Manuel Blanco Romasanta - bestia gorsza od wilkołaka

W połowie XIX wieku w Hiszpanii znajdowano okaleczone ciała kobiet. Wraz z kolejnymi odnajdowanymi ofiarami w Galicji pojawiały się coraz bardziej fantastyczne opowieści o wilkołaku...

Tu staniemy na noc - powiedział człowiek o posturze karła, zatrzymując wóz na niewielkiej polance. Dwie pasażerki, matka i córka, wygramoliły się na zewnątrz i rozejrzały dookoła. Przez prześwity pomiędzy konarami drzew widać było w oddali zarysy gór. Zapadał zmierzch, robiło się coraz chłodniej.

Starsza kobieta z radością pomyślała o ognisku, przy którym zaraz się rozgrzeją i posilą. Nie żałowała, że wynajęła tego śmiesznego karła na przewodnika, aby przeprowadził ją przez góry do miasta. Nie wziął wiele, a było widać, że świetnie zna drogi i czuje się bardzo pewnie. To ważne, bo w okolicy roi się od wilków.

Reklama

Ile kobiet zostało ostatnio rozszarpanych przez watahy tych krwiożerczych bestii! Co i rusz się o tym słyszy. A dlaczego? Bo głupie baby żałują grosza i same lezą przez góry, ot co!

- Przyniosę wodę, zaraz wrócę - powiedziała do córki, biorąc wiadro. 15-latka kiwnęła głową, przewodnik zerknął tylko znad stosu szczap przygotowywanych na ogień.

Kobieta ruszyła w stronę strumienia - jego wyraźny szmer wskazywał, że znajduje się blisko. Podnosząc długą, ciężką suknię przedzierała się nieporadnie przez chaszcze. Odległość okazała się większa niż sądziła. "Może nie powinnam się oddalać?" - pomyślała, przypominając sobie o wilkach. Ale za pagórkiem, na którym w tym momencie się znalazła, właśnie ukazał się strumyk.

Obmyła w nim twarz, potem zanurzyła wiadro. Po chwili szła już z powrotem, czując ulgę, że wraca w bezpieczne miejsce. Wiadro obijało się jej o nogę, woda chlapała na suknię. Zrobiło się już bardzo ciemno, na szczęście właśnie wchodziła na polanę.

Wtem rozległ się przerażający krzyk. Upuściła wiadro, ugięły się pod nią kolana, o mało nie upadła. To był głos córki! Wilki? Jęknęła i ruszyła biegiem w stronę obozu. Oczyma wyobraźni widziała już bestię rzucającą się na jej dziecko. Ale co robi przewodnik?

Zdyszana wpadła na polankę: ognisko płonie, stoi wóz, pasą się konie. Wilków i ludzi - ani śladu.

Nie! Ktoś leży w trawie koło wozu. Podbiegła tam, zataczając się, prawie nieprzytomna z rozpaczy i strachu. Spojrzała i poznała córkę. Po sukience, bo dziewczyna całą twarz miała zalaną krwią. Łapiąc się za głowę, kobieta wydała z siebie długi, przeciągły głos rozpaczy. Odwróciła się, łkając z trudem łapiąc powietrze. Przed nią stał karzeł.

Mężczyzna zaśmiał się szpetnie i zdzielił ją nożem. Potem jeszcze raz. I jeszcze...

Handlarz i zabójca

Karzeł nazywał się Manuel Blanco Romasanta. Urodził się 18 listopada 1809 roku w galicyjskim Regueiro, w północno-zachodniej Hiszpanii. Jako noworodek miał prawdopodobnie nierozwinięte organy płciowe, gdyż rodzice wzięli go za dziewczynkę i ochrzcili imieniem Manuela.

Gdy ukończył 6 lat badający go lekarz oświadczył zdumionym rodzicom, że posiadają syna. Rodzina, o której wiadomo bardzo niewiele, zadbała o jego wykształcenie - nauczył się pisać i czytać, co w tamtym okresie było na galicyjskiej prowincji rzadkością. Specjalnie nie wyrósł, już jako dorosły człowiek mierzył najwyżej 1,49 m wzrostu.

Na początku lat 30. XIX wieku pracował jako krawiec, by później zmienić zawód na wędrownego sprzedawcę. Zaczął handlować w okolicach Esgos, później jeździł z towarem, przemierzając na wozie drogi Galicji i północnej części Portugalii. Poznawszy rozmaite trasy, oferował podróżnym swoje usługi jako przewodnik. Przeprowadzał ich przez góry, wioząc jednocześnie towar na sprzedaż.

W 1844 roku pewien dostawca złożył w miejscowości Ponferrada skargę na Romasantę, twierdząc, że ów nie chce mu wypłacić należności za dostarczone produkty. Żandarm Vicente Fernández udał się do sprzedawcy, by wyjaśnić sprawę. Wkrótce potem został znaleziony martwy. A karzeł zniknął. Wszczęto zaocznie proces i handlarz został po raz pierwszy skazany - na 10 lat więzienia.

W chwili ogłaszania wyroku Romasanta znajdował się już daleko od miejsca zbrodni. Załatwił sobie fałszywy paszport na nazwisko Antonio Gómez i zaszył się w zabitej deskami wiosce Rebordechao. Nawiązał tam romans z jedną z miejscowych kobiet, a na życie zarabiał, imając się przeróżnych zajęć.

Najczęściej pomagał chłopom w polu, ale próbował też sił jako wytwórca sznurków, kucharz i tkacz. To ostatnie zajęcie, postrzegane jako kobiece, spowodowało, że miejscowi mówili o nim "baba".

Fałszywy przewoźnik

Gdy od sprawy zabójstwa żandarma z Ponferrady upłynęło trochę czasu, zbieg postanowił porzucić swoją kryjówkę i na nowo zaczął oferować usługi przewodnika. Okolicę trapiła właśnie plaga wygłodniałych wilków.

Wieśniacy palili nocami ogniska wokół domostw, gdyż bestie pojawiały się nawet w obejściach, atakując ludzi, którzy wyszli za potrzebą. Przewodnicy byli szczególnie potrzebni podróżującym kobietom; w razie czego mogły liczyć na obronę.

Z usług Romasanty jako pierwsza postanowiła skorzystać 47-letnia Manuela Garcia, która wybierała się w drogę ze swoją 15-letnią córką Petrą. Przewodnik miał przeprowadzić je przez góry Sierra de San Mamede do miasta Santander. Gdy cała trójka znalazła się na leśnym odludziu, Romasanta zaszlachtował obie kobiety.

Po znalezieniu ich zwłok wieśniacy nabrali przekonania, że to ofiary watahy wilków. Ciała obu kobiet zostały potwornie zmasakrowane, sporych kawałków brakowało, jakby wygryzły je bestie. Ale niektórzy kręcili sceptycznie głowami. To nie wygląda na wilki - mówili. Kto zatem je mordował? Oczywiście - wilkołak!

W galicyjskiej mentalności wierzenia w te baśniowe stwory były mocno zakorzenione. Wieśniacy utrzymywali, że siódmy syn w rodzinie może zostać człowiekiem wilkiem. Dało się to łatwo sprawdzić. Jeśli siódmy potomek miał okazać się normalny, wewnątrz jego ust powinno być widoczne znamię w kształcie krzyża. Jeżeli czekał go los wilkołaka - rodził się bez tego świętego znaku.

W każdy piątek o północy taki człowiek zamieniał się w bestię: zrzucał ubranie i biegł do lasu, a potem grasował na obrzeżach sąsiednich wiosek. Tam czatował na swoje ofiary. Mordował je i obdzierał ze skóry, w którą następnie się przyodziewał.

Wycinał ofiarom tłuszcz

Wraz z kolejnymi odnajdowanymi ofiarami w Galicji pojawiały się coraz bardziej fantastyczne opowieści o wilkołaku. Romasanta działał tymczasem według stałego schematu. Oferował swoje usługi samotnym kobietom z dziećmi, najczęściej wieśniaczkom udającym się do miasta w poszukiwaniu pracy i chleba. Wyprowadzał je w górskie albo leśne ostępy i tam mordował.

Do rodzin zamordowanych wysyłał w ich imieniu listy z informacją, że dotarły całe i zdrowe na miejsce i przekazują pozdrowienia. "Obecnie - pisał - są pochłonięte ułożeniem sobie życia w nowym miejscu i odezwą się, jak tylko będą mogły". Listy Romasanty nie budziły podejrzeń, gdyż niepiśmienne kobiety siłą rzeczy musiały posłużyć się pośrednikiem umiejącym pisać.

Prokurator z Ponferrady, Luciano Bastida Hernáez, śmiał się z głupot o wilkołakach, które wygadywali miejscowi. Zorientował się jednak w pewnym momencie, że ostatnie "ataki wilków" na podróżnych wyglądają podejrzanie. Dlaczego ofiary pozbawiono ubrań i ograbiono z pieniędzy? Czy aby na pewno zabierali je wieśniacy, którzy znajdowali zwłoki? A może wieśniacy mówili prawdę, przysięgając, że niczego nie ruszali?

Bastida Hernáez zaczął dokładnie badać wraz z lekarzami ciała zamordowanych. Owszem, nosiły ślady wilczych kłów, ale przecież nie dowodziło to, że zabójcami były leśne bestie. Wilki korzystały z każdej okazji do posiłku i mogły ucztować na ofierze uśmierconej przez kogoś innego. Po dokładniejszych oględzinach okazało się, że zwłoki mają również rany zadane nożem, a z niektórych ich części wycięto płaty tłuszczu.

Śledczy znalazł się na dobrym tropie. Romasanta rzeczywiście ograbiał swoje ofiary ze wszystkiego, co wartościowe. Ubrania zamordowanych kobiet sprzedawał na lokalnych bazarach. Kawałki tłuszczu, które wycinał im z ud i pośladków, wkładał do słojów, a następnie przerabiał na mydło. Potem oferował je na targach w różnych miejscowościach. Brał drogo, gdyż produkt był dobrej jakości - jak zapewniał.

Domyśliwszy się, po co mordercy tłuszcz, Bastida Hernáez polecił żandarmom, aby na bazarach zwracali uwagę na sprzedawców mydła. Po jakimś czasie przyprowadzono do niego grabarza, u którego znaleziono podejrzany towar. Okazało się, że mydło jest zrobione z ludzkiego tłuszczu. Mężczyzna wyjaśnił, że kupował je do mycia zwłok i że sprzedawca na pewno jeszcze do niego zawita. Bastida Hernáez zastawił u grabarza pułapkę na Romasantę, ale ten już się nie pojawił.

Prokurator nie dał za wygraną i dalej tropił mordercę. Wiedział już, że prowadzi on półwędrowny tryb życia i może działać na sporym obszarze kraju. Zaapelował więc do przedstawicieli lokalnych władz, aby traktowali z najwyższą powagą wszelkie doniesienia o sprzedaży zrabowanych ubrań na targach. Wytłumaczył, że nie chodzi o jakiegoś tam złodzieja łachów, którego można zlekceważyć, ale o strasznego mordercę, mającego już na koncie kilkanaście ofiar.

Posunięcie to okazało się skuteczne. W 1852 roku na targu w Escalonie ktoś zauważył, że jakiś karzeł sprzedaje rzeczy kobiety zabitej niedawno w górach, jakoby przez wilki. Poinformowano o tym władze, ale podejrzany handlarz zdążył się ulotnić. Żandarmi ruszyli w pościg, zaalarmowano też posterunki w sąsiednich miejscowościach.

Jestem likantropem

Romasanta został schwytany w Nombeli, we wrześniu 1852 roku. Wkrótce potem odwieziono go do Allariz, gdzie miał zostać osądzony. Na przesłuchaniach  Romasanta przyznał się do tajemniczych morderstw. Stwierdził jednak, że nie ponosi za nie odpowiedzialności, gdyż dokonywał ich jako... wilk!

"Pierwszy raz zamieniłem się w wilka, gdy byłem w górach Couso - mówił. - Spotkałem tam dwa straszne wilki. Nagle padłem na ziemię i zaczęły mną targać konwulsje. Przeturlałem się chyba ze trzy razy i gdy się zatrzymałem, sam byłem wilkiem. Potem wałęsałem się z tamtymi dwoma przez 5 dni, zanim nie powróciłem do mojego ciała, tego, które teraz widzicie".

Zbrodniarz z całą pewnością zmyślił tę historyjkę, traktując ją jako chytry sposób na swoją obronę. Wiedział, że prosty lud Galicji wierzy w wilkołaki. Warstwy oświecone uznawały z kolei w tamtym okresie wilkołactwo, czyli likantropię, za rodzaj choroby psychicznej. Uważano, iż jej źródłem może być syfilis, epilepsja albo inne schorzenie. Twierdzono, że dotknięty tą dolegliwością człowiek rzeczywiście buszuje nocami po lesie i napada na ludzi, czując się wilkiem.

Przez psychiatrów likantropia była już jednak uznawana za rzadki syndrom polegający tylko na urojeniach chorego, iż zamienia się w wilka albo w inne zwierzę.

Badanie trzewi i... czaszki

Gdy rozpoczynał się proces mordercy, w Galicji trwała właśnie jedna z najgorszych w jej XIX-wiecznej historii klęska głodu. Rozprawa sądu w Allariz numer 1778 (13) "Wilkołak" była jedynym w dziejach hiszpańskiego sądownictwa sporem o naturę likantropii. Romasanta przyznał się od razu do 13 morderstw, ale podkreślił, że dokonał ich nieświadomie, jako człowiek przemieniony w wilka. Jak stwierdził, działał razem z dwoma innymi mężczyznami - również zamienionymi w wilki.

"Pochodzili z Walencji, jeden nazywał się Antonio, a drugi don Genaro. Byli przeklęci tak jak ja... Zaatakowaliśmy i zjedliśmy wielu ludzi, bo po prostu byliśmy głodni" - mówił.

Sprytnie nawiązywał w ten sposób do nękającej prowincję klęski głodu. Liczył zapewne na to, że sędziowie okażą mu trochę zrozumienia.

Prokurator Bastida Hernáez nie dawał się zbić z tropu. W pewnym momencie wezwał oskarżonego, by zademonstrował sądowi, jak przemienia się w wilka. Romasanta zmieszał się i pobladł. Po chwili wystękał, że klątwa zamieniająca go w to dzikie zwierzę trwała przez 13 lat i niedawno wygasła. Wzbudziło to wesołość na sali.

W tamtym czasie w Galicji nie było jeszcze szpitala psychiatrycznego, nie praktykował nawet żaden psychiatra, sąd wezwał więc do zbadania Romasanty zwykłych medyków z Allariz. Lekarze stanęli po stronie prokuratora. W raporcie na temat stanu psychicznego mordercy orzekli, że zmyślił swoją chorobę. Jak stwierdzili, za pomocą "badania trzewi" i analizy czaszki można ustalić, czy ktoś jest likantropem. 

"W przypadku Romasanty samo badanie psychiki dowodzi jednak jego normalności. Jego skłonność do występku jest dobrowolna, a nie narzucona. Osobnik ten nie jest chory psychicznie, niedorozwinięty umysłowo czy monomaniakalny [...]. Przeciwnie, okazuje się on zwyrodniałym, w pełni zdemoralizowanym kryminalistą zdolnym do wszystkiego, zimnym, opanowanym i pozbawionym dobroci, lecz działającym zgodnie z wolną wolą i ze świadomością swych czynów" - dowodzili medycy.

Wyrok: Śmierć na garrocie

Romasancie udowodniono zamordowanie 9 osób. Pozostałą czwórkę uznano za ofiary prawdziwych wilków. 6 kwietnia 1853 roku odczytano wyrok: śmierć na garrocie, czyli przez powolne, trwające ok. 25 min duszenie szorstką liną, zaciskaną wokół szyi za pomocą korby. Rodzinom ofiar miano wypłacić po 1000 reali rekompensaty. Zgodnie z przepisami, wyrok został przesłany do zatwierdzenia przez sąd wyższej instancji w La Coruñie.

Tamtejsi sędziowie rozpatrywali sprawę przez 7 miesięcy i zmienili karę na dożywocie. Prokuratura odwołała się od tej decyzji i sąd zebrał się ponownie. W marcu 1854 roku zmienił swą decyzję, podtrzymując wyrok śmierci orzeczony w Allariz.

Los karła nie był jednak jeszcze przesądzony. Jego przypadkiem żywo interesował się Joseph-Pierre Durand de Gros, pseudonim "sir Phillips", francuski hipnotyzer mieszkający w Londynie. Po wyroku napisał list do hiszpańskiego ministra sprawiedliwości José de Castro y Orozco. Oznajmił, że zna się na likantropii i wyleczył kilka jej przypadków za pomocą hipnozy. Zaoferował wyleczenie również mordercy z Galicji.

W każdym razie - dodawał - jest to niezwykle ciekawy przypadek, a egzekucja wykluczy możliwość jego dogłębnego zbadania. Minister zgodził się z argumentacją i wystosował w tej sprawie pismo do hiszpańskiej królowej Izabeli II. Królewskim rozkazem z 13 maja 1854 roku monarchini zamieniła Romasancie karę śmierci z powrotem na dożywocie. Wilkołak został przewieziony do więzienia w Celanova, gdzie - zgodnie z wolą władczyni - miano poddać go dalszym badaniom.

Nie wiadomo jednak, czy kiedykolwiek do nich doszło. Kilka miesięcy później pojawiła się informacja, że Romasanta nie żyje. Ponieważ władze nie zabrały oficjalnie głosu w tej sprawie, roznosiły się różne plotki. Opowiadano, że jeden ze strażników koniecznie chciał zobaczyć, jak więzień zamienia się w wilka, i próbował go do tego przymusić, grożąc mu bronią. Pistolet przypadkowo wypalił i morderca zginął. Krążyły też wersje o rozmaitych chorobach, na które miał umrzeć rzekomy wilkołak.

W 2011 roku dwaj galicyjscy badacze, bracia Félix i Cástor Castro Vicente, ogłosili, że Romasanta pożegnał się z tym świtem dopiero 14 grudnia 1863 roku w więzieniu w Ceucie. Jako dowód zaprezentowali wzmianki w dwóch gazetach z tamtego roku - "La Iberia" i "La Esperanza".

Ta ostatnia donosiła 21 grudnia 1863 roku: "W więzieniu w Ceucie na nieszczęście sławny Manuel Blanco Romasanta, znany w całej Hiszpanii jako wilkołak z powodu swoich okrucieństw i wstrętnych czynów, skazany na dożywocie przez sąd w La Coruñie, zmarł 14 bieżącego miesiąca na raka żołądka".

Order za ujęcie potwora

Gdy Romasanta gnił w więzieniu, prokurator Bastida Hernáez zażywał uroków sławy i poważania. Za schwytanie "wilkołaka z Allariz" (tak zaczęto określać zbrodniarza) otrzymał najwyższe hiszpańskie odznaczenie cywilne - Królewski Dostojny Order Karola III. Uchodził za najlepszego śledczego w kraju, a w Ponferradzie traktowano go niczym półboga. Zmarł w tymże mieście w 1872 roku.

Chytra taktyka wilka

Przypadek  Romasanty spowodował, że wiara w wilkołactwo jeszcze się w Galicji umocniła. Siódmemu synowi nadawano na imię Bieito, gdyż według jednego z przesądów miało to chronić przed przekształceniem się w bestię. Przekazywano sobie rady, jak postąpić w razie ataku wilkołaka.

Należało za wszelką cenę skaleczyć go ostrym narzędziem albo spróbować podpalić skórę, którą zdarł z poprzedniej ofiary i na siebie nałożył. Jeśli się to udało, wilkołak natychmiast powracał do ludzkiej postaci i w osłupieniu wysłuchiwał, co się z nim przed chwilą działo. Jeszcze na początku XX wieku matki straszyły swoje niegrzeczne dzieci opowieściami o tzw. sacaúntos - przerażających ludziach.

Według tych legend, owi sacaúntos chodzili po polach i lasach i chwytali nieposłuszne dzieci, żeby przerobić ich tłuszcz na mydło, lekarstwa czy krem. Wraz z rozwojem kolei i coraz większą mobilnością mieszkańców prowincji historie o "przerażających ludziach" rozprzestrzeniły się poza Galicję i stały się popularne w całym kraju.

A co z samym Romasantą? Przedstawiany jest obecnie jako wilkołak już tylko w hiszpańskich horrorach. Współcześni psychiatrzy, którzy badają jego przypadek, są na ogół zgodni, że karła cechowała tzw. osobowość dyssocjalna (antyspołeczna). Osoby dotknięte tym zaburzeniem charakteryzuje brak empatii i odruchów moralnych, lekceważenie konwencji społecznych, agresywność, skłonność do przestępstw.

Według psychiatry, prof. Donalda W. Blacka: "Różni ludzie cierpią na osobowość antyspołeczną z rożnych przyczyn. [...]. Niektóre przypadki mogą mieć formę genetycznej choroby, u innych może się ona rozwinąć w wyniku niewielkiego uszkodzenia mózgu podczas narodzin lub niedługo po urodzeniu. Inni znowu mogą na nią cierpieć w wyniku wielu lat przemocy, której doświadczyli jako dzieci lub w wyniku stałego deficytu emocjonalnego".

Jak było w przypadku Romasanty? Czy problemy z ustaleniem płci w dzieciństwie wpłynęły na stosunek rodziców do syna, a to wywołało zaburzenia? Informacje o wczesnych latach "wilkołaka z Allariz" są tak skąpe, że zapewne nigdy się już tego nie dowiemy.

Marcin Szymaniak

Śledztwo
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy