Masakra na placu Tiananmen. 30. rocznica zbrodni

Słynne zdjęcie mężczyzny stojącego naprzeciw czołgom podczas protestów w Chinach w czerwcu 1989 roku /Bettmann /Getty Images
Reklama

W nocy z 3 na 4 czerwca 1989 roku doszło do masakry na placu Tiananmen w Pekinie. Z danych brytyjskiego wywiadu wynika, że zginęło minimum 10 tys. ludzi. Dotychczas Chińczycy podawali, że pacyfikacja protestów pociągnęła za sobą od 200 do 2,7 tys. ofiar.

30 lat temu czołgi wjechały na centralny plac Pekinu - Plac Bramy Niebiańskiego Spokoju - Tiananmen, gdzie od siedmiu tygodni protestowali chińscy studenci domagając się demokratyzacji państwa, rozwoju gospodarczego na zachodni wzór oraz zakończenia korupcji w szeregach Komunistycznej Partii Chin.

Studenci zaczęli od strajku głodowego, który po kilku dniach przerodził się w okupację centralnego placu stolicy. Do protestu dołączyli robotnicy. Sondaż zlecony przez rządową prasę wykazał, że protestujących popiera 75 proc. mieszkańców miasta.

Przywódca Chin Deng Xiaoping, nazwał protesty kontrrewolucją i dając za przykład Polskę, stwierdził, że "ustępstwa wiodą do dalszych ustępstw". 20 maja wprowadzono w mieście stan wyjątkowy, ale wysłane specjalne oddziały milicji nie potrafiły sobie poradzić z tysiącami protestujących.

Reklama

Władze zdecydowały się ściągnąć na plac czołgi i transportery opancerzone. Broń pancerna zmiotła z powierzchni ziemi miasteczko namiotowe i postawiony przez protestujących pomnik "Bogini Demokracji". Cała akcja trwała siedem godzin. Rankiem 4 czerwca plac był już całkowicie pusty.

Ówczesny mer Pekinu przyznał, że zginęło 200 demonstrantów, w tym 36 studentów.

Liczba ofiar

W grudniu 2017 roku brytyjskie Archiwum Narodowe w Londynie odtajniło tekst depeszy wysłanej 5 czerwca 1989 roku przez ówczesnego ambasadora Wielkiej Brytanii w Pekinie, Alana Donalda, do brytyjskiego ministerstwa spraw zagranicznych, w której pisał:

"Minimalna liczba cywilów, którzy stracili życie, to 10 tys.". Depesza również informowała, że masakry dokonały oddziały 27. Armii chińskich sił zbrojnych, stacjonujące na co dzień w centralnej chińskiej prowincji Shaanxi. Armią dowodził kuzyn prezydenta Chin, gen. Yang Żenhua.

"Do najwcześniejszych ataków doszło w Mucidi i Shilipu (miejscowościach na przedpolu stolicy) i po pierwszych wystąpieniach tłumu zostały one opanowane przez oddziały 27. Armii, która otrzymała rozkaz strzelania do tłumu zanim wjechała w nich swymi pojazdami pancernymi" - można przeczytać w odtajnionej depeszy.

Jak podały agencje: "Demonstrantom teoretycznie dano godzinę na opuszczenie tego miejsca, jednak ‘pojazdy pancerne zaatakowały już po pięciu minutach’".

Informacje o tym poprowadzonym na oślep ataku, podczas którego, jak twierdzą świadkowie, pojazdy pancerne rozjeżdżały również żołnierzy, wydają się przeczyć wcześniejszym świadectwom, że na placu Tiananmen nie było zbyt wielu incydentów z użyciem przemocy i że dochodziło do nich głównie na przedpolach miasta.

Depesza obfituje w dramatyczne szczegóły, jak na przykład, że żołnierze dobijali rannych towarzyszy; że czterej ranni studenci błagali o darowanie im życia, ale zostali zaatakowani bagnetami i że jedna z kobiet została zamordowana na oczach swej trzyletniej córeczki.

W relacji, opisującej nieznane dotąd fakty dotyczące starć między różnymi oddziałami armii chińskiej, wysłanymi do tłumienia protestów, mowa jest także o atakach na ambulanse sanitarne, w tym wojskowe, których załogi próbowały pomagać rannym".

Nieznany butnownik

Jeden z najsłynniejszych momentów nastąpił 5 czerwca, dzień po masakrze. Na materiałach video i zdjęciach przemyconych głównie przez amerykańskich dziennikarzy uwieczniono, jak nieznany mężczyzna zastępuje drogę czołgom wracającym z placu Niebiańskiego Spokoju.

Pierwszy z pojazdów jadących aleją Chang’an najpierw zatrzymuje się, a później próbuje ominąć przechodnie. Ten jednak nie pozwala mu na to, robiąc kilka kroków w bok, po czym wdrapuje się na czołg i krzyczy coś do żołnierzy. Chwilę później zostaje odciągnięty przez innych cywili.

Człowiek ten został nazwany przez zachodnie media Nieznanym Buntownikiem albo Tank Manem. Nie wiadomo nic o tym, kim był i jakie były jego dalsze losy. Co prawda nie zginął tego dnia, ale według większości przypuszczeń niedługo później został aresztowany i prawdopodobnie stracony. Niektórzy podkreślają także rolę kierowcy czołgu, który najwyraźniej odmówił rozjechania swojego rodaka, co na pewno spotkało się później z przykrymi konsekwencjami.

Z tego incydentu zachowały się zarówno zdjęcia, jak i film, ale wywiezienie materiałów z Chińskiej Republiki Ludowej nie było łatwe. Dziennikarze, którym się to udało musieli uciekać się do chowania klisz w spłuczkach toalet, włamywania się do hoteli, w których ukrywali materiały czy przewożenia rolek filmowych w bieliźnie. Jednak dzięki temu świat mógł ujrzeć ten ikoniczny moment, który stał się symbolem walki o wolność.

INTERIA.PL/PAP
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy