Czy Polska mogła zostać mocarstwem atomowym?

Polska za czasów rządów Edwarda Gierka miała być nie tylko 10. gospodarką świata, ale też mocarstwem atomowym, posiadającym spory arsenał ładunków jądrowych. Jednak historia polskiej broni atomowej jest znacznie szersza.

Polska za czasów rządów Edwarda Gierka miała być nie tylko 10. gospodarką świata, ale też mocarstwem atomowym, posiadającym spory arsenał ładunków jądrowych. Jednak historia polskiej broni atomowej jest znacznie szersza.


W ramach wojsk Układu Warszawskiego Wojsko Polskie PRL (potocznie - LWP) miało otrzymać ładunki atomowe od Armii Czerwonej stacjonującej na terenie Polski. W razie wybuchu wojny światowej pomiędzy blokiem komunistycznym a państwami zachodnimi armia polska miała nacierać wzdłuż wybrzeża Bałtyku i Morza Północnego, wysadzając przy okazji desant na wybrzeżu Danii. W ramach operacji miała prawo, według wspomnień ówczesnych oficerów, do dwóch uderzeń taktyczną bombą atomową dziennie.

Reklama

Na te właśnie uderzenia Sowieci mieli użyczyć polskiemu wojsku ładunków atomowych. Trzeba mieć jednak świadomość, że na co dzień ładunki z głowicami znajdowały się w bazach sowieckich, rozmieszczonych na terenie Polski. Takich ładunków do dyspozycji Wojska Polskiego było w połowie lat 80. od 178 do ponad 250.

Dopiero w razie wybuchu wojny ładunki miały być przenoszone za pomocą polskich środków - samolotów szturmowych i bombowych, systemów rakietowych i przez lufowe zestawy artyleryjskie (samoloty Su-20, MiG-23, MiG-21bis i Su-22, armaty samobieżne 2S7 Pion i rakiety 9K72 zestawu Elbrus).

Wojna atomowa

W myśl istniejącego "planu ograniczonej wojny atomowej", stale ulepszanego przez Zjednoczone Dowództwo Sił Zbrojnych Układu Warszawskiego, który zakładał napaść na kraje Europy Zachodniej, na początku lat sześćdziesiątych zapadła decyzja, że Ludowe Wojsko Polskie kupi pułk samolotów myśliwsko-bombowych Su-7, mogących przenosić broń jądrową. W 1965 roku uzbrojono w te odrzutowce stacjonujący w Bydgoszczy 5. Pomorski Pułk Lotnictwa Myśliwsko-Bombowego.

Już 3 lata później przeprowadzono manewry wraz z 11. Dywizją Pancerną, w czasie których ćwiczono tworzenie tak zwanych korytarzy atomowych, którymi miały się poruszać oddziały pancerne. Piloci wyznaczeni do lotów bojowych z ładunkami nuklearnymi w razie prawdziwego konfliktu z Zachodem musieli być kawalerami, a najlepiej członkami PZPR.

Taktyki zrzucania bomb atomowych uczyli ich sowieccy instruktorzy, którzy specjalnie w tym celu przyjeżdżali do Bydgoszczy. Na jedno ze szkoleń przyleciał nawet specjalnie przebudowany samolot transportowy An-26, który miał dostarczać bomby do polskich jednostek.

W 1974 roku polscy piloci na lotnisku w Lidzie byli szkoleni w lataniu na nowoczesnych odrzutowcach Su-20. Tam szkolono się z nowej techniki zrzutu ładunku atomowego w czasie natarcia wojsk lądowych. W latach 80. nasi piloci przesiedli się na Su-22M4, które mogły przenosić półtonowe taktyczne bomby atomowe.

Zarówno manewry, jak i szkolenia nie stanowiły wielkiej tajemnicy. Największą tajemnicą był sposób konserwacji i przechowywania ładunków oraz - co oczywiste - miejsca, w których składowano bomby.

Na początku lat 90., tuż po wycofaniu się Armii Czerwonej z Polski, w Bagiczu koło Kołobrzegu przypadkiem odnaleziono 500-kilogramowe bomby atomowe wiszące w schrono-hangarach niczym tusze wieprzowe w rzeźni. Oprócz Bagicza ładunki przeznaczone do działań taktycznych składowano również w Żaganiu, Toruniu, Brzegu, Szprotawie i Sypniewie.

Atomowa potęga

Polskim władzom nie wystarczało to, że Armia Czerwona użyczy swoich arsenałów atomowych na czas wojny z krajami kapitalistycznymi. Chciały mieć własne ładunki jądrowe.

Za początek programu budowy polskiej broni "A" można uznać rok 1968, kiedy to dr Zbigniew Puzewicz, kierownik Katedry Podstaw Radiotechniki Wojskowej Akademii Technicznej, zasugerował, że możliwe jest przeprowadzenie wybuchu termojądrowego za pomocą lasera dużej mocy. Testy nowej broni miały być przeprowadzone w sztolniach, w Bieszczadach. Chodziło o ukrycie badań przed obcymi wywiadami.

Jednak prace nad bronią atomową ruszyły pełną parą dopiero po upadku rządu Władysława Gomułki, kiedy do władzy doszedł Edward Gierek. Wówczas też zaczęła się współpraca dr. Puzewicza z generałem profesorem Sylwestrem Kaliskim, komendantem Wojskowej Akademii Technicznej. To właśnie WAT miała przejąć badania nad budową bomby.

Pieniądze przeznaczone na projekt były ogromne. Oficjalnie wszystko mieściło się w budżecie WAT, jednak jeśli badacze potrzebowali zastrzyku gotówki, nie szczędzono im funduszy.

Największym problemem stało się sprowadzenie odpowiednich mechanizmów, przyrządów, a także wiedzy co do tego, jak budować głowice. Tego wszystkiego, mimo sojuszu z ZSRR, nie można było sprowadzić ze Wschodu. Tym bardziej, że władze chciały zachować badania w tajemnicy. Nawet przed najbliższym sojusznikiem.

Z tego powodu sprowadzeniem informacji i materiałów miał się zająć wywiad PRL. Kosztowało to ogromne sumy, któryche budżet państwa mógł nie udźwignąć. Oficjalnie zaksięgowane kwoty szły w miliony dolarów, jednak nikt nie policzył tego, czego nie księgowano, a wydawano na tajne operacje. Sugerowano nawet, że projekt atomowy mógł doprowadzić do załamania gospodarki PRL w połowie lat 70.

Tajemnicza śmierć

Mimo ogromnych nakładów finansowych na zabezpieczenie wywiadowcze projektu, nie udało się go ukryć przed sowieckim wywiadem. Jednak sowieci nie zareagowali na polskie badania. Sami wcześniej podążali tą drogą i wiedzieli, że laser nie jest odpowiednim narzędziem do wywołania reakcji łańcuchowej. Tym bardziej, że stwierdzili, iż polski laser ma za słabą moc, aby wywołać reakcję łańcuchową.

Polskiemu kontrwywiadowi i ludziom zaangażowanym w badania nie dawały spokoju wydarzenia z 16 września 1978 roku, kiedy w wypadku samochodowym zginął profesor generał Kaliski - kluczowa postać polskiego programu atomowego. Dla większości jego znajomych nie było to wielkie zaskoczenie, profesor był znany jako kiepski kierowca, który jeździ za szybko.

Plotki o zamachu na jego życie zaczęły się wówczas, gdy dotarło do uszu znajomych, że Fiat Mirafiori, którym jechał, należał do władz i był serwisowany w rządowych warsztatach. Plotki podsycali sami współpracownicy, którzy twierdzili, że profesor został zamordowany przez KGB, ponieważ nie chciał Rosjanom udostępnić wyników badań. Co jest zaskakujące, sami Rosjanie stwierdzili, że nic nowego nie wnoszą w ich badania nad bronią atomową.

Po śmierci profesora Kaliskiego wszystkie wyniki badań decyzją generała Wojciecha Jaruzelskiego zostały utajnione. Tym samym sen o polskiej potędze atomowej się zakończył.

Źródła:

Grzegorz Skowroński; "Lotnictwo z szachownicą" nr 8; Polscy nosiciele broni "A"

Michał Fiszer, Jerzy Gruszczyński; "Militaria" nr 1/97; "Su-7 czyli polska przygoda atomowa"

A.B. Szirokorad; "Orużije oteczestwiennogo fłota 1945-2000", Mińsk-Moskwa 2001

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: bomba atomowa | historia | militaria | Polska Rzeczpospolita Ludowa | KGB | Rosja | Polska | ZSRR
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama