Katastrofa Księżniczki Kaszmiru

Bomby przemycane na pokład samolotów pasażerskich to koszmar XXI wieku. Nie jest to jednak nic nowego. Terroryści już ponad pół wieku temu wpadli na pomysł, jak przeprowadzić zamach w powietrzu. Jego ofiarą padła duma indyjskich linii lotniczych: Lockheed L-749A Constellation nazwany Księżniczką Kaszmiru.

W 1954 roku premierzy Indii, Pakistanu, Birmy, Indonezji i Cejlonu podjęli decyzję o zorganizowaniu za rok konferencji krajów Azji i Afryki, które wyzwoliły się spod jarzma kolonializmu.

Na udział w konferencji, poza wspomnianymi pięcioma krajami, zdecydowało się jeszcze 19 innych, w tym Chiny i, co zaskakujące z dzisiejszego punktu widzenia, Japonia. Ustalono, że konferencja odbędzie się w indonezyjskim mieście Bandung i rozpocznie się 18 kwietnia 1955 roku.

By zapewnić swoim delegatom i dziennikarzom transport do Bandungu, rząd Chin (CHRL) wyczarterował kilka samolotów należących do indyjskich linii lotniczych.

Reklama

Wśród tych maszyn znajdował się również kupiony w Anglii najnowocześniejszy, jak na owe czasy, 4-silnikowy samolot Lockheed L-749A Constellation, który w Indiach nazwano Księżniczką Kaszmiru.

Regularnie obsługiwał on loty na trasie Bombaj–Hongkong. I tak oto pod wieczór 10 kwietnia 1955 roku samolot wraz z pasażerami wyleciał do Hongkongu. Następnego poranka czekał go dalszy lot do Dżakarty z delegatami na konferencję.

Zaginione walizki

Wczesnym rankiem 11 kwietnia pierwszy przy samolocie stawił się mechanik pokładowy Karnik. Pod jego nadzorem pracowały służby naziemne lotniska w Hongkongu. Z hotelu pracowniczego do swoich zajęć wyruszali kolejni członkowie załogi.

Kiedy przygotowania szły już pełną parą, do Karnika podeszła jedna ze stewardes i zaniepokojona poinformowała go, że nigdzie nie może znaleźć swojej walizki, którą wcześniej zostawiła w samolocie. Podejrzewała, że najprawdopodobniej obsługa lotniska przez pomyłkę zabrała ją razem z bagażami pasażerów lecących innym samolotem.

Jednak, szczerze mówiąc, mechanik pokładowy nie miał wtedy głowy do zastanawiania się – kończyły się testy samolotu, za który był odpowiedzialny. Poprosił jedynie przypadkowego pracownika lotniska, by ten pomógł stewardesie i zapomniał o sprawie.

Jednak po kilku minutach ponownie oderwano go od zajęć. Podszedł do niego przedstawiciel linii lotniczych Air India w Hongkongu i półgłosem powiedział: – Karnik, miej oczy dookoła głowy – istnieje niebezpieczeństwo, że ktoś spróbuje zakłócić ten rejs. Zaniepokojony mechanik pokładowy odpowiedział, że zapewnienie porządku i bezpieczeństwa na pokładzie należy do obowiązków policji i służb specjalnych.

Zbliżał się czas wylotu. Na pokład przybył kapitan, jeden z najlepszych indyjskich pilotów. Był to człowiek energiczny, a przy tym spokojny – również tego dnia zachowywał się uprzejmie i życzliwie wobec współpracowników i pasażerów. Przed samą odprawą podróżnych do Karnika podszedł zmartwiony technik, który wcześniej uczestniczył w testach samolotu. Powiedział, że zaginęła także jego walizka.

Sytuacja zaczęła wydawać się co najmniej podejrzana. Jednak wtedy pojawiła się uśmiechnięta stewardesa, która z radością poinformowała, że obie sztuki bagażu wróciły na swoje miejsce. Prawdopodobnie zauważyli je i zawrócili pracownicy lotniska. Karnik dopiero dużo później zrozumiał, do jak fatalnej w skutkach sytuacji dopuścił, ignorując historię o walizkach, które zaginęły i odnalazły się w tajemniczych okolicznościach.

Pożar w luku bagażowym

Tymczasem rozpoczęła się odprawa pasażerów. Było ich niewielu, zaledwie 16 osób: czworo delegatów z Chińskiej Republiki Ludowej i Wietnamu biorących udział w konferencji oraz dziennikarze z Chin (w tym szef oddziału Agencji Informacyjnej Xinhua w Hongkongu), Polski i Austrii.

Przewidywano, że tym rejsem na konferencję poleci również szef delegacji chińskiej – przewodniczący Rady Państwa CHRL Zhou Enlai. Jednak na pokładzie Księżniczki Enlai się nie pojawił. Poinformowano, że nagły atak wyrostka robaczkowego zmusił go do przełożenia wylotu o trzy dni.

Tymczasem Księżniczka Kaszmiru, lekko oderwawszy się od pasa startowego, wzięła kurs na Dżakartę. Silniki oraz wszystkie systemy w samolocie działały bez zarzutu. Minęło jakieś 5 godzin lotu, kiedy gdzieś w głębi kadłuba, w luku bagażowym, rozległo się głuche uderzenie. Wyraźnie odczuli je zarówno pasażerowie, jak i członkowie załogi.

To był wybuch! Kapitan natychmiast wysłał sygnał alarmowy (powtórzył go trzykrotnie), nawigator określił bieżące współrzędne samolotu. Odległość do najbliższego lotniska – w Singapurze – wynosiła ponad 160 mil. Niedaleko znajdowała się jedynie grupa wysepek o nazwie Natuna. Do kabiny pasażerskiej zaczął przedostawać się dym.

Tym samym stało się jasne: wybuch bomby w luku bagażowym wywołał pożar. Uruchomiony system antypożarowy nie poradził sobie z ogniem, który szybko przerzucił się na skrzydło samolotu. Nie pozostawało nic innego, jak tylko próba wylądowania na wodzie. Stewardesy, nie czekając na polecenie, zaczęły rozdawać pasażerom kamizelki ratunkowe.

Mimo śmiertelnego niebezpieczeństwa, którego wszyscy byli świadomi, zarówno członkowie załogi, jak i pasażerowie zachowali spokój. Płonący samolot tracił wysokość. Języki ognia biegały już po poszyciu kadłuba. Mechanik pokładowy zameldował komandorowi: – Jeszcze minuta–dwie i prawe skrzydło zupełnie się rozpadnie.

Samolot już nie tracił wysokości, po prostu spadał. Kiedy znajdował się kilka metrów nad powierzchnią morza, na polecenie komandora otworzono wszystkie wyjścia awaryjne. Po chwili samolot, zahaczywszy prawym skrzydłem o taflę wody, runął do oceanu. Było po wszystkim. Cudem uratowały się trzy osoby: drugi pilot, nawigator i mechanik pokładowy.

Pokaleczeni i poparzeni zdołali dotrzeć do malutkiej wyspy, gdzie znaleźli ich indonezyjscy rybacy. O katastrofie poinformowano odpowiednie służby w Singapurze. Stamtąd na miejsce zdarzenia przybyła angielska fregata, która natychmiast przystąpiła do akcji poszukiwawczo-ratowniczej.

Nurkowie znaleźli szczątki samolotu i wydobyli z nich ciała sześciu ofiar. Udało się zidentyfikować jedynie dwie. Ocalałych członków załogi przetransportowano do Singapuru, a potem – do ojczyzny.

Ucieczka sprzątacza

Natychmiast po katastrofie MSZ CHRL wystąpił z oświadczeniem, w którym nazwał to zdarzenie „zabójstwem zorganizowanym przez służby specjalne USA oraz Czang Kaj-szeka”.

Jakiś czas później, po zbadaniu szczątków samolotu, indonezyjska komisja śledcza ogłosiła, że w bombie został zainstalowany detonator MK-7 produkcji amerykańskiej oraz że ładunek najprawdopodobniej podłożono na lotnisku w Hongkongu. Władze tego miasta wyznaczyły nagrodę w wysokości 100 000 dolarów za informacje przydatne w zatrzymaniu sprawców.

Podejrzenie padło na 71. osobę, która uczestniczyła w przygotowaniach do pechowego lotu. Był to Czou Zemin, sprzątający w jednej z linii lotniczych. Miejscowa policja wydała nakaz jego aresztowania. Jednak Czou zdążył zbiec na Tajwan. Wymiar sprawiedliwości w Hongkongu zażądał jego ekstradycji, ale tamtejsze władze odmówiły.

Dziennikarz Tsang zebrał dane z archiwów w Wielkiej Brytanii, USA, Hongkongu i na Tajwanie, z których wynikało, że w przygotowanie aktu terrorystycznego byli zaangażowani agenci Kuomintangu (Chińskiej Partii Narodowej). Jego zdaniem właśnie w tym celu w Hongkongu funkcjonowała specjalna grupa 90 agentów, na czele których stał Kong Hoypinom.

To on zwerbował Czou Zemina, mającego łatwy dostęp do samolotów, i zaproponował mu 600 000 dolarów oraz schronienie na Tajwanie. Oczywiście głównym celem terrorystów był Zhou Enlai. Zachód uważał, że konferencja w Bandung służyła jedynie ekspansji komunizmu w Azji, zaś Chiny miały wykorzystywać ją do umocnienia swojej pozycji światowego mocarstwa.

Dziesięć lat później

W 1966 roku Komisja Senatu USA ds. Wywiadu wysłuchała zeznań, w których była mowa o udziale CIA w przygotowywaniu zabójstwa „wschodnioazjatyckiego lidera obecnego na konferencji azjatyckiej w 1955 roku”. Jego nazwisko nie zostało ujawnione.

W 1967 roku ukazała się książka zbiegłego do ZSRR amerykańskiego szyfranta J. Smitha "Byłem agentem w Indiach", w której opowiedział, że w 1955 roku oficer CIA przy ambasadzie USA w Delhi J. Carren poprosił go o przekazanie niejakiemu Wang Fengu bomby przeznaczonej dla Księżniczki Kaszmiru. Jeśli rzeczywiście tak było, to tajemnica tego zamachu zostałaby rozwiązana.

Świat Tajemnic
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy