Polski Frankenstein: Tu działy się rzeczy potworne...

Niewiele osób wie, że Frankenstein to dawna nazwa Ząbkowic Śląskich, miasta skrywającego mroczne tajemnice... /East News
Reklama

O obdarzonym nadludzką siłą monstrum, powstałym z fragmentów ludzkich zwłok, słyszał chyba każdy. Nie wszyscy jednak wiedzą, że Frankenstein to również dawna nazwa polskiego dziś miasta, w którym niegdyś działy się rzeczy potworne...

Ciała wykopywano z  grobów i  wykorzystywano do czarnoksięskich rytuałów, wyrobu trucizn oraz innych, jeszcze paskudniejszych czynów. Umyślnie roznoszono dżumę po opływającym w  dobrobyt miasteczku. Bezczeszczono i rabowano kościoły. Oskarżonych torturowano i palono na stosie. To wcale nie streszczenie gotyckiego horroru, lecz szczegółowy zapis wydarzeń, które rozegrały się w mieście Frankenstein, dziś znanym jako Ząbkowice Śląskie. Gdyby ktoś szukał na mapie: to sześćdziesiąt kilometrów na południe od Wrocławia.

Według źródeł w styczniu 1606 roku wybuchła tam morowa zaraza. Nie pierwsza i nie ostatnia, ale na pewno jedna z najtragiczniejszych w historii miejscowości. W ciągu roku zmarło ponad dwa tysiące ludzi, czyli przeszło trzecia część populacji. Być może obecnie nikt już by o tym nie pamiętał, gdyby nie pewien makabryczny szczegół - grabarze i ich pomocnicy rozwinęli wówczas działalność rodem z powieści grozy...

Reklama

Szajka czarowników

W  dziewiątym miesiącu epidemii aresztowano we Frankensteinie osiem osób. Poza trzema grabarzami - Försterem, Freidigerem i Schleinigerem - w pozornie przypadkowej zbieraninie więźniów znaleźli się także żona i pasierbica tego ostatniego, były skazaniec Weiber, stary żebrak Schetts oraz jego małżonka. Stanowili niewątpliwie malowniczą grupę. Zarzuty? Czary, trucie ludzi i  wywołanie zarazy. Nie wszyscy dawali wiarę oskarżeniom, dlatego powołano zespół śledczych, złożony głównie z medyków. Na czele postawiono doktora Schwepsa, specjalistę sprowadzonego ze Świdnicy.

Jakkolwiek eksperci zatrudnieni do rozwiązania zagadki początkowo podeszli do sprawy z rezerwą, upatrując jej wyjaśnienia w zwykłej histerii i przesądności, to po przeszukaniu domu Förstera zmienili zdanie. Podczas rewizji odnaleźli bowiem pojemniki zawierające tajemniczy proszek. W trakcie przesłuchania podejrzani wyjawili, iż sporządzili go z... ludzkich zwłok, a preparatem nacierali kołatki i  klamki domostw. Nie był to koniec makabrycznych odkryć. Okazało się, że oskarżeni rozkopywali groby oraz bezcześcili ciała. Członkowie szajki grabarzy przyznali się do wszystkiego: od zjadania serc płodów przez akty nekrofilii po czary, do których odprawiania mieli wykorzystywać przedmioty wykradzione z kościołów i wygrzebane z ziemi szczątki. Łupili zresztą - całkiem pospolicie, bo z kosztowności - również domy ofiar dżumy.


Spotkała ich za to okrutna kara, i to już kilka dni po zatrzymaniu. Zostali skazani na śmierć poprzedzoną torturami. Najpierw oprowadzano ich po dotkniętym zarazą mieście, a  potem rozdzierano rozżarzonymi obcęgami i odrąbywano im palce. Co najmniej jednemu winnemu wyrwano genitalia. Na koniec złoczyńców przykuto do słupów i spalono żywcem - tak w każdym razie opisują to kroniki.


Co naprawdę wydarzyło się we Frankensteinie?

Oczywiście, trzeba zadać sobie pytanie, ile prawdy mogło być w  tych porażających oskarżeniach. Medycyna, a  tym bardziej kryminalistyka nie stały w owych czasach na najwyższym poziomie. Do tego całe śledztwo przeprowadzono w  pośpiechu, w ciągu zaledwie paru dni, i to w miejscowości, w której szalała epidemia. Przesłuchania zaś - jak łatwo zgadnąć - "wspomagano" torturami, skłaniającymi podejrzanych, aby przyznali się do nawet najbardziej niedorzecznych czynów.

Po przeszło czterystu latach nie sposób dociec, co faktycznie wydarzyło się we Frankensteinie. Ale wiele wskazuje na to, że przynajmniej część zarzutów była słuszna. Rozkopywanie grobów, okradanie świątyń i domów - z pewnością. Wywołanie zarazy? Tu pojawiają się już wątpliwości, choć jeżeli szajka grabarzy rzeczywiście wykorzystywała zainfekowany proszek, to mogła się przyczynić do śmierci dużej liczby osób. Czary? Przyznanie się do nich także można zrzucić na karb kaźni. Jednak z drugiej strony trzeba pamiętać, że w XVII wieku ludzie wierzyli w magię i wcale nie brakowało takich, którzy próbowali ją uprawiać.

Przykładów nie trzeba długo szukać. Wystarczy wspomnieć o okrytym złą sławą amerykańskim miasteczku Salem, gdzie w  1692 roku doszło do masowych procesów i egzekucji po tym, jak dwie dziewczynki oskarżyły służącą oraz miejscową staruszkę o rzucenie na nie uroku. W  trakcie dochodzenia szybko okazało się, że w niewielkiej mieścinie nie brakuje osób parających się czarno księstwem. Przed sądem stanęło ostatecznie około 80 "czarownic" i "czarowników", spośród których dwadzieścioro skazano na śmierć (w tym lokalnego pastora). Czasy niewątpliwie sprzyjały "zawieraniu paktów z szatanem".


Diabelski łowca Dwa tygodnie po egzekucjach ewangelicki proboszcz dawnych Ząbkowic Śląskich Samuel Heinnitz głosił w kościele parafialnym żarliwe kazania, modląc się w intencji pokonania dżumy. Trzy lata później ukazały się one drukiem - pod tytułem Historia  prawdziwa o kilku wykrytych i zniszczonych trucicielskich dziełach diabelskiego łowcy w czasie zarazy roku 1606 w mieście Frankenstein na Śląsku. "Diabelski łowca" był dla kapłana metaforą zła, które dotknęło miejscowość i  przyniosło epidemię. Jednak prosty lud nie najlepiej radził sobie z głęboką symboliką. Przekuł zatem wysłannika piekieł w realną postać. Szybko stała się ona czarnym charakterem lokalnych legend - tak zrodził się potwór z Frankensteinu. To jego działaniem przesądna ludność tłumaczyła sobie kolejne nieszczęścia, jakie spotykały okolicę.

Po II wojnie światowej pisarz Władysław Jan Grabski wydał książkę 300  miast wróciło do Polski. Informator historyczny 960-1960. Wśród przytoczonych przez niego podań związanych z  tzw. Ziemiami Odzyskanymi znalazła się i  ta o  diabelskim łowcy. A konkretniej: o mieszkającym w ruinach ząbkowickiego zamku "monstrum w  ludzkim ciele, które ohydnymi praktykami zgładziło dwa tysiące ludzi".

Skąd pochodził legendarny potwór?

A jak to się ma do Frankensteina, czyli współczesnego Prometeusza Mary Shelley? Na pierwszy rzut oka historia jest zupełnie inna. Akcja słynnej powieści rozgrywa się głównie w Szwajcarii pod koniec XVIII wieku, jej bohaterem jest zaś uczony, nie czarownik. Ale z drugiej strony w obu przypadkach mamy do czynienia z wykradaniem zwłok i przede wszystkim: z potworem popełniającym szereg zbrodni. Znamienne jest również nazwisko szalonego naukowca - Frankenstein. Niektórym trudno uwierzyć, że to przypadek.

Skąd autorka znałaby historię zarazy w Ząbkowicach Śląskich? Mogła usłyszeć ją od swojego znajomego, Johna Polidoriego. Ów Anglik włoskiego pochodzenia był lekarzem, ale zapamiętano go przede wszystkim jako pisarza, który do literatury romantycznej wprowadził innego niesamowitego stwora: wampira. Doktor Polidori fascynował się legendami oraz ludowymi opowieściami o  czarach i  straszydłach, istnieje więc duża szansa, że to właśnie on zapoznał Shelley z postacią diabelskiego łowcy. Być może w ten sposób narodził się kolejny potwór Frankensteinu, doskonale nam znany z filmowych hitów.

Świat Tajemnic
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy