Lot 11. Tragiczny lot niewinnych ludzi

Ładunek eksplodował w koszu na śmieci w prawej tylnej toalecie /YouTube
Reklama

22 maja 1962 roku nad stanem Iowa zauważono potężną eksplozję. Na szczątkach samolotu znaleziono ślady materiałów wybuchowych. Śledztwo wykazało niewyobrażalną skalę zaniedbań i próbę wyłudzenia ogromnych pieniędzy.

Tuż przed startem samolotu, już po zamknięciu bramek linii Continental Airlines, do terminalu wbiegł Thomas G. Doty. Choć przepisy tego zabraniały, obsługa lotniska zlitowała się nad spóźnionym pasażerem i wpuściła go na pokład. Kilka minut później Boeing 707 wystartował z lotniska O'Hare w Chicago do Kansas City w stanie Missouri. Była 20.35. Lot przebiegał bez zakłóceń aż do rzeki Missisipi, wówczas piloci wykonali zwrot na północ, aby ominąć burzę.

W pewnym momencie samolot zniknął z radarów. Kontrolerzy lotu bezskutecznie wywoływali załogę. Odpowiadała im cisza. Kilka minut później rozdzwoniły się telefony - w pobliżu Centerville w stanie Iowa spadł płonący samolot.

Reklama

Świadkowie

Świadkowie zarówno informowali, że słyszeli na niebie głośne i niespotykane dźwięki około godziny 21.20. Dwóch kolejnych zobaczyło wielki błysk i kulę ognia na niebie. Ich spostrzeżenia potwierdziła załoga bombowca Boeing B-47 Stratojet, lecącego z bazy USAF Forbes w Topeka. Dowódca samolotu zameldował, że zauważył "jasny błysk na niebie przed i nad pozycją swojego samolotu".

Po wylądowaniu przeanalizowano trasę lotu i obliczono, że wybuch nastąpił o godzinie 21.22 w pobliżu Unionville. Tam też znaleziono wrak kadłuba i prawe skrzydło. Silniki, cała sekcja ogonowa ze statecznikami i lewe skrzydło znaleziono w odległości 15 kilometrów od kadłuba.

Gdy na miejsce przybyły służby ratunkowe 44 z 45 osób będących na pokładzie nie żyło. W jakiś niewyobrażalny sposób przeżyła jedna osoba - 27-letni mężczyzna. Zmarł on w szpitalu Saint Joseph Mercy w Centerville półtorej godziny po uratowaniu.

Śledztwo

Śledczy z Narodowej Rady Bezpieczeństwa Transportu ustalili, że w prawej tylnej toalecie doszło do wybuchu, który spowodował urwanie ogona samolotu. Piloci natychmiast uruchomili procedury awaryjne, ale nie wiedzieli, co się stało. Samolot runął na ziemię gubiąc po drodze silniki i skrzydło.

Agenci FBI ustalili, że bombę na pokład wniósł Thomas G. Doty. Jeszcze do niedawna przykładny mąż i ojciec pięcioletniej córki. Kilka miesięcy wcześniej popadł w kłopoty finansowe. Bank domagał się spłat rat za dom. Postanowił napaść z bronią w ręku na stację benzynową, aby spłacić choć część zobowiązań. Został jednak złapany. Sąd wyznaczył kaucję i jeszcze przed procesem został wypuszczony.

Tego samego dnia wykupił polisę ubezpieczeniową na 300 tys. dolarów. Potem kupił sześć lasek dynamitu za 29 centów każda. Zapakował je do torby i pojechał na lotnisko. Tam kupił bilet i kolejne ubezpieczenia na łączną sumę 300 tysięcy dolarów. Kiedy biegł spóźniony do bramki był ubezpieczony na niebagatelną kwotę 600 tys. dolarów. Uwzględniając inflację, dziś byłoby to 2,5 miliona dolarów!

Agenci wyjaśnili, że Doty wniósł na pokład sześć lasek dynamitu, poszedł do toalety, gdzie podpalił lont i wrzucił ładunek do kosza. Chwilę później nastąpiła eksplozja. Jeszcze przed końcem śledztwa wdowa po Dotym próbowała odebrać ubezpieczenie. Towarzystwa nie zgodziły się na wypłacenie pieniędzy, póki nie zakończy się śledztwo.

Kiedy okazało się, że Doty popełnił samobójstwo polisy zostały unieważnione. Wdowa otrzymała zaledwie trzy dolary. Straciła też dom, a z powodu ostracyzmu musiała się też wyprowadzić z Chicago.

***Zobacz także***

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy