O włos od katastrofy. Groźne wypadki z bronią nuklearną

Zniszczenie Hiroszimy było przez Amerykanów zamierzone, ale historia zna wiele przypadków nuklearnych pomyłek (scena z filmu "Hiroshima" z 1952 r.) /FPG / Staff /Getty Images
Reklama

6 sierpnia 1945 roku Amerykanie zrzucili bombę atomową na Hiroszimę, a trzy dni później na Nagasaki. Ogromne straty w ludziach i widmo zagłady kolejnych japońskich miast zmusiły cesarza Hirohito do kapitulacji. I chociaż nigdy więcej ta potężna broń nie została wykorzystana w walce, kilkakrotnie byliśmy o włos od nuklearnej katastrofy.

Zobacz także: Koszmar trwa. Setki tysięcy okaleczonych dzieci!

Jeszcze przed II wojną światową zaawansowane badania nuklearne prowadzono w ZSRR, III Rzeszy i Wielkiej Brytanii, a kiedy w 1938 roku Niemcy Otto Hahn i Fritz Strassmann rozszczepili jądro atomu otwartym pozostawało pytanie nie czy, tylko kiedy to przełomowe odkrycie naukowców zostanie wykorzystane w celach militarnych. 

Wyścig ten wygrali Amerykanie. Kolejny zaczął się tuż po wojnie. 

Reklama

Lęk przed nuklearną zagładą

Zbrojenia nuklearne były osią trwającego przez dziesięciolecia zimnowojennego sporu między Związkiem Radzieckim a USA. 

Widmo wykorzystania przez przeciwnika bomby o mocy wielokrotnie wyższej od tych, jakie zrzucono na Japonię w 1945 roku, spowodowało panikę całych narodów - kopano schrony, rozdawano w szkołach i zakładach pracy broszury z instrukcjami, tłumaczącymi, jak zachować się w razie ataku, uczono też, jak odnaleźć się w świecie po eksplozji.

Kilka razy było naprawdę gorąco, gdy władcy tego świata zagalopowali się w politycznych szantażach i pokazach siły. Parę razy niemal doszło do nuklearnej potyczki mocarstw... przez pomyłkę, ale na szczęście przywódcy ZSRR i USA skutecznie szachowali się jądrowym arsenałem, unikając zagłady milionów.

Największe zagrożenie wojskowi zgotowali sobie jednak sami, gdy ludzkie błędy lub wadliwość sprzętu o mały włos nie doprowadziły do tragedii. Oto kilka wydarzeń, które mogły doprowadzić do katastrofy nuklearnej.

Świat bez Nowego Jorku i Waszyngtonu?

Eric Schlosser jest cenionym dziennikarzem śledczym z USA i autorem książek non fiction. Jedna z jego prac pt. "Poza kontrolą. Broń jądrowa i iluzja bezpieczeństwa" pokazuje, w jak niedoskonałych warunkach przetrzymywany jest arsenał nuklearny. 

Autor przedstawił w swojej książce kilka historii, które z pewnością spowodowały szybsze bicie serca mieszkańców Stanów Zjednoczonych. Bo jak można sobie wyobrazić, że w trakcie rutynowego lotu w Karolinie Północnej z wojskowego samolotu wypadły bomby atomowe o mocy ponad 250 razy większej od tej, jaka uderzyła w Hiroszimę? Do zdarzenia doszło 23 stycznia 1961 roku. Z powodu awarii z luku bagażowego posypały się śmiercionośne ładunki i uderzyły w ziemię.

Zobacz także: Przełomowa decyzja byłych polskich komandosów

Do tragedii zabrakło niewiele. Z czterech systemów zabezpieczających przed eksplozją nie wyłączył się zaledwie jeden. Gdyby nie ten niepozorny przełącznik, siła eksplozji zniszczyłaby doszczętnie Nowy Jork, Waszyngton, Filadelfię i Baltimore, powodując śmierć milionów Amerykanów.

Bomby wodorowe nad Grenlandią

Niemal równo siedem lat później, 21 stycznia 1968 roku, doszło do innego, równie katastrofalnego w potencjalnych skutkach zdarzenia. 

Działo się to w czasach, kiedy loty uzbrojonych w ładunki nuklearne maszyn amerykańskich były normą, na wypadek zaatakowania któregoś z państw NATO przez ZSRR. Bombowiec B-52 podczas takiego patrolowego lotu... rozbił się nad Grenlandią z czterema bombami wodorowymi na pokładzie.

Chociaż system zabezpieczający głowic nuklearnych zadziałał i nie doszło do eksplozji jądrowej, w powietrze wyleciały inne materiały wybuchowe zawarte w bombach, a że wiatr tego dnia był silny, na sporej powierzchni rozprzestrzeniły się substancje radioaktywne. 

Sprawy nie dało się zatuszować, a niebawem zaprzestano lotów rutynowych z ładunkami nuklearnymi. Również dlatego, że dwa lata wcześniej zdarzył się podobny incydent.

Zderzenie bombowca z cysterną

Tym razem do wypadku doszło nad położoną na południu Hiszpanii miejscowością Palomares. 17 stycznia 1966 roku w powietrzu zderzyła się latająca cysterna KC-135 i bombowiec B-52. Zginęła cała załoga pierwszej z maszyn i część personelu drugiej.

Miejsce wypadku w popłochu zamknięto przed dziennikarzami i gapiami, gdy okazało się, że brakuje czterech bomb termojądrowych transportowanych przez B-52. 

Poszukiwania bomb trwały kilka miesięcy. Ostatni ładunek odnaleziono 7 kwietnia. 

Mimo zapewnień USA o tym, że incydent nie był poważny, doszło do skażenia rozległego terenu, a gdy na jaw wyszło, że Amerykanie zgubili nad Hiszpanią broń nuklearną, przed ambasadą USA w Madrycie wybuchły protesty. 

Ogromna skala zjawiska

Nieszczęśliwe wypadki, takie jak te opisane powyżej, trafiały do kartoteki o wspólnym kryptonimie "Broken Arrow", czyli "Złamana Strzała".  

Rząd USA ze zrozumiałych względów niechętnie przyznawał się do mniej lub bardziej poważniejszych incydentów z udziałem broni nuklearnej, przedstawiciele Pentagonu czasem przebąkiwali coś o nielicznych zdarzeniach, lecz jak ujawniły dokumenty, do których dotarł Eric Schlosser, tylko w latach 1950-1968 doszło - w przybliżeniu - do 700 takich wypadków.

Ale to tylko jedna strona zimnowojennego konfliktu. Amerykanie, przyparci do muru przez prasę, komisje i opinię międzynarodową, czasem przyznawali się do błędów, lub odtajniali wojskowe dokumenty. Ile podobnych zdarzeń miało miejsce w ZSRR? 

Odpowiedź na to pytanie, poza sprawami, które wyszły na jaw, bo zdarzyły się na wodach międzynarodowych, pozostaje słodką tajemnicą archiwów Kremla.

Zobacz również:

Radioaktywne cząsteczki wyciekają z australijskiej gleby

Rosyjskie muzeum atomowe na Bałtyku

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Dariusz Jaroń | historia | broń nuklearna | Hiroszima
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy