Katastrofa w Andach. Szaleńcza walka o przetrwanie

Ocaleni z katastrofy lotniczej w Andach musieli wytrzymać ponad 70 dni na przybycie pomocy... /East News
Reklama

W piątek 13 października 1972 roku wysoko w Andach rozbił się samolot Fairchild FH-227 z drużyną rugbystów urugwajskiego Old Christians Club na pokładzie. Osiemnaście osób zginęło w katastrofie lub w wyniku poniesionych obrażeń. Pozostali rozbitkowie rozpoczęli trwającą 72 dni nieludzką walkę o przetrwanie.

Czarny wrzesień w Tatrach. Wiele ofiar śmiertelnych

Dla drużyny złożonej ze studentów z Montevideo to miała być towarzyska wyprawa do Chile na mecz kontrolny z zespołem Old Grangonians z Santiago. 

Ze względu na luźny charakter spotkania, graczom na pokładzie wyczarterowanego samolotu Urugwajskich Sił Powietrznych towarzyszyły rodziny i bliscy. Łącznie - wraz z załogą - do Chile udało się 45 osób. Za sterami zasiadł Julio Cesar Ferradas. Kapitan miał za sobą 5117 wylatanych godzin, w tym 29 lotów przez Andy. 

Reklama

Lot

Ze względu na złe warunki atmosferyczne maszyna zaliczyła przymusowe lądowanie w argentyńskiej Mendozie. Gdy pogoda umożliwiła poderwanie samolotu, piloci trzymali kurs równolegle do Andów, aż do przełęczy Paso Pehuenche, by tam przedostać się na chilijską stronę gór.

I tu zaczęły się kłopoty. 

Silny wiatr i kiepska widoczność sprawiły, że załoga źle obliczyła czas konieczny do pokonania przełęczy. W rezultacie zbyt wcześnie odbili w kierunku północnym. Piloci, przekonani, że Andy mają już za sobą, obniżali lot znajdując się nadal nad skalistymi wierzchołkami.

Katastrofa

Na ratunek było za późno. 

Gdy załoga zorientowała się, w jak niebezpiecznym położeniu się znajduje, Fairchild FH-227 uderzył w zbocze jednej z gór. Samolot stracił prawe skrzydło i część ogonową kadłuba, by za moment huknąć w kolejną górę. 

Wrak, pozbawiony skrzydeł, zsunął się po zboczu. Działo się to gdzieś między Cerro Sosneado a wulkanem Tinguiririca, tuż po argentyńskiej stronie granicy. Gdy resztki maszyny zatrzymały się na ziemi, zaczęło się dramatyczne liczenie strat.

W wyniku katastrofy zginęło dwanaście osób. Pięć następnych - z powodu poważnych obrażeń - nie przeżyło kolejnych 48 godzin. Osiemnasta, ciężko ranna ofiara zmarła osiem dni po wypadku. 

Radio

Pozostałych 27 rozbitków - pozbawionych zapasu żywności, ciepłej odzieży, leków i środków do dezynfekcji i opatrzenia ran, rozpoczęło walkę o przetrwanie i oczekiwanie w nadziei na to, że dotrze do nich jakakolwiek pomoc.

Akcja poszukiwawcza ruszyła niezwłocznie, jednak przy ogromie potencjalnego miejsca, gdzie mogło dojść do wypadku i niewidocznymi z wysokości szczątkami białego wraku, rozrzuconymi po ośnieżonych zboczach gór, była skazana na niepowodzenie.

Po dziesięciu dniach poszukiwań akcję przerwano. 

Wcześniej rozbitkowie znaleźli wśród bagaży radio. Udało im się je uruchomić. Informacje o postępach akcji dodawały im otuchy. Możemy sobie tylko wyobrazić, jak zareagowali, gdy dowiedzieli się z wiadomości, że nikt po nich nie przyjdzie.

Lawina

Skromne zapasy żywności, właściwie przekąski, które pasażerowie zabrali ze sobą w podróż, jak czekolada, wino, przegryzki, szybko się wyczerpały. 

Wysoko w Andach próżno szukać jadalnych roślin czy zwierząt, na które mogliby zapolować. Byli skazani na śmierć głodową, a jedyną alternatywą pozostawał kanibalizm. W końcu, na granicy wyczerpania i obłędu, podjęli decyzję, by zjeść mięso zabitych towarzyszy podróży.

Gdy wydawało się, że los już wystarczająco skrzywdził uczestników feralnego lotu, 28 października na resztki samolotu spadła lawina. Osiem osób zginęło na miejscu, reszta z wielkim trudem siłowała się ze zwałami śniegu, by wydostać się na powierzchnię.

Zajęło im to trzy dni.

Ogon

Pogodzeni z faktem, że nikt po nich nie przyjdzie z pomocą, rozbitkowie próbowali wydostać się z górskiej pułapki w nadziei, że po drugiej stronie spotkają ludzi. 

Niedożywienie, brak odpowiedniej odzieży i sprzętu sprawiły jednak, że zawracali z drogi do jednego znanego im schronienia. Nie mieli innego wyjścia. Za dnia towarzyszyła im śnieżna ślepota, nocami telepali się z zimną, licząc na to, że nie zamarzną przed wschodem słońca.

W trakcie właściwie jedynej wyprawy zakończonej sukcesem, odnaleźli ogon samolotu. Wewnątrz znajdowały się bagaże, a w nich słodycze, papierosy i czyste ubrania.

Ratunek

Do kolejnej wyprawy postanowili się optymalnie przygotować. 

W oczekiwaniu na lepszą aurę (a ta w Andach nadchodzi w grudniu) uszyto z dostępnych materiałów śpiwór, a trójkę śmiałków - Fernando Parrado, Roberto Canessa i Antonio Vizintína wyposażono w to, co mieli najlepszego do zaoferowania. 

Ruszyli 12 grudnia. Po trzech dniach marszu wdrapali się na pierwszy szczyt. Ujrzeli z niego kolejne wierzchołki, ale też dolinę, dającą nadzieję na spotkanie ludzi i wyjście z wysokich partii gór. W dalszą drogę udali się we dwóch. W obawie przed tym, że nie wystarczy im jedzenia, do wraku odesłany został Antonio Vizintín. 

Okazało się, że mieli rację w sprawie doliny. Po kilku dniach dotarli do koryta rzeki Rio Azufre. Szli teraz wzdłuż rzeki. Śnieg topniał, pojawiały się też kolejne dowody na to, że zbliżają się do cywilizacji.

Po dziewięciu dniach od opuszczenia wraku, napotkali trzech pasterzy. Ci zabrali ich do wioski Los Maitenes i zaalarmowali służby. 

Film

Wkrótce rozbitkowie zostali uratowani i przetransportowani helikopterami do szpitali w Santiago. Wcześniej - poprzez radio - dotarła do koczujących we wraku studentów szczęśliwa wiadomość o sukcesie wyprawy ich kolegów. 

Historia, której doświadczyli zawodnicy urugwajskiego Old Christians Club, została po latach opisana w książkach i zekranizowana. I jak tu nie powtarzać, że żaden scenarzysta nie zaskoczy człowieka bardziej niż jego własny los?

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Andy | Katastrofa | Dariusz Jaroń
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy