Nasi na Karaibach. Zagadka niebieskookich mulatów

Pięć tysięcy Polaków wysłanych przez Napoleona do walk na Santo Domingo szybko zrozumiało, że w egzotycznym raju kryje się prawdziwe piekło. Zaledwie garstka z nich wróciła do domu.

Ognia! – krzyknął kapitan Antoni Sangowski na widok ciemnoskórych tubylców. Jego pięćdziesięcioosobowa kompania polskich legionistów zmierzała w kierunku obleganego Port Margot, gdy wpadła w zasadzkę. Rozwścieczony Sangowski kazał zastrzelić przewodnika, którego podejrzewał o zdradę (jak się później okazało – niesłusznie).

Pośrodku haitańskiej dżungli rozpoczęła się regularna bitwa. Żołnierze nie wiedzieli, że przeciwnik ma kilkukrotną przewagę. Strzelali do ostatniego naboju. Gdy skończyła się amunicja, złożyli broń. Wtedy przyszło najgorsze.

Reklama

Polaków przywiązano do drzew i torturowano. Niektórym obcięto nosy i uszy, innym wydłubano oczy. Na koniec tych, którzy jeszcze oddychali, spalono żywcem...

Wolność, Równość, Braterstwo – nie dla wszystkich

Skąd Polacy wzięli się pośrodku karaibskiej rebelii? Jak to często w polityce bywa – przez przypadek. Do XIX wieku Santo Domingo, czyli zachodnia część obecnego Haiti, było najbogatszą kolonią imperium francuskiego. Zamieszkiwało ją 30 tys. białych i blisko pół miliona niewolników.

Na eksportowanej do Europy trzcinie cukrowej, kawie, bawełnie i przyprawach plantatorzy zarabiali krocie. O ile jednak dla francuskich zarządców plantacje były prawdziwą żyłą złota, w oczach autochtonów stanowiły symbol wyzysku. Niewolnicy byli upokarzani na każdym kroku.

Polski historyk Szymon Askenazy nie miał wątpliwości, że Murzynów traktowano „gorzej od bydła [...]. Byli katowani, okaleczani ohydnie, żywcem grzebani lub paleni, oblewani cukrem i wystawiani mrówkom na pożarcie”.

Trudno się więc dziwić, że kiedy mieszkańcy Santo Domingo usłyszeli o ideałach Wielkiej Rewolucji Francuskiej („Wolność, Równość, Braterstwo”), zakazujących niewolnictwa, nie posiadali się z radości. Problem w tym, że biali kolonizatorzy nie zamierzali podporządkować się Paryżowi i zrezygnować z darmowej siły roboczej.

Sfrustrowani tubylcy, wsparci przez czarnoskórych żołnierzy francuskich, chwycili za broń i w ciągu kilku miesięcy powstańcy opanowali większą część wyspy.

Francuzi postanowili zareagować. Wściekły Napoleon Bonaparte wysłał na Karaiby kilkunastotysięczną armię, dowodzoną przez swojego szwagra Wiktora Emanuela Leclerca. Udało mu się w krótkim czasie zająć wszystkie strategiczne punkty na Santo Domingo i zaprowadzić porządek.

Spokój jednak nie trwał długo. Następne powstanie wybuchło ze zdwojoną siłą już w sierpniu 1802 roku przy cichym wsparciu Wielkiej Brytanii i Hiszpanii. Napoleon potrzebował posiłków do tłumienia buntu.

Napoleońskie komory gazowe

W tym właśnie momencie na scenę wkroczyli Polacy. Od 1797 roku tysiące naszych rodaków służyło Francji w legionach polskich i Legii Naddunajskiej. Wierzyli, że Napoleon pomoże w odzyskaniu niepodległości ich ojczyzny, utraconej w rozbiorach na rzecz Prus, Rosji i Austrii.

Tyle że po podpisaniu traktatu pokojowego w Lunéville w 1801 roku Austria i Francja zobowiązały się wzajemnie nie popierać wrogów wewnętrznych. Polacy nie mogli zatem w przyszłości liczyć na pomoc Paryża w swych staraniach niepodległościowych.

Dla Bonapartego legioniści znad Wisły stali się problemem, więc gdy tylko zapadła decyzja o ekspedycji zbrojnej na Santo Domingo, postanowił wysłać tam również naszych żołnierzy.

Pierwsi Polacy zostali zaokrętowani w połowie maja 1802 roku. Weszli w skład 9-tysięcznego korpusu, mającego stanowić wsparcie dla sił francuskich w Santo Domingo. Dowodził nimi gen. Władysław Jabłonowski, weteran insurekcji kościuszkowskiej.

Podróż nie należała do najprzyjemniejszych. Stłoczeni na dolnych pokładach żołnierze byli „popakowani jak śledzie, niedostatecznie w żywność i wodę słodką opatrzeni”, jak opisywał Askenazy. Kiedy wypływali, sytuacja na wyspie była stabilna. Nie wiedzieli, że w ciągu czterech miesięcy podróży wiele się zmieniło.

Początkowo wyspa zrobiła na nich ogromne wrażenie. Ujrzeli przepiękne plaże oraz ciągnące się po horyzont gaje cytrusów i palm kokosowych. Szybko ulegli urokowi miejscowych kobiet oraz wysokoprocentowych trunków. Wystarczyło jednak kilka tygodni, by zaczęli przeklinać swój los.

Najbardziej we znaki dawały się upał i choroby tropikalne, które dziesiątkowały Europejczyków. W najgorszych okresach na żółtą febrę umierało nawet 100 żołnierzy dziennie. Epidemia zabijała nie tylko szeregowców – jej ofiarą padli też gen. Jabłonowski oraz głównodowodzący Leclerc.

Ten ostatni jeszcze przed śmiercią przekazał dowództwo gen. Donatowi Rochambeau. To zmieniło diametralnie sytuację. O ile bowiem Leclerc był taktykiem i dowódcą z jako takimi zasadami, o tyle Rochambeau to podręcznikowy przykład sadysty. Prowadził żołnierzy po trupach do celu, nie oszczędzając nikogo.

Złapanych tubylców kazał torturować, ćwiartować i palić żywcem. Topiono ich w workach oraz szczuto psami, specjalnie sprowadzonymi w tym celu z Kuby. Jeńców również masowo rozstrzeliwano i wieszano.

Wybitny polski historyk wojskowości Jan Pachoński wspomina także o... komorach gazowych, które urządzono pod pokładami kilku statków. Zamykano w nich nieszczęśników i truto siarką. Trudno się dziwić, że tubylcy odwdzięczali się podobnym okrucieństwem.

Początkowo nie oszczędzali w żaden sposób Polaków, o czym świadczy opisana na początku artykułu rzeź, jaka spotkała oddział kapitana Sangowskiego. Samemu dowódcy wraz z trzema towarzyszami jakimś cudem udało się jednak uciec.

Ukryli się w pobliskich bagnach, zanurzeni w błocie po szyję, patrząc z daleka, jak Murzyni nieludzko pastwią się nad ich towarzyszami.

Za wolność naszą i waszą?

Z czasem coś się jednak zmieniło. Wspomina o tym Piotr Wierzbicki, kapitan 113 półbrygady: „Z początku Murzyni obchodzili się jak najokrutniej z jeńcami polskimi. [...] Porucznika Madejskiego wziąwszy w niewolę, wsadzili pomiędzy dwie deski i wzdłuż przepiłowali.

Podobne pastwienie się nad nami pochodziło stąd, iż Francuzi ciągle Polakami straszyli Murzynów, nazywając nas potworami karmiącymi się jedynie mięsem ludzkim. Później, gdy się Murzyni dowiedzieli, z jakiego powodu wysłani zostaliśmy do San[to] Domingo, zmienili postępowanie swoje z nami”.

Faktem jest, że Francuzi czuli się rozczarowani postawą legionistów. „Ci ludzie ciężcy i apatyczni, obcy naszym zwyczajom, w tak ogromnej odległości od swej ojczyzny, tracą tu całą swą energię, nie mogąc podołać trudom marszów, i są przerażeni niebezpieczeństwami wojny kolonialnej, o której nie mają pojęcia. Jest niemożliwe użycie ich inaczej jak na garnizonach, a i to niebezpiecznie im powierzać” – skarżyły się na Polaków francuskie raporty.

Nasi rodacy byli wstrząśnięci okrucieństwem Francuzów i w przeciwieństwie do nich traktowali tubylców przyzwoicie. Część czuła sympatię do ludzi, którzy – podobnie jak oni – walczyli o wolność swojego kraju. Działało to w obie strony.

Wielu Mulatów z francuskiej armii, którzy przeszli na stronę wroga, opowiadało później swoim nowym sojusznikom o Polakach i celu, jaki przywiódł ich na egzotyczną wyspę. ­James M. Perry w książce Arogant armies pisze nawet o utworzeniu specjalnego polskiego legionu po „czarnej” stronie.

Czarni Polacy

Losy naszych rodaków po powstaniu były różne. Część wróciła do kraju, choć byli i tacy, jak kpt. Ignacy Blumer, kpt. Wincenty Kobylański czy por. Kazimierz Lux, którzy przez kilka kolejnych lat parali się na Karaibach... piractwem.

Co ciekawe, około czterystu Polaków osiedliło się na Haiti, uprawiało ziemię i wzięło za żony miejscowe kobiety. Ich potomkowie żyją na wyspie do dziś. Najwięcej jest ich w niewielkiej miejscowości Casale, 45 kilometrów od stolicy kraju, Port-au-Prince.

Choć nie mówią po polsku, identyfikują się z naszym państwem, a z powodu jaśniejszej karnacji, słowiańskich rysów twarzy i często niebieskich oczu stanowią swoistą gratkę dla antropologów, którzy przyjeżdżają tu prowadzić badania.

Powstanie na Santo Domingo zakończyło się pod koniec 1803 roku kapitulacją Francuzów. Po jakimś czasie Napoleon przyznał na wygnaniu, że wysłanie na wyspę żołnierzy było jego największym błędem i „należało układać się z wodzami Murzynów”. Szacuje się, iż zginęło ponad 80 000 autochtonów, a spośród 5000 Polaków wysłanych do walki przeżył niecały tysiąc (zdecydowana większość padła ofiarą żółtej febry).

Na początku 1804 roku przywódca buntu mianował się cesarzem i w niedługim czasie ogłosił nową konstytucję. Walki pomiędzy lokalnymi Mulatami a Murzynami trwały jeszcze długo i w latach 40. XIX wieku doprowadziły ostatecznie do podziału wyspy na dwa państwa: Dominikanę oraz Haiti.

Świat Tajemnic
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy