Kontrowersyjny Biały Dom. Osobliwe przypadki amerykańskich prezydentów

Najczarniejszy sen amerykańskich demokratów stał się rzeczywistością. Donald Trump został 45. prezydentem Stanów Zjednoczonych. Stał się on uosobieniem prezydenckiego szaleństwa i przypadkiem nadzwyczaj osobliwym… Rzecz w tym, że nie jest w tym pierwszy…

W amerykańskiej historii bywali już prezydenci czy kandydaci, którzy mieli o wiele bardziej niewyparzony język, nadmiar emocji czy dziwacznych pomysłów. Theodore Roosevelt prawie nigdy nie rozstawał się ze swoją strzelbą. Andrew Jackson, poza tym, że miał papugę przeklinająca w dwóch językach - regularnie się pojedynkował i to na śmierć i życie. Byli też prezydenci, którzy wierzyli w UFO, utrzymywali własny harem albo lubowali się w osobistym wieszaniu skazańców. Stany Zjednoczony miały także szczęście do wiceprezydentów, którzy potrafili dać czadu. Na samym początku XIX wieku wiceprezydent USA Aaron Burr zastrzelił w pojedynku Alexandra Hamiltona - samego Ojca Założyciela. Eksperci i historycy od lat przekonują, że w Stanach Zjednoczonych panują zupełnie inne standardy sprawowania władzy niż w Europie. Tam siła i pewność siebie są dobrze postrzeganymi cechami u polityka.

Reklama

Prezydencki zwierzyniec

W jednej z prezydenckich łazienek za prezydentury Adamsa zamieszkał słusznych rozmiarów aligator amerykański, prezent od markiza de Lafayette’a. Już sto lat później wyczyn Adamsa pobił Herbert Hoover (1929-1933), który miał dwa aligatory! Latem obie bestie chodziły wolno po terenie rezydencji, a w czasie zimy Hooverowie umościli aligatorom legowisko w łazience.

Przy okazji prezydenckich pupili nie można pominąć m.in. Martina Van Burena (kadencja w latach 1837-1841), który próbował oswoić w Białym Domu dwa tygrysiątka, które sprezentował mu sułtan Omanu. Kocięta stały się z czasem obiektem debaty publicznej - deputowani w Kongresie przegłosowali, że Van Buren musi oddać je do zoo. Ale nie dlatego, że są groźne czy dzikie... Politycy uznali, że tygrysiątka należą do całego narodu, a nie tylko prezydenta, i każdy powinien mieć prawo je zobaczyć. Po takich doświadczeniach sprytem wykazał się Theodore Roosevelt (rządził w latach 1901-1909). Po prostu zbudował zoo w Białym Domu i trzymał w nim m.in. lwa, hienę, kojota, zebrę, sowę, jaszczurki, szopa pracza i pięć niedźwiedzi!

Jurny jak prezydent!

Biały Dom przeważnie kojarzy się pozytywnie: świątynia demokracji, siedziba najważniejszego urzędu na świecie. Dostojeństwo i powaga instytucji promienieje na wszystkich zwiedzających i przechodniów. Mało kto zdaje sobie jednak sprawę, że to miejsce niebywale bogate w seksualne skandale. Dom publiczny w szopie, sekretarki i dziennikarki pełniące usługi seksualne, obnażanie się przed służbą, nietypowe polecenia wydawane oficerom - to wszystko widziały gabinety prezydenckiej siedziby. Ale nic w tym dziwnego - tradycja zobowiązuje. Według złośliwych historyków, w kompleksie Białego Domu, jeszcze zanim zamieszkał w nim pierwszy rezydujący w nim prezydent, mieścił się najzwyczajniejszy w świecie zamtuz. Jego klientelą byli jednak nie wysocy urzędnicy, a pracujący przy jego budowie robotnicy. Przybycie prezydenta nie sprawiło wcale, że dom uciech został zlikwidowany, ale jedynie przeniesiony "w mniej rzucające się w oczy miejsce".

Prezydent USA musi być dyspozycyjny o każdej porze dnia i nocy, dlatego zaspokajał na terenie Białego Domu wszelkie swoje potrzeby - w tym seksualne. O ile jednak wyborcy wiedzą, że współżycie prezydenta z małżonką to sprawa oczywista, o tyle każdy wybryk, romans, przelotny buziak... może wywołać skandal nawet na miarę impeachmentu. Bill Clinton za skandal z Monicą Levinsky prawie pożegnał się z funkcją prezydenta. Próbował tę sprawę wyjaśnić i zatrzeć złe wrażenie, jakie wywarł na opinii publicznej, ale nie wyszło mu to najlepiej, a grzech rozwiązłości ciąży na nim do dziś.

Seksualnym rekordzistą Białego Domu w XX wieku okazał się jednak Lyndon B. Johnson - którego okrzyknięto nawet najbardziej jurnym prezydentem od czasów Andrew Jacksona. Rządząc w cieniu prezydentury Kennedy’ego, Johnson lubił wprost mówić, że miał więcej kobiet niechcący, niż Kennedy celowo. Poprzedni prezydent według biografów nie był przykładnie wiernym mężem, ale umiał to ukrywać. W przeciwieństwie do Kennedy’ego Johnson nie krępował się obecnością swojej małżonki i na oficjalnych przyjęciach uwielbiał zaciągać w kąt najładniejsze dziewczyny, aby skraść im całusa. Jako prezydent zatrudnił sześć ślicznych sekretarek i przespał się z pięcioma z nich. Nie miał zahamowań w tych sprawach. Figlował z sekretarkami na swojej farmie, a także w Gabinecie Owalnym. "Męskie rozmowy" Donalda Trumpa z tegorocznej kampanii blakną w porównaniu z opiniami jakie na temat kobiet wyrażał Johnson: nie potrafię znieść przy sobie kobiety brzydkiej albo grubej, która wygląda jak krowa siedząca na własnym wymieniu.

Lyndon Johnson wiedział jednak co nieco o wierności. Przez 21 lat romansował z Madeleine Brown, którą poznał w 1948 roku na przyjęciu w Dallas. Dziewczyna, która miała wtedy 24 lata, wspominała: spojrzał na mnie, jakbym była porcją lodów w gorący dzień. W trzy lata później Madeleine urodziła Johnsonowi syna, który otrzymał imiona Steven Mark. W zamian za milczenie matka otrzymała mieszkanie z dwiema sypialniami, kartę kredytową bez limitu i co dwa lata nowy samochód. W 1997 roku Madeleine opublikowała autobiografię, w której twierdziła, że jej prezydencki kochanek był zamieszany w zabójstwo prezydenta Kennedy’ego.

Strefa tajemnic

Skoro mowa o teoriach spiskowych - nie możemy zapomnieć o prezydencie Reaganie. Znany nie tylko jako jeden z najważniejszych prezydentów USA, aktor słynny ze swoich licznych filmowych ról kowboja, ciętego dowcipu i słabości do żelków, to także wierny obrońca teorii o istnieniu UFO! Z którym jak sam twierdził miał przyjemność spotkać się osobiście. A przynajmniej ujrzał kosmitów na własne oczy.

Norman C. Millar, dziennikarz "Wall Street Journal" i znajomy prezydenta, wspominał jak prezydent opisywał jedno z takich spotkań w 1974 roku:

"W ubiegłym tygodniu leciałem samolotem i kiedy wyjrzałem przez okno, zobaczyłem to białe światło. Poruszało się, zygzakując. Zapytałem pilota: 'Czy już coś takiego widziałeś?', a on, zszokowany, odpowiedział: 'Nie'. Ja na to: 'Lećmy za tym'. Śledziliśmy to przez kilka minut. To było jasne białe światło. Nad Bakersfield nagle, ku naszemu wielkiemu zdumieniu, obiekt wystrzelił prosto w niebo."

Ronald Reagan był tak głęboko przekonany o ziemskiej inwigilacji przez Obcych, że szczerze twierdził, że USA i Związek Radziecki powinny połączyć siły, jeśli przyjdzie im zmierzyć się z... inwazją z kosmosu. Swoimi obawami prezydent podzielił się z liderem ZSRR Michaiłem Gorbaczowem a także przed Zgromadzeniem Ogólnym Stanów Zjednoczonych: często zastanawiam się, co by było, gdybyśmy nagle odkryli, że grozi nam niebezpieczeństwo ze strony siły zewnętrznej pochodzącej z przestrzeni kosmicznej, z innej planety. Reagan nie był jednak jedyny. Wiarą w UFO wykazywali się także prezydenci Truman, Carter czy Clinton. George Bush Senior, zapytany kiedyś o problem UFO, odpowiedział z kolei: Amerykanie nie są gotowi, by zmierzyć się z prawdą.

Jaka jest prawda o nowym prezydencie Stanów Zjednoczonych dowiemy się niebawem. Jaka by jednak nie była, to nie powinna nas zaskoczyć. Biały Dom i najpotężniejsza demokracja świata nie jedno widziały, i nie jedno przeżyły.

Marcin Sałański

Artykuł opublikowany zgodnie z licencją CC BY-SA 3.0. Skróty pochodzą od redakcji. Oryginalny tekst można znaleźć na stronie Histmag.org

***Zobacz materiały o podobnej tematyce***

Histmag.org
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy