Kamikaze. Samobójcy, którzy mieli uratować Imperium

Podczas wojny zginęło ponad 3000 pilotów Kamikaze /Wikimedia Commons – repozytorium wolnych zasobów /INTERIA.PL/materiały prasowe
Reklama

Jednym z najbardziej wstrząsających epizodów kampanii na Pacyfiku było zaangażowanie w walkę japońskich pilotów-samobójców. Kamikaze budzili przerażenie i postrach wśród amerykańskich żołnierzy, którzy właściwie do końca wojny nie potrafili znaleźć skutecznego sposobu na walkę ze straceńczymi atakami.

Był 25 października 1944 roku. Amerykanie właśnie szykowali się do szturmowania Filipin. Archipelag był jednym z najważniejszych punktów na drodze do przełamania japońskiej obrony, a jednocześnie miejscem symbolicznym oto po blisko trzech latach amerykańskie wojska wracały na wyspy, z których zostały wyparte, co pozwalało żywić nadzieję na rychłe zakończenie konfliktu.

Bitwa morska u wybrzeży Leyte właściwie została już rozstrzygnięta. Rankiem 25 października załogi amerykańskich lotniskowców szykowały pilotów samolotów do kolejnej wyprawy. Maszyny dopiero co wróciły na pokłady potężnych jednostek. Obsługa musiała zaopatrzyć je w paliwo i amunicję na kolejną wyprawę przeciwko okrętom nieprzyjaciela. Około 8.00 nad zgrupowaniem pojawiły się pierwsze japońskie bombowce.

Reklama

Jeden z nich wykonał ryzykowny manewr, nurkując wyjątkowo blisko USS "Santee". Gdy wystrzelał niemal całą amunicję, runął na pokład lotniskowca. Strzelcy artylerii pokładowej nie byli w stanie reagować tak szybko. Eksplozja maszyny wyrządziła poważne szkody na USS "Santee", nie zagrażały one jednak dalszemu uczestnictwu lotniskowca w walkach w rejonie Leyte. W ciągu kolejnych kilkunastu minut podobne akcje zostały przeprowadzone przeciwko USS "Suwannee" oraz "Petrof Bay". 

Obserwujący akcję Japończyków Amerykanie wiedzieli już, że atak lotników-samobójców był skoordynowany. Dążyli oni do rozbicia swoich maszyn na pokładach amerykańskich okrętów, chcąc wyrządzić jak najwięcej szkód. Marynarze z US Navy przeżyli prawdziwy szok. Już wcześniej zdarzały się podobne przypadki japońscy lotnicy, często w poczuciu beznadziei, często pod wpływem nagłego impulsu, decydowali się na samobójcze uderzenia w obiekty wroga nigdy jednak nie przybrały formy rozplanowanej, skoordynowanej operacji. A był to dopiero początek owianych złą sławą Kamikaze.

Kamikaze, czyli Boski Wiatr

Nazwa kamikaze nie pojawiła się w japońskiej nomenklaturze przypadkowo. Etymologia słowa jest ściśle związana z historią wyspy oraz japońską mitologią. Kamikaze oznaczało dosłownie Boski Wiatr, co z kolei odnosiło się do tajfunów, które w XIII wieku uratowały Japonię przed inwazją ludów mongolskich.

Według legendy w latach 1274 i 1281 tajfuny dwukrotnie zniszczyły flotę mongolską, gdy wrogie armie próbowały się przeprawić na wyspy. Japończycy uznali to zdarzenie za przejaw boskiej interwencji. Być może, decydując się na przeszczepienie nazwy na grunt II wojny światowej, ponownie spodziewali się cudu, który uratuje kraj przed klęską. Tym razem jednak cud się nie zdarzył.

Przerażeni Amerykanie, dumni Japończycy

Amerykanie początkowo nie mogli się otrząsnąć po doświadczeniach pierwszego ataku Kamikaze. Co więcej, nie byli w stanie wymyślić odpowiedniej strategii wali z pilotami-samobójcami, którzy teraz stwarzali daleko większe zagrożenie dla amerykańskiej marynarki.

Japończycy do końca wojny wykorzystywali do ataków szczególnie mocno zmotywowanych ochotników, tworząc kolejne jednostki pilotów, którym przydzielano odpowiednie kryptonimy. Po sukcesie październikowego ataku wzmożono wysiłki w formowaniu grup samobójców. Ze względu na liczebność dostępnych lotników dowództwo Cesarskiej Marynarki Wojennej mogło korzystać z napływu pilotów niemal do końca wojny.

Dopiero w ostatniej fazie kampanii na Pacyfiku, gdy brakowało już osób gotowych do najwyższego poświęcenia, członkowie sił powietrznych otrzymywali rozkazy wylotu z samobójczą misją. Poświęcenie tak dużej ilości ludzi nie przyniosło jednak spodziewanego cudu. Ataki Kamikaze w schyłkowej fazie wojny należy rozpatrywać przede wszystkim jako bezsensowną śmierć młodych ludzi zwiedzionych albo ideologią, albo celowo wysłanych na misję bez możliwości powrotu. Szczególnie jaskrawym przykładem bezmyślności japońskiego dowództwa był atak przeprowadzony 15 sierpnia 1945 roku, w dniu ogłoszenia kapitulacji przez cesarza Hirohito. Na rozkaz kontradm. Matome Ugaki grupa myśliwców zaatakowała amerykańskie okręty w rejonie Okinawy. Był to jeden z ostatnich aktów niezwykle krwawej kampanii na Pacyfiku.

Tragiczny bilans

Zanim doszło do kapitulacji Japończyków Kamikaze zdążyli zebrać pokaźne żniwo. Od początku 1945 roku fale pilotów-samobójców uderzały w amerykańską flotą. Szczególne zintensyfikowanie działań Kamikaze odnotowano w czasie bitwy o Iwo-Jimę oraz bitwy o Okinawę. I tak, 21 lutego 1945 roku w pobliżu Iwo-Jimy został uszkodzony lotniskowiec "Saratoga", następnie tydzień później trafiony został okręt tej samej klasy, "Enterprise". 11 marca podobny los spotkał lotniskowiec "Randolph". Lotniskowiec "Enterprise" miał raz jeszcze ucierpieć w wyniku samobójczego ataku 18 kwietnia, gdy uszkodzenia wyłączyły go z walki na ponad dwa tygodnie. W kolejnych miesiącach Japończycy nie ustawali w atakach.

Bilans uderzeń japońskich pilotów-samobójców jest przerażający. W okresie od października 1944 roku zginęło blisko 3000 Kamikaze. Udało się im zatopić kilkadziesiąt okrętów US Navy. Historycy nie są zgodni w szacowaniu dokładnych strat. Wydaje się, że liczba powinna się wahać między 35-50 okrętów zniszczonych. Na ponad 350 innych zanotowano uszkodzenia różnego typu, przy czym także w tym wypadku do szacunkowych statystyk należy podchodzić ostrożnie. Dodatkowo po stronie wyrządzonych szkód należy doliczyć blisko 4900 marynarzy zabitych w wyniku ataków Kamikaze. Boski Wiatr zebrał okrutne żniwo śmierci, ale nie przyniósł Japonii upragnionego zwycięstwa. Amerykanie tryumfowali w wojnie, a Cesarstwo czekała bolesna kapitulacja.

Mateusz Łabuz

Skróty pochodzą od redakcji. Oryginalny tekst można znaleźć na stronie II wojna światowa.

SWW
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy