który powiedział marszałkowi Sejmu, Maciejowi Ratajowi: "Kiedy banda gówniarzy zakłóca spokój, znieważa prezydenta, a rząd nic na to, dajcie mi władzę, a ja uspokoję ulicę". Rataj nie zgodził się na takie rozwiązanie.

Choć w kolejnych dniach, jak można przeczytać w "Polskich Zamachach": "w prasie nacjonalistycznej trwała nagonka na prezydenta, bonzowie Chjeny coraz mocniej odcinali się od ulicznej przemocy, nawołując do opamiętania. Wielu z nich było zdumionych skalą zamieszek i brutalnością manifestantów. Mimo że w demokratycznych wyborach wygrał przez zbieg okoliczności ‘kandydat Żydów’, liderzy endecji wciąż opowiadali się za parlamentarną demokracją. Dystansowali się od co bardziej krewkich młodych działaczy marzących o naśladowaniu Mussoliniego".

Oni byli innego zdania. W mieście nadal dochodziło do aktów przemocy, a Narutowicz dostawał listy z pogróżkami: "Pozostaje Panu do oznaczonego terminu już tylko 4 doby i godzin 20 - informował jeden z anonimów. - Przypominam, że grozi Panu śmierć naturalna z powodu ataku sercowego. Czas zrobić testament. Pozdrowienia". Innym pisano:

"Szanowny Panie ministrze! Wobec wyboru pana ministra na prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej głosami lewicy i mniejszości narodowych, bloku nam wrogiego, będąc pewnymi, że pan minister będzie ugodowcem, będzie zmuszony wywdzięczać się blokowi mniejszości, że p. minister nie stworzy rządu o silnej ręce, rządu, że tak powiemy, poznańskiego, wreszcie, że pan minister śmiał przyjąć ofiarowaną sobie kandydaturę, grozimy panu ministrowi jak najfantastyczniejszym mordem politycznym. Z poważaniem polski faszysta".

Wśród tych tłumów, zarówno pod domem Hallera, budynkiem Sejmu, na Placu Trzech Krzyży był Eligiusz Niewiadomski, przyszły morderca prezydenta.

Zamachowiec

Eligiusz Niewiadomski urodził się w 1869 roku. Ukończył Akademię Sztuk Pięknych w Petersburgu. Następnie w Paryżu. Był niezłym malarzem, ale przed Wielką Wojną zasłynął głównie jako publicysta i krytyk sztuki i wykładowca uniwersytecki. Od 1917 roku był kierownikiem wydziału malarstwa i rzeźby w Ministerstwie Kultury i Sztuki w rządzie Rady Regencyjnej. Zarówno współpracownicy, jak i przełożeni niezbyt go lubili. Był apodyktycznym megalomanem. Uważał, że ma "prawo, a nawet obowiązek kierowania całą twórczością polską, narzucania kierunków i rządzenia sztuką".

Szymaniak pisze, że "trudny charakter prowadził do coraz większego skonfliktowania Niewiadomskiego z przełożonymi. Jesienią 1921 roku zakończyło się to zwolnieniem ze stanowiska. Radca sam o to poprosił w podaniu do premiera i ministra kultury i sztuki Antoniego Ponikowskiego. Prawdopodobnie liczył, że obrażając się na pokaz, przeforsuje swoje stanowisko w sprawie wydawania środków finansowych ministerstwa. Zagrywka się jednak nie powiodła. Szefostwo resortu z ulgą przyjęło podanie krnąbrnego artysty, mając dość jego wyskoków i arogancji".

Niewiadomski został bez środków do życia. Czuł się niedoceniony, zdradzony i oszukany. Szybko znalazł winnych takiego stanu rzeczy. Był to Piłsudski i wszystkie mniejszości zamieszkujące Polskę. Pierwotnie planował zamach na marszałka, jednak po przemówieniu Hallera znalazł sobie inny cel - wybranego głosami Żydów i Niemców, Narutowicza.

Zamach

16 grudnia 1922 roku Gabriel Narutowicz wybrał się na otwarcie wystawy w warszawskiej Zachęcie. Szymaniak pisze: "przed budynkiem galerii zgromadzili się sympatycy prezydenta. ‘Niech żyje Narutowicz!’ - krzyczeli, gdy wysiadał z auta. W holu Zachęty czekał już na niego premier Julian Nowak oraz tłumek oficjeli i artystów - w tym malarz Eligiusz Niewiadomski. Miał on ukryty w kieszeni dziewięciostrzałowy browning kalibru 7,65 hiszpańskiej produkcji. (...)

Była 12.10, gdy prezydent zatrzymał się przed niewielkim obrazem "Szron" Teodora Ziomka. Obok stali Skotnicki, premier Nowak i dyrektor Kozłowski, z tyłu - posłowie angielski i amerykański. Niewiadomski wolnym krokiem ominął dyplomatów, kładąc palec na cynglu ukrytego w kieszeni pistoletu. Plecy prezydenta, okryte szykownym, futrzanym paltem, znalazły się tuż przed nim. Nikt nie dostrzegł, jak zamachowiec wyciąga broń. Wszystko trwało sekundy. Malarz momentalnie przystawił lufę do pleców ofiary, na wysokości serca. Nacisnął spust".

Narutowicz został trafiony trzy razy. W protokole oględzin można przeczytać: "W gmachu Zachęty Sztuk Pięknych w sali nr I na pierwszym piętrze, wzdłuż i równolegle ze stojącą kanapą, głową zwrócony do drzwi wyjściowych leży na wznak trup Prezydenta Rzplitej p. Narutowicza. (...) Koszula na piersi rozpięta i pokrwawiona. na kiści prawej ręki ślady krwi. Przybyły o godz. 1 min. 12 po południu prof. Antoni Leśniowski stwierdził, że p. Prezydent Rzplitej nie żyje i że śmierć nastąpiła od ran postrzałowych zadanych w klatkę piersiową. (...)"

Niewiadomski nie uciekał. Został natychmiast pojmany. W Polsce zawrzało. Dwa dni wcześniej dymisję złożył rząd premiera Nowaka. Nowego nie zdołano powołać. Przez ponad dobę w Polsce nikt nie rządził. Władze przestały funkcjonować. Nie było żadnych instrukcji. Wieczorem zebrali się byli peowiacy i działacze PPS, którzy zaproponowali pomszczenie śmierci prezydenta, morderstwem czołowych działaczy endecji. Nie zgodził się na to Sikorski, który miał zostać nowym premierem i Piłsudski, który stwierdził, że "Polski nie stać (..) na jakiekolwiek zaostrzanie walk wewnętrznych". Sytuacja wydawała się opanowana.

Szukanie winnych

Te same katolicko-prawicowe gazety, które wzywały wcześniej do usunięcia siłą "Żyda" i "zawały", teraz nie kryły oburzenia, że ktoś śmie je oskarżać o nawoływanie do nienawiści i zbrodni. Dość szybko pojawiły się sugestie, że Niewiadomski od dawna miał problemy psychiczne i obwiniając za zamach tylko i wyłącznie jego. Stanisław Stroński, który sam nawoływał do "pozbycia się" prezydenta, teraz nie brał odpowiedzialności za swoje słowa, w dodatku chwaląc między wierszami czyn zamachowca i oskarżając lewicę o ataki na narodowców.

Prawicowe gazety wręcz otwarcie pochwalały czyn Niewiadomskiego. Brały w obronę człowieka, który "swoją zbrodnią ratował Polskę przed zalewem bolszewizmu". Winnym śmierci prezydenta miał być sam... Narutowicz, który gdyby nie przyjął prezydentury, na pewno by żył.

Lewicowa prasa wprost pisała, że "endecka ręka wciskająca rewolwer w dłoń Niewiadomskiego" i, że "w obozie faszystów wiedziano doskonale o mającej nastąpić zbrodni". Równocześnie nawoływano do skazania mordercy. Nastąpiło to 30 grudnia 1922 roku. Niewiadomski został skazany na karę śmierci. Rozstrzelano go 31 stycznia 1923 roku.

Źródła:

Marcin Szymaniak, "Polskie Zamachy", Kraków 2019

Marian Marek Drozdowski, "Gabriel Narutowicz: prezydent RP we wspomnieniach, relacjach i dokumentach", Warszawa 2004

Wojciech Roszkowski, "Najnowsza historia Polski 1914-1945", Warszawa 2003


INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy