Masakra na szosie. Potworna zmowa milczenia

Kadr z filmu "Zmowa". 1988, reż. Janusz Petelski /materiały prasowe
Reklama

Ta zbrodnia dokonana na trzyosobowej rodzinie pod Zrębinem w latach 70. wstrząsnęła polską opinią publiczną. Nie tylko dlatego, że zamordowano zupełnie niewinnych ludzi. Przede wszystkim ze względu na fakt, iż wszystko wydarzyło się w obecności kilkudziesięciu świadków. I nikt nie zareagował...

Wszystko było trochę jak w filmowej opowieści o Kargulach i Pawlakach - tyle że bez szczęśliwego zakończenia. Konflikt między rodzinami Sojdów, Adasiów i Kalitów trwał w świętokrzyskim Zrębinie już od zakończenia wojny. O co poszło? Nikt nie mówił o tym otwarcie, ale w tle była wielka polityka. Pierwsze dwie rodziny uchodziły za nastawione sceptycznie do nowych, socjalistycznych porządków na polskiej wsi, z ostatniej wywodzili się lokalni działacze partyjni i funkcjonariusze ORMO (Ochotniczej Rezerwy Milicji Obywatelskiej). W tych okolicznościach potrzeba było tylko iskry, żeby sytuacja przeszła w stan prawdziwej wojny. I tak też się stało...

Jeszcze w latach 40. za kratki na osiem miesięcy pomaszerował Jan Sojda. I to nie za przestępstwa polityczne, ale za... gwałt. Podobno w czasie śledztwa i  rozprawy sądowej bardzo aktywnie udzielał się Jan R. - dziadek ofiar zamordowanych prawie 30 lat później na szosie do Połańca. Sojdowie zaprzysięgli wtedy odwet, a że nie odważyli się podnieść ręki na partyjnego współpracownika milicji, postanowili czekać na sposobną okazję.

Reklama

Zemsta po latach

Ta nadarzyła się kilkanaście lat później. Oto pewnego dnia - i to na terenie gospodarstwa należącego do Jana Sojdy - zdarzył się "nieszczęśliwy wypadek". Jego znajomy, który, jak twierdził, chciał zastrzelić psa, nieszczęśliwie trafił dziesięcioletniego syna Jana R. Dziecko zmarło, Sojda, który naładował broń i podał ją sprawcy, został uniewinniony, a sam zabójca otrzymał niski wyrok w zawieszeniu. Wkrótce później zginął w nie do końca wyjaśnionym wypadku samochodowym. Zemsta krwi zaczęła zbierać swe ofiary...

Na następne musiała jednak poczekać aż do roku 1976. Latem we wsi trwały przygotowania do wesela Krystyny Kality i Stanisława Łukaszka. Zaproszeni byli również Sojdowie, a siostra Jana (żona Józefa Adasia) zaoferowała się nawet z pomocą przy pieczeniu ciasta i obsłudze gości. Wyglądało, jakby krwawe porachunki odeszły w niepamięć. Niestety. Błahy z pozoru incydent obudził demony przeszłości. Otóż jedna z pracujących w weselnej kuchni kobiet oskarżyła siostrę Sojdy, że ta wynosi po kryjomu całe torby mięsa i wędlin. Obrażona Adasiowa opuściła przyjęcie, a na drugi dzień zażądała, jako przeprosin, towaru w tamtych czasach deficytowego - części zastawy stołowej, którą wypożyczono na wesele. Odmówiono jej.

Tymczasem wieść o kłótni rozeszła  się już po całej wsi, a Jan Sojda zaczął się odgrażać, że nie puści płazem oskarżeń rzucanych wobec porządnych gospodarzy przez jakichś "nędzarzy". Zapewne wtedy w jego głowie zaczął dojrzewać plan ostatecznego zmazania plamy na honorze rodziny. Podzielił się nim ze swoim szwagrem Józefem Adasiem oraz dwoma zięciami.


Cicha noc...

W wigilijny wieczór na pasterkę do kościoła w pobliskim Połańcu jak co roku mieszkańców Zrębina wiózł autobus PKS-u. Wsiedli do niego także niedawni państwo młodzi: będąca w piątym miesiącu ciąży Krystyna, jej 12-letni brat Mietek oraz mąż Stanisław. Jechał w nim także mocno już podpity "klan" Sojdów i Adasiów, ale do żadnych scysji nie doszło. Po dotarciu na miejsce jedni poszli do kościoła, inni zostali w autobusie, aby kontynuować libację. Prym wodził w niej niekoronowany władca Zrębina, czyli Jan Sojda. Szczodrze polewając wódkę, głośno tłumaczył coraz bardziej pijanym sąsiadom, co i dlaczego się za chwilę wydarzy...  

Rodzina Łukaszków nie doczekała do końca pasterki. Została z niej wywołana przez kuzynkę Krystyny, która (wysłana przez Sojdę) przekazała wiadomość, że muszą wracać do Zrębina, bo w domu wybuchła jakaś kłótnia. Zdenerwowana trójka podeszła do stopni autobusu.

Tu jednak drogę zagrodził im Adaś i nie wpuścił do środka. Postanowili, mimo zimna i padającego śniegu, iść cztery kilometry piechotą. Kilkanaście minut po nich w drogę wyruszył autobus kierowany przez pijanych Sojdę i Adasia, poprzedzany przez fiata 125p, za kierownicą którego zasiadł Jerzy Socha - jeden z zięciów Jana. Na końcu kolumny jechał mniejszy autosan, w którym nie było pasażerów. Rozpoczęło się polowanie...



Wujku, nie zabijaj mnie!

Gdy Socha zauważył idącą skrajem drogi rodzinę, dodał gazu i skręcił kierownicę. Uderzył idącego od zewnętrznej strony Mietka - chłopiec upadł na pobocze. Gdy podbiegli do niego Krystyna i Stanisław, ujrzeli z przerażeniem, że z autobusu, który zatrzymał się obok, zbliżają się do nich Sojda i Adaś. W rękach mają metalowy pręt i ciężki klucz do przykręcania kół. Biorą zamach i zaczynają bić! Już pierwszym ciosem roztrzaskują głowę Stanisławowi. Krystyna ucieka w pole, błaga: - Wujku, nie zabijaj mnie! Zabiliście mi męża, zostawcie chociaż mnie matce! Na próżno. Spadają na nią uderzenia. Po chwili już nie żyje. Przy drodze ciągle leży jeszcze jęczący z bólu Mietek, który ma złamaną nogę i nie może się ruszać. Oprawcy ciągną go na środek drogi i naprowadzają fiata kierowanego przez Sochę tak, by najechał na głowę chłopca. W  kabinie siedzą obok niego żona i szwagierka.

Wszystkiemu przez okna autobusu przygląda się około 30 świadków. Trzech pasażerów wysiada, ale w żaden sposób nie próbuje zapobiec rozgrywającej się na ich oczach tragedii. Po dokonaniu brutalnego mordu zabójcy każą wszystkim przesiąść się do pustego autobusu, który stał z tyłu. Tu rozgrywają się sceny niczym z filmu: Sojda każe wszystkim po kolei klękać i przysięgać na krzyżyk, że dochowają milczenia. Nakłuwa im palce igłą i każe podpisać krwią coś w rodzaju cyrografu. Tym, którzy puszczą parę z ust, grozi śmiercią, a na razie nagradza - wypłaca każdemu ze świadków od dwóch do dziesięciu tysięcy złotych. W sumie to przekupstwo będzie go kosztować ok. 400 000 złotych.


Nic nie widziałem nic nie słyszałem...

Ciała Stanisława i Mietka mordercy odwożą w kierunku Zrębina i porzucają w przydrożnym rowie - ma to wyglądać na wypadek. Z kolei ze zwłok Krystyny zdzierają ubranie i kładą je przy porzuconym autobusie. To ma pozorować brutalny gwałt. Mniejszy autobus odwozi wszystkich do Połańca. Pasterka jeszcze trwa i można sobie zapewnić alibi. Po zakończeniu mszy ktoś podnosi krzyk, że skradziono jeden autobus. Wszyscy pchają się do autosana, który powoli rusza w drogę. Zatrzymuje się przy stojącym na poboczu przed Zrębinem większym autobusie. Spod jego kół wystają nogi...

Wieś dostała pieniądze, wieś się boi i wieś milczy. Pomimo że Zrębin kipi gniewem, wszyscy nabierają wody w usta. Co jakiś czas ktoś wykrzykuje, co prawda, pod domem Sojdów - "mordercy", ale w czasie trwającego kilka miesięcy śledztwa (prowadzonego w kierunku wypadku drogowego!) okazuje się, że nikt niczego nie widział i  o  niczym nie słyszał.

Nikt? Otóż znajduje się jeden sprawiedliwy, który składa zeznania obciążające sprawców. To Leszek Brzdękiewicz. Jego zwłoki zostają znalezione wiosną 1978 roku w pobliskiej rzece. Stanowisko śledczych: sam się utopił podczas kąpieli. Sprawę umorzono. Czy pod Połańcem popełniono zatem zbrodnię doskonałą? Czy zmowa milczenia i taktyka zastraszania miały uratować morderców od sprawiedliwego wyroku? Czy ktoś pamięta jeszcze, jak zakończyła się ta sprawa?

Sądowy va banque

Przełomem w jej prowadzeniu okazało się wznowienie rozprawy - na wniosek rodzin ofiar - przed Sądem Wojewódzkim w Sandomierzu. Zebrany materiał dowodowy wykazał, że było to morderstwo. Aresztowano Józefa Adasia, trzy miesiące później Jana Sojdę, potem jego zięciów, ale... bez obciążających zeznań świadków już wkrótce mieli wyjść na wolność. A ci znów wzięli udział w "spektaklu", którego scenografię stanowił obraz Matki Boskiej, płonące świece, krucyfiksy podawane do ucałowania i... pieniądze.

Przed sądem wszyscy milczeli jak grób lub twierdzili, że nic nie pamiętają. Wówczas prowadzący sprawę prokurator w porozumieniu ze składem orzekającym zagrał va banque. Zostawił na razie rozpatrywanie winy oskarżonych, a zajął się wykazywaniem kłamstw i mataczeń w zeznaniach świadków. Zaczęły zapadać wyroki: od kilku miesięcy do kilku lat. Wtedy lawina ruszyła: nikt nie chciał iść do więzienia za krycie morderców - i to za żadne pieniądze. Krok po kroku udało się zrekonstruować masakrę na szosie i wydać wyroki. Jan Sojda i Józef Adaś zostali skazani na karę śmierci, Jerzy Socha na 25 lat więzienia, a Stanisław Kulpiński (drugi szwagier Sojdy) - na 15.

Świat Tajemnic
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy